Archiwum kategorii: Miasta

Andaluzja kolarsko i turystycznie

O Andaluzji już kiedyś pisałem, choć było to raptem po pierwszym tygodniu, który tam spędziłem. Było to bardziej kolarskie porównanie Andaluzji z okolicami Calpe no i też przy okazji relacja ze zgrupowania. Było to w roku 2017 i od tego czasu udało się tam spędzić ponad 30dni, więc tym razem już na spokojnie i z dużo większą wiedzą, spróbuję napisać czemu Andaluzja jest naj, naj i jeszcze raz naj….choć nie wiem czy tego chcę, bo jedną z zalet jest to, że nie ma tam tego przepychu i napiny jaka jest w Calpe, a spotkać innego kolarza w górach to rzadkość.

Jadąc w te okolice w 2017 byliśmy praktycznie pionierami, bo wtedy na słowo zgrupowanie w Hiszpanii każdy myślał tylko o Calpe, wyspach, ew. Lloret. Ba- w 2017 to nawet ja razem z Piotrkiem to zgrupowanie organizowaliśmy i wyszło to całkiem sympatycznie. Będąc od tego czasu jeszcze dwa razy, za każdym razem było zauważalnie więcej kolarzy, głównie właśnie z Polski. Widać, że okolica jest powoli doceniana i nie bez przyczyny. Ja oprócz 2017 byłem jeszcze w 2020 i 2023, choć te dwa wyjazdy były oprócz treningowych również wyjazdami rodzinnymi i turystycznymi i też właśnie wszystkie tego typu atrakcje bym chciał zawrzeć w tym opisie, bo umówmy się- towarzystwo powoli wyrasta z wieku, gdzie trening ma priorytet i warto oprócz tego coś na tym świecie jeszcze zobaczyć.

Jednak na początek przez sprawy treningowo- kolarskie też przelećmy w lekkim skrócie, czyli dlaczego tak sobie cenię Andaluzję:

– Mnogość i różnorodność tras. Tu oczywiście zależy, gdzie się osiedlimy, bo można trafić na nadmorskie miasteczka, gdzie jedyną drogą ucieczki w góry będzie na dzień dobry podjazd 800m w pionie. Ja zazwyczaj celowałem w okolice Torre del Mar / Velez, ogólnie okolice na północ od Malagi są spoko. Wiadomo, że celując w miejscowość nadmorską jeden kierunek nam odpada, no ale nad morzem zawsze przyjemniej no i jednak łatwiej o dostęp do wszystkiego. Na wyjeździe z Velez mamy praktycznie 3 drogi w góry, do tego zaczynając ew. wzdłuż morza kilka km mamy kolejne 2 odbicia w góry w zasięgu do 10km . Czyli na starcie 5 kierunków, a nie jedna Benissa jak w Calpe.

– Góry, góry i jeszcze raz góry. Tu nie ma zmiłuj się. Ogólnie jest bardzo mało odcinków płasko- przelotowych. Oczywiście płasko jest przy morzu i trochę na płaskowyżu powyżej Ventas de Zafarraya. Bardzo sobie cenię, że podjazdy rzędu 20-25min dobrym tempem (Los Gomez-Canillas de Aceituno) są raptem 14km od morza.

Cómpeta

– Drogi w Andaluzji mi bardzo pasują. Choć zauważyłem to dopiero po ostatnim pobycie w Chorwacji, gdzie czasem jechało się zjazd 60 km/h, a wszędzie na poboczu rosły krzaki i praktycznie nie było widać co jest za zakrętem, nie mówiąc już o potencjalnym stresie czy coś z tych krzaków nie wyskoczy- wszak kozłów czy innych baranów tam pełno. Natomiast Andaluzja jest bardzo „czysta”. Zjazdy są bardzo przewidywalne, często widać drogę do przodu 3 zakręty i kilometr, po prostu jest dzięki temu bardzo bezpiecznie. Jeżeli dodamy do tego dość dobrą jakość asfaltów i mały ruch, to minimalizuje się nam ryzyko jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia.

– Krajobrazy. Są niesamowite i tyle. Z jednej strony morze, które często da się dostrzec z przewyższenia rzędu kilkuset metrów, z drugiej strony ośnieżona Sierra Nevada. Dorzućmy do tego kilka smaczków obok których można przejechać jak np. formacje skalne rezerwatu Torcal de Antequera czy sosnowe lasy Montes de Málaga. Oprócz tego wszędzie avocado i zielone pastwiska.

Jeden z tysiąca pięknych widoczków

-Pogoda. Ok, oczywiście trzeba mieć szczęście. No ale nie wiem jak to jest, że ile razy jestem w Calpe to marznę, a ile razy w Andaluzji, to się czuje jakbym wygrał w totka (zazwyczaj jestem tak w pierwszej połowie marca). Będąc w 2017- był faktycznie jeden dzień deszczu i pizgawicy, drugi pochmurny, reszta przyzwoita czyli na krótki rękaw, może czasem rękawki. 2020- miałem na sobie dwa razy rękawki i to tylko przez pierwsze 30min jazdy, a ruszałem wtedy raczej wcześniej. Zdarzył się jeden dzień kiedy termometr pokazał 27*C i myślałem że lepiej tam nie może być….aż do 2023. Wtedy to był jakiś kosmos. Pomijając pierwsze 3-4dni kiedy było powiedzmy umiarkowane, to potem były dwa tygodnie smolenia. Przy morzu temperatury około 23, a w górach była inwersja- zdarzało się, że Garmin pokazywał powyżej 30*C (oczywiście podczas jazdy a nie postoju na słońcu, bo wtedy 40).

Smooooli

Nie piszę o konkretnych trasach, możecie to podglądnąć na mojej Stravie:
2017
2020
2023

Natomiast z takich miejsc gdzie trzeba być kolarsko, to na pewno:

– Przełęcz Ventas de Zafarraya- niesamowity przesmyk, gigantyczne skały, wygląda to jak jakieś wielkie wrota. Potem w kierunku zachodnim piękny płaskowyż na 1000 mnpm z kamienistymi pastwiskami.

Ventas de Zafarraya

– Torcal de Antequera. Jest to rezerwat, gdzie są ciekawe trasy na trekking (o tym za chwile), ale rowerem da się dojechać na parking przed wejściem, gdzie jest ogólnodostępny taras widokowy (na wysokości 1150mnpm z widokiem na morze).

Torcal de Antequera

– Montes de Málaga- wprawdzie jechałem tylko raz, ale w pamięci utkwił mi zapach sosen piekących się na słońcu. Trochę inne krajobrazy niż wszędzie dookoła i fajne zakręty o 360*.

– Podjazd z Almuñécar przez Otivar w stronę Jayena- można się wbić z poziomu morza na 1300m.

– Okolice Riogordo i Colmenar- bardzo ładny zielony rejon.

Okolice Riogordo

– Dziesiątki urokliwych Pueblos blancos, które najładniej oczywiście wyglądają z pewnej odległości, ale przejazd przez centrum jest zawsze przygodą, gdzie można podglądnąć trochę lokalnego życia. Osobiście moim ulubionym białym miasteczkiem jest Comares, które położone na wzgórzu jest widoczne bardzo często podczas treningów.

No dobra, to teraz szybki przewodnik co można zrobić albo zobaczyć w okolicy korzystając z tego, że wynajem samochodów w Hiszpanii jest wciąż śmiesznie tani. Zacznę od klasyki oraz ikon turystyki w Andaluzji, które pewnie już nie raz widzieliście w internetach albo i na żywo. Natomiast im dalej, tym będą mniej znane miejsca. Czasem rzucę tylko hasło, zakładam, że google macie opanowane 🙂 jak mam ślad GXP, to podrzucę link do Stravy, bo stamtąd można ściągnąć + jest tam też więcej zdjęć.

– Duże miasta w zasięgu na jeden dzień: Sewilla, Kordoba no i oczywiście sama Malaga. O każdym z tych miast można napisać książkę.

Sewilla


Kordoba

– Grenada i Alhambra to po prostu coś co trzeba zobaczyć i potem powtórzyć kiedy się tylko da:)

Alhambra a w tle Sierra Nevada

– Ronda z charakterystycznym mostem i areną do walk byków.

Ronda

– Caminito Del Rey, czyli ścieżka turystyczna praktycznie w ścianie wąwozu. Okryta trochę złą sławą zanim została przebudowana i ponownie udostępniona turystycznie. Aktualnie 100% bezpieczna i mało wymagająca, ale widoczki świetne. Na koniec wiszący most, ale 10x krótszy niż inne mniej znane w okolicy (poniżej)

Caminito Del Rey

– Dwa ciekawe miasteczka, które można zahaczyć w drodze do Sewilli lub Rondy. Wykute w skale Setenil de las Bodegas i Zahara de la Sierra z pięknymi widokami i górującą nad miasteczkiem twierdzą.

Setenil de las Bodega

Zahara de la Sierra

– Castillo Almodovar del Rio- piękny zamek, który warto zobaczyć w drodze do Cordoby. Warto zapłacić kilka euro i wejść do środka, bo jest sporo do zwiedzania i świetne widoki z wież. No a sam zamek jest najbardziej znany z tego, że zagrał w Grze o Tron 😉

Castillo Almodovar del Rio

– Cueva de Nerja. Imponująca jaskinia z największym na Świecie stalagnatem. Jest pula darmowych biletów- przez stronę www jest napisane jak je zdobyć- trzeba było kliknąć o danej godzinie, co poza sezonem nie jest trudne. No i przy okazji można zwiedzić miasteczko, a w szczególności znany punkt widokowy Balcón de Europa

Cueva de Nerja

– El Torcal de Antequera- piękny rezerwat przyrody z niesamowitymi formacjami skalnymi.
https://www.strava.com/activities/8714235988

Torcal de Antequera

– Ferraty Comares. Ferraty rozmieszczone przy wjeździe do miasteczka. Są to dość nowe ferraty. Nie mają dużej ekspozycji, większość dróg jest na wysokości 20-30m. Natomiast są dość wymagające fizycznie, jest sporo przeszkód na których dość mocno czuć ręce. To taki bardziej park linowy dla dorosłych niż trasa wspinaczkowa.
https://www.strava.com/activities/8717681903
Są też starsze ferraty po drugiej stronie wioski, nie wiem nie testowałem.

Starsze Ferraty w Comares


Nowsze Ferraty w Comares


Ferraty w Comares

-Camino de la fuente- to fajna ścieżka na niewymagający trekking czy nawet bardziej na spacer (większość wyasfaltowane/wybetonowane) zaczynająca się w Vinueli i ciągnąca się wzdłuż upraw Avocado w stronę zbiornika wodnego. Przy zalewie jest ogólnodostępna miejscówka na grilla z kilkoma paleniskami, raz nawet korzystaliśmy 🙂
https://www.strava.com/activities/8648490057

Camino de la fuente

-Lokalne ścieżki trekkingowe i szlaki turystyczne:
Frigiliana: to był taki rekonesans z wycofem tą samą drogą, bo było późno, nie była to jakaś spektakularna trasa, bardziej przy okazji odwiedzin miasteczka.
https://www.strava.com/activities/8653769253

Ścieżki nad Frigilianą

Cerro Gordo: króciutki 2km spacerek (acz ścieżka wymagająca miejscami) z ruinami wież i w towarzystwie kozic górskich.
https://www.strava.com/activities/8681856447

Cerro Gordo

Koziołki na Cerro Gordo

El Saltillo Canillas de Aceituno: bardzo fajne miejsce i mało znane. Start w Canillas de Aceituno, a celem jest wiszący most który ma około 50m i tyle samo wisi nad ziemią. Trasa powiedzmy średnio wymagająca, choć trzeba być uważnym, bo idzie się wprawdzie ścieżką, ale po niezabezpieczonym zboczu o sporym nachyleniu.
https://www.strava.com/activities/8691771358

Most na El Saltillo Canillas de Aceituno

Końcówka El Saltillo Canillas de Aceituno

Los Cahorros de Monachil: szlak ma około 7km. Niestety nie zamknąłem go w całości, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze nosidełka dla dzieci. Tutaj też są wiszące mosty, tylko takie bardziej drewniane niż stalowe 😉
https://www.strava.com/activities/3158793127

– aha- wszyscy się pytają o Giblartar. Nie wiem, nie byłem, nie mam zdania. Jak ja kogoś się pytałem to opinie były raczej negatywne, tzn. nic specjalnego tam nie ma, ot skałka, widoczek na Afrykę i wszędzie głupie małpy 😉

No i to by było na tyle. Mam nadzieję, że jak będziecie w okolicy, to pozwiedzacie odrobinę popołudniami i w dni wolne od treningu, bo szczerze warto. Okolice są przepiękne i szkoda ograniczać się tylko do jazdy.

Dalmacja rowerem szosowym….i nie tylko

Wstęp
We wrześniu 2023 udało się odhaczyć rowerowo kolejną część Bałkan. Po kręceniu w Czarnogórze i na Istrii, tym razem rozjeżdżałem asfalty pod Splitem. Byłem w tych okolicach w 2011, ale bez roweru i w ogóle jakoś tak mało aktywnie, bardziej zwiedzanie i plażing. Moje podejście do jazdy rowerem w Chorwacji utwierdza się za każdym razem jak tam jestem i zacytuję tu to co napisałem już we wstępie opisu Istrii:
„Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. „

Gdzieś w górach

Widoczek na Omiś

Serio- wybór fajnego miejsca jest ciężki. Zakładam też, że jak chcemy coś potrenować, to jednak dobrze mieć jakieś góry, no ale właśnie takie akurat- ani nie za małe ani nie za duże. Istria miała swój klimacik, szczególnie piękne miasteczka położone na wzgórzach. Fakt- dało się znaleźć srogie nachylenia >20*, ale jednak większość półwyspu to takie bardziej wzgórza niż góry, a jeżeli jest jakiś dłuższy podjazd to bardzo niejednostajny- z wypłaszczeniami. No ale dobra miało być o Dalmacji a nie o Istrii ;).
Patrząc na mapę- wyglądało to fajnie (startowałem z Duce czyli wioski co łączy się z Omisiem). Po pierwsze dlatego, że najbliższe pasmo górskie ma 300-400m, pomiędzy nim a kolejnym pasmem, które ma już >1000m są dwie lokalne drogi, gdzie można kręcić przyjemne pętelki. Zresztą- to większe pasmo też da się objechać i wracając przez przedmieścia Splitu zamknąć pętelkę z niewiele ponad 100km na liczniku. Po drugie- mamy dość szybką ucieczkę na lokalne drogi i mało jazdy obciążoną krajówką przy morzu. Po trzecie- w Omisiu ujście ma rzeka Cetina, a droga przy niej daje nam kolejne możliwości wbicia się w głąb lądu. No i po czwarte w końcu- blisko jest park narodowy Biokovo z najwyżej położoną drogą asfaltową w Chorwacji i możliwością podjazdu na Sveti Jure, czyli z poziomu morza na 1762mnpm. To wszystko czyni okolice Omisia bardzo fajną bazą wypadową do jazdy szosówką po tej części Dalmacji.

W oddali Park Narodowy Biokovo

Drogi i kierowcy
Asfalty są bardzo spoko. Biorąc pod uwagę, że czasem jest to odcinek z wioski co ma 30 mieszkańców do wioski, która jest zupełnie opuszczona, to jakość tych dróg jest wręcz idealna. Przez 2 tygodnie nie miałem, żadnej sytuacji żebym wyłapał jakąś dziurę, co by mnie mocniej zestresowała. Asfalt w większości jest w zadowalającym stanie, natomiast drogi czasami są wąskie i do tego trzeba się przyzwyczaić. Przyzwyczaić po pierwsze w takim sensie, że zawsze trzeba być uważnym i skupionym i zakładać, że zza zakrętu może coś wyjechać. Po drugie w takim sensie, że często jedzie się praktycznie tunelem, bo pobocza nie ma- są albo skały albo krzaki z których jakieś dzikie zwierzę zawsze może wybiec. Ja jeździłem solo. Jazda w więcej osób- dwójkami była by dość niebezpieczna wg mnie- właśnie z racji na to, że jest wąsko, nie ma gdzie uciec, a Chorwaci na zakrętach nie zwalniają 😉 Ich typ jazdy się nie zmienił- jest brawurowy, szybki, ale jednocześnie dość pewny i jak się już przyzwyczaimy, to nawet można powiedzieć, że bezpieczny. To co się rzuciło w oczy, to na górskich wąskich odcinkach nie ma ludzi patrzących czy gadających przez tel. (im droga szersza i bezpieczniejsza, tym staje się to niestety częstsze). Ogólnie przez 2 tygodnie nie miałem jakiegoś mijania w bardzo bliskiej odległości, raz w okolicach Splitu coś ktoś pokrzyczał przez okno, ale wszędzie znajdzie się jakiś niewyżyty pseudo samiec w kryzysie wieku średniego, co zrobić. No a do trochę ograniczonego pola widzenia trzeba się przyzwyczaić- szczególnie na zjazdach. Już wiem, czemu tak lubię trasy w Andaluzji- tam po prostu jest mega bezpiecznie- wszystko widać, często na 3 zakręty i 1km do przodu, a tu w Dalmacji jest dość specyficznie.

Asfalt fajny, ale wąski



Zachód słońca nad Splitem

Trasy
Ogólnie odsyłam, do mojej stravy z tamtego okresu. Najczęściej wyjeżdżałem z Omisia na północ- mamy już po chwili do wyboru 4 drogi w dwóch kierunkach- trzy zaczynające się od podjazdu w stronę Gata, Tugare lub wąska (ale z zerowym ruchem) droga w kierunku Dubravy, do tego początkowo płaski wyjazd wzdłuż Cetiny. Podjazdy w okolicy są stabilne i mają takie fajne nachylenie, dobre treningowo- nie ma jakiś ścianek, tylko stabilne 5-8%. To czego mogę się przyczepić, to bardzo słabe wyprofilowanie na 180* (tzw. patelniach)…nawet nie słabe, tylko jego kompletny brak. Ciężko na zjeździe się fajnie na takim zakręcie złożyć i trzeba mocno zwalniać. Ogólnie większość zjazdów jest mocno pokręcona. Jedyny trochę inny od wszystkich- szybszy i z dobrą widocznością to ten z Gornji Dolac w stronę Zavala. Górki są powiedzmy umiarkowane- zazwyczaj wychodziło mi około 1800m przewyższeń na 100km. Z miejsc, które mi się bardzo podobały, to na pewno widoczek na Omiś i ujście Cetiny (43.4606744N, 16.7002797E). Pięknie wyglądał też brzeg Adriatyku widoczny zaraz za odbiciem z nadmorskiej drogi D8 na D39 (43.4005564N, 16.8943967E) tak w połowie drogi między Makarską i Omisiem. Oczywiście bardzo klimatyczne były małe, górskie wioski, często w połowie opuszczone, upchane na stokach o takim nachyleniu, że gdy jedzie się drogą, która je trawersuje, to z jednej strony drogi ma się na swoim poziomie dachy domów, a z drugiej piwnice. Niestety nie udało się zrealizować najważniejszego planu, czyli wjazdu na Sveti Jure. Ogólnie wszystko sprzyjało- był czas, była pogoda, no i co? Okazało się, że w drugim tygodniu kiedy planowałem wjazd droga była otwarta tylko do tarasu widokowego Sky Walk, bo wyżej była zamknięta z powodu remontu….a wcześniej na stronie parku narodowego nie było o tym żadnej informacji. Dowiedziałem się o tym dopiero po zapytaniu czemu nie mogę kupić biletów na dany dzień. No nic trudno- będzie powód, żeby tu wrócić….może w końcu kiedyś uda się zrealizować moje marzenie o bikepackingu do Chorwacji. Natomiast okolica słabo nadaje się na rowerowanie turystyczno- rodzinne. Mieliśmy przyczepkę, ale rowerowo użyliśmy jej tylko raz i to jechaliśmy specjalnie samochodem w jedyny bardziej płaski obszar w okolicy. W Duce jest taki mini betonowy deptak przy morzu w stronę Omisia, ale ma on może z kilometr. Za dużo opcji w tym rejonie na jazdę z dziećmi nie ma.

PN Biokovo

Turystyka
Jako, że nie samym rowerem człowiek żyje, to podrzucam kilka tematów na popołudnia:

-Miasta warte zwiedzania w okolicy: Split, Trogir, Omis, Makarska, a na dłuższą wyprawę Mostar w Bośni (po drodze jest Medjugorie)

Mostar


Split

-Salona- ruiny rzymskiego miasta.

Salona


Salona

-Treking- chodziliśmy po Parku Narodowym Biokovo, szlakami nad Gornje Sitno, w okolicach Tugare, do Crkvi Gospe Snjezne nad Duce i do Fortecy nad Omisiem. Ogólnie szlaki górskie są tu raczej trudniejsze niż łatwiejsze. Dystanse uciekają niewiarygodnie powoli, a zmrok we wrześniu nastaje szybko, więc trzeba to brać pod uwagę planując trasę. No i koniecznie wgrać sobie gpx’a, bo choć szlaki zazwyczaj się dobrze oznaczone, to jedno pogubienie może nas dużo kosztować, a teren czasami jest bardzo jednorodny bez ścieżki i trzeba szukać kółeczek namalowanych na kamieniach.

Szlak turystyczny nad Duce


Biegowo nad Duce


Szlaki nad Gornje Sitno

-Sky Walk Biokovo. Flagowa atrakcja Parku Narodowego, fajne, ale jakoś spodziewałem się więcej…no ale z trekkingiem po okolicznych górach można to połączyć.
-W obrębie miasta Omiś jest też mniejszy fort do zwiedzania, a 300m nad miastem wspomniana forteca.

Szlak na Fortecę


Forteca nad Omisiem

-Ferrata na Fortecę. Mi szczerze się średnio podobała jako ferrata. Jest to bardziej ubezpieczony szlak wspinaczkowy, ale dla kogoś, kto jest ogarnięty w górach nie jest on bardzo problematyczny, choć oczywiście jedno poślizgnięcie może się tu skończyć tragicznie, to czasem przepinanie się co 5m trochę denerwuje. Natomiast widoki na Omiś, niższy fort i ujście Cetiny przepiękne. Jest też jakaś mini ferrata w górach nad Splitem (Perunika), ale nie testowałem. Przy wyjeździe z Omisia wzdłuż Cetiny są też stanowiska do wspinaczki.

Via Ferrata Fortica

-Tyrolka nad Cetiną, która ma 700m i w najwyżsyzm punkcie 150m nad ziemią. Nie tesotwałem, ale następnym razem nie omieszkam
-Spływy kajakowe i rafting Cetiną.
-Dziesiątki punktów widokowych przy drogach z mini parkingami. Fajny widoczek był też z wioski Zadvarie na wodospady Gubavica, z których największy ma 50m i tam też sam kanion Cetiny wyglądał imponująco.

Wodospady Gubavica

-Są też trasy enduro, nie były jakoś specjalnie obłożone, więc jedną przez chwilę zbiegałem i wyglądały na dość wymagające (nad wioską Duce)
-W połowie października jest festiwal biegowy po okolicznych górkach Dalmacija Ultra Trail z dystansami (w 2023) 16,26,57,122….kto wie, może kiedyś 🙂
No i tyle. Kolejna fajna miejscówka, gdzie człowiek aktywny nie będzie się nudził. Polecam 🙂

Mistrzostwa Polski XCO 2022 Boguszów Gorce

Mistrzostwa Polski XCO miały być celem pierwszej części sezonu, poprzedzone etapówką Bike Adventure- potem akurat odrobina czasu od odpoczynek, wyścig kontrolny tydzień przed…. wszystko się kleiło…Kleiło się tak mniej więcej do końca maja kiedy to forma, patrząc na testy terenowe, bo na wyścigi jakoś mi było nie po drodze, była najlepsza chyba od 5lat. No ale potem dopadło mnie choróbsko, które nawracało kilka razy i trzymało jakoś tak 1,5 miesiąca. Na Bike Adventure do kadry się nie zmieściłem ;), ale zamiast tego udało się pojechać na Bikepacking. Potem kolejny zawrót choróbska i w sumie o jakiejkolwiek formie na Mistrzostwa Polski mogłem pomarzyć. No ale nic- jadę! Nie chcę potem narzekać jak przez 5 kolejnych lat MPki znów będą w lokalizacji która nie przystoi randze tej imprezy- czyli gdzieś w płaskopolsce, a największymi naturalnymi trudnościami technicznymi będzie piasek ;).

Pamiątkowa fota


Rock Garden na objeździe trasy

Boguszów natomiast to jest kwintesencja MTB- trasa pomijając jeden mostek jest w 100% naturalna. Korzenie + kamienie. Nie jest jakoś kosmicznie trudna, ale wpadłem 3 dni wcześniej na objazd, żeby wiedzieć co jechać (ostatni raz ścigałem się tutaj….7lat temu i z tego co pamiętam to mastersi mieli wtedy wycięty jeden zjazd i rockgarden). Objazd poszedł gładko, 2h i wszystko nauczone….może nie na tyle żeby jechać jak pro, ale na tyle żeby się nie zabić ;). Omijam tylko dropa na stadion, bo jednak jest duży, a strata czasowa na objazd chicken linem na tyle mała, że szkoda ryzykować- wszak wiem że nie będę walczył o top5 a pewnie i nie o top10.

W dzień startu udaje mi się rano objechać jedno kółko. Chyba największą trudnością nie są sypkie (jest mega sucho) zjazdy, nie jest rock garden, tylko korzenie w kilku miejscach na podjazdach i na trawersie za stadionem. Co ciekawe na wyścigu pokonuje je płynniej niż na treningach, nawet na zmęczeniu na ostatnim okrążeniu…no ale od początku.

Ujęcia z pierwszego kółka Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Korzonki Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia

Start z ostatniej linii, bo pkt w wyścigach PZKol to ja dawno nie zdobywałem ;). Jestem świadomy mojego braku formy, więc jakoś nie jestem zbyt agresywny na początku, co niestety się zemści na pierwszym zjeździe, gdzie chłopaki się wypinają, choć pewnie nie z braku umiejętności, tylko dlatego, że kotłuje się z przodu. No ale tak to w XCO już jest. W sumie po pół okrążenia stawka się ustawia, mijam 4-5 zawodników, jeden potem odzyskuje straconą pozycję. Trasa jakoś idzie, tętno jak to na XC >180. Jadę swoje, gdzieś pod koniec 2 kółka mijam jeszcze jednego zawodnika, który jedzie jakieś 20-30m za mną już do końca wyścigu, więc jest cały czas lekka presja…..no i w sumie dobrze. Z przodu raczej pusto- nie ma kogo gonić w zasięgu wzroku. Nawet gdyby było, to takiego mocniejszego tempa wystarcza mi na 20min, potem siadam, cóż nie oszukiwałem się że będzie inaczej przy tej ilości jakości treningu przez ostatnie 2 miesiące. Natomiast na elementach technicznych bawię się świetnie, może to zasługa częstszego ostatnio odwiedzania ścieżek i bikeparków. Na podjazdach ani raz nie dałem ciała na korzeniach. Raz nie poszło na trawersie i raz na zjeździe w Czarci Jar, bo moją wyuczoną linią jazdy szła akurat kibicka ;). Meta, miejsce marne, no ale co zrobić- 18 na 25. No ale nic- pojechane, powalczone- to najważniejsze- nie będę miał żalu że odpuściłem tak świetną trasę. Na osłodę 1 miejsce w Mastersach dla Marcina Kawalca z naszego Teamu i 1 miejsce w Cyklosport dla znajomego Damiana Staronia. W ogóle fajnie było się znów spotkać w wyścigowej atmosferze i po wyścigu chwilę popatrzeć jak się męczą inni 😛 Fajne to XC….jednak to już nie takie XC jak kiedyś, wymaga dużo więcej czasu, bo poziom techniczny tras jest dużo wyższy. Kiedyś to się jechało, objeżdżało czy nawet obchodziło trasę rano i chwilę później startowało. Teraz sobie tego nie wyobrażam na takich trasach jak Boguszów, Wałbrzych czy Walim, szczególnie jak wyścigi są w jeden dzień i zdarzało się, że Mastersi mają start koło 9. Ciężko tu znaleźć złoty środek, aby każdemu dogodzić, ale niestety uczestnictwo w takim wyścigu wymaga, aby zapoznać się z trasą 2-3 dni wcześniej, a dla amatora/pracującego/z rodziną to już spore wyzwanie. No ale nic udało się tym razem to jakoś ogarnąć, może uda się jeszcze kiedyś 🙂

Po robocie


Rock Garden Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Marcin, Mikołaj i ja czyli reprezentanci naszego Teamu na MP

Bikepacking 2022- Brno- Wiedeń- Bratysława

Wstęp
Jeżeli chodzi o bikepacking, to ja jeszcze raczkuję- do tej pory mam za sobą dwa wyjazdy- Praga-Drezno i Bielsko-Kraków . Po takich dwudniówkach, apetyt oczywiście rośnie. Tym razem miałem w planach coś na 4-5 dni. Udało nam się zgrać terminy z Pawłem, z którym jechałem już do Pragi i Drezna. Jakoś tak mamy, że jak jeździmy razem coś dłuższego, albo jesteśmy na jakimś niby-zgrupowaniu to zawsze jest 35*C, tym razem było inaczej- było 38*C ;). Dłuższy wyjazd=więcej rzeczy. Do sakwy pod ramę której używałem do tej pory ląduje cięższe wyposażenie- elektronika, mini kosmetyczka, narzędzia. Natomiast pierwszy raz jadę z sakwą za siodło i tam pakuję rzeczy lekkie jak ciuchy i oczywiście Kobuty (tak- to podróbka Kubot 😉 )

Gotowy do drogi

Dzień 1.
Startujemy pierwszego lipca- Paweł po nocce, więc start o luźnej godzinie z założeniem przebicia się na Czeską stronę, bo wiadomo w Czechach najlepiej. Gdzieś w prognozach majaczą popołudniowe burze, ale póki co jest dobrze ponad 30*C. Pierwsze tankowanie w sklepie w Kamieńcu Ząbkowickim i ruszamy w kierunku przełęczy Jaworowej, gdzie to kiedyś machnęliśmy takiego KOMa, który trzymał się chyba ze 3 lata….tym razem z bagażami jedziemy 25minut…i w sumie jest dużo lepiej niż myślałem. Pod górę nie czuć jakoś specjalnie ciężaru tych sakw. Po raz kolejny stwierdzam, że idea lekkiego bikepackingu to jest coś mega, szczególnie jeżeli ktoś ma zacięcie sportowe. Następny postój w Stroniu, gdzie odwiedzamy oczywiście cukiernię Pączek. Przed nami przełęcz Płoszczynka, ale i chmury burzowe- krótka analiza radarów- burza złapie nas idealnie na przełęczy. Decyzję o przeczekaniu ulewy, ułatwia duży drogowskaz do Browaru Kamienica ;). No i udało się idealnie- u nas kropiło na tyle lekko, że piwko piliśmy na zewnątrz, a nad granicą przeszła ulewa. Gdy ruszyliśmy znów świeciło słońce, a asfalt wysechł po kilkunastu minutach. Dojeżdżamy do miasteczka Sumperk, jemy obiad i robimy zakupy w większym sklepie. Teraz tylko kilka km na nocleg w ośrodku, który nazywa się Vlčí důl. Już rezerwując ten nocleg wiedziałem, że będzie śmiesznie. Ośrodek, który lata świetności ma dawno za sobą, a mimo tego ludzi full, basen sprzed 50 lat, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, Czesi jednak mają inne priorytety. Dzień kończymy przy czeskim filmie, bo przy ośrodku działa letnie kino na dmuchanym ekranie…..chyba mam ochotę wrócić do tego miejsca 😀

Przerwa burzowo-browarowa


Cukiernia Pączek w Stroniu- zawsze pysznie 🙂


Po burzy już prawie nie ma śladu

Dzień 2.
Po nocnej burzy nie ma śladu. W pierwszym większym miasteczku ogarniamy kawę i piekarnię, a pewna pani słysząc język polski, mówi że Krakov je skvělý i Toruń czy tam Bydgoszcz też. Zaliczamy pierwszą wyłączoną z ruchu samochodowego ścieżkę rowerową, których w późniejszych dniach ma być bardzo dużo. Dużo jest też pagórków, szczególnie w pierwszej części dzisiejszej trasy. A wiecie jak jest: rower+ Czechy+ górki….no nic więcej nie trzeba. No właśnie- na obrzeżach miasteczka mającego 14tyś mieszkańców mijamy ogromny tor do BMX, chwilę dalej tor do motocross….high life. Wjeżdżamy do Brna, Ryneczek dość cichy, natomiast Jodok z Moraw na koniu bardzo fajny, a widoki spod pomnika podobno niezapomniane. Z Brna kierujemy się na malownicze pogranicze czesko- austriackie. Znam ten rejon, bo w tej okolicy przekracza się granicę jadąc na Bałkany i kiedyś natknąłem się tam na festiwal wina. Jednak dopiero teraz z perspektywy lokalnych dróg widać jak uprawa i produkcja win jest tutaj ważna i głęboko zakorzeniona w kulturze. Bywały wsie, gdzie przy każdym(!) domu stała sporych rozmiarów piwniczka.

Brno, samochodów brak


Winogrona na wino 🙂


Austriackie słoneczniki


Pomnik Jodoka z Moraw


Pagórkowate krajobrazy


Fajna ścieżka rowerowa w Czechach

Jakoś niepozornie wjechaliśmy do Austrii, gdzie dalej towarzyszyły nam winne tematy. Za metę dzisiejszego etapu obraliśmy miasteczko Mistelbach….i było to chyba największe rozczarowanie całego wyjazdu. Po pierwsze miał być na obiad wiener snitchel…a jedyna knajpa która go serwowała była zamykana o 16…..w sobotę…..w wakacje…..w 10tysięcznym miasteczku…no coment. Połowa otwartych kanjp była z sushi, druga połowa to smażalnie. Skończyło się na snitchel….ale ze schabu…w pizzerii…prowadzonej przez Turków. W ogóle to miasteczko było jakieś dziwne austriacko-turecko-azjatyckie…nie wnikałem. Druga wtopa, to supermarkety zamykane w sobotę o 18…no nic, co kraj to obyczaj, może w Austrii tak mają- wychodzi brak doświadczenia wyprawowego i planowania takich szczegółów jak czy pierw zjeść czy pierw kupić prowiant. Trzecia wtopa to nocleg choć po cenach zachodnich, czyli 2,5x drożej niż w Czechach, to jeszcze z darciem ryja obsługi z sąsiedniego baru do 1:30, gdzie w końcu się wkurzyłem i tak jak spałem czyli w luźnych bokserkach opierdzieliłem ich tak głośno, że chyba pobudzili się wszyscy inni 😉 No nic dobra było minęło, dzień na plus i tak, wieczór spędzony miło w tematach piwno-tureckich 😉

Nie wiem gdzie, ale ładnie 🙂


Malownicze pogranicze czesko- austriackie


Tak można żyć 🙂


Piwko jest, kabanosy są, batoniki są, tak można dogorywać: 🙂

Dzień 3.
Trasa zaplanowana na ten dzień była dość znamienita. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to mieliśmy być jednego dnia w trzech krajach i dwóch stolicach. Jedynie co profil nie napawał optymizmem, bo pomijając pierwsze 40km, reszta trasy miała być praktycznie płaska jak stół. Po 50km dojeżdżamy do Wiednia, gdzie spędzamy chwilkę. Wiadomo- zwiedzaniem tego nazwać nie można, ale sobie popatrzyliśmy na miasto. Spora część dzisiejszej trasy to droga EuroVelo 6. Trochę fajnie, a trochę nie. Zalety wiadomo- bez ruchu samochodowego na znacznej części drogi biegnącej wzdłuż Dunaju. Wady- płasko, nudno. Ot prosta asfaltowa droga, nawet specjalnie za dużo miasteczek nie było po drodze. Tyle dobrego, że wiatr w plecy, więc lecieliśmy tak 35-37 km/h….czyli dokładnie tyle ile było stopni Celsjusza tego dnia 😉 . Bratysława jak to Bratysława, byłem kiedyś pieszo, teraz rowerem i jakoś tak bez zachwytu, ot takie małe miasteczko, któremu trochę daleko do wielkich stolic…..może patrzyłem na to trochę przez pryzmat Wiednia, w którym przecież byliśmy raptem kilka godzin temu.

Wiedeń


Hofburg


Panorama Wiednia


Panorama Wiednia i ja 🙂


Katedra św. Szczepana


Bratysława z jednej strony…


…i Bratysława z drugiej strony

Wjeżdżamy do Węgier, gdzie jakość EuroVelo 6 uległa drastycznemu pogorszeniu, więc często wybieramy jazdę drogą. Tego dnia kończymy etap w miasteczku Gyor. Miasto mnie osobiście urzekło. Może to ze względu na bardzo ciepły wieczór, a może na drzewka oliwne w knajpie w której sączyliśmy wieczornego browarka, ale już było czuć lekki śródziemnomorski powiew. Może nawet bardziej Bałkański- wszak do granicy z ukochaną Chorwacją było raptem 200km. No i po wczorajszym niewypale z lokalnym sznyclem, dziś się odkuliśmy, bo „poproszę największego Langosza ze wszystkim co tam Pani ma” zadziałało jak magiczne zaklęcie i zostało zrozumiane w 120% :). Dzień na plus.

Węgierskie Eurovelo 😉


Duże lustro


Langosz deluxe


Gyor nocą

Dzień 4.
Dziś odwrotność dnia wczorajszego, czyli początek płaski, na końcu małe górki, a dokładniej Małe Karpaty- w życiu nie słyszałem, w życiu nie byłem- brzmiało dobrze. Temperatura standardowe 36-37*C, więc Kofola w przydrożnych knajpach wchodzi jak złoto. Jakoś męczymy tą pierwszą część i im bliżej gór na horyzoncie, tym lepsze humory. Przez masyw przejeżdżamy drogą zamkniętą dla ruchu o dość marnej jakości asfaltu ( na szczęście lepszy na zjeździe niż na podjeździe), za to przez bardzo malowniczy rezerwat przyrody. Karpaty faktycznie były Małe, bo raptem kilka wzniesień, ale za ogólnie tereny bardzo malownicze, a i zjazdy jakieś takie z pazurem, bo jeden po świetnie wyprofilowanej drodze, a drugi przez miasteczko z kosmicznie długaśną prostą o nachyleniu pewnie z 10-12%, gdzie byśmy płakali gdyby stali panowie z fotoradarem :D. Wracamy do Czech i powoli zbliżamy się do miasta, gdzie mamy nocleg czyli do Otrokovic. Wcześniej przejeżdżamy przez chyba trochę bardziej turystyczne Napajeda i odrobinę mi szkoda, bo knajpy wyglądają tu fajnie, natomiast nasze miasteczko to bardziej blokowiska i strefy przemysłowe. Zaraz jednak przychodzi mi myśl, że jeszcze nigdy nie zawiodłem się na czeskich spelunkach. Tak było i tym razem. Postkomunistyczne blokowisko, osiedlowa knajpa i oczy wszystkich w środku na nas turystów pierwszych od 10 lat 😉 No to gadamy jak zwykle lekko zmiękczając polski mając nadzieję że wyjdzie z tego czeski- Panowe, co je tu dobreho? No i Pan barman kumaty, bo po kolei wskazując na dystrybutory Staropramena: to je dobré, to je dobré, to je dobre, a to je taky dobre. No i jak tu nie uwielbiać tego kraju. Dwa obiady dnia (z zupą!;) ), cztery piwa- 58zł….choć potem doszliśmy do wniosku, że Pan barman liczył pisemnie i dość szybko zapomniał 100kc, które miał w pamięci. Pewnie nie bez znaczenia było, to że łoił piwko (i nie tylko) z kolegami zza baru….no nic- na zdrowie….jemu i nam 😀

Dunaj oczywiście


Witamy na Słowenii


Małe Karpaty i w oddali Fatra


Małe Karpaty


37*C, Kofola i łyżwy 😉

Dzień 5.
Prognozy na ten dzień nie pozostawiały złudzeń. Po czterech dniach jazdy w temperaturach >35*C i pełnym słońcu, czekał nas deszcz. Pierwsza połowa lekko pagórkowana, potem raczej płasko. Udało się nam przejechać 20km nim pojawiły się pierwsze kropelki. Na razie taki lekki kapuśniaczek, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Jedyna zaleta, że było ciepło, choć i temperatura spadała i z porannego 23*C na mecie tego etapu w Bielsku zrobiło się 16. Jedyna zaleta tego wszystkiego, że bidonów schodziło dużo mniej i w sumie potrzebny był tylko jeden postój na sklep. Ogólnie jakoś ten dzień minął, przemoczeni, w butach chlupie, no ale jakoś tam się z grubsza bezstresowo jechało….do momentu wjazdu do Polski. Po czterech spokojnych dniach przeżyliśmy lekki szok jeżeli chodzi o natężenie ruchu. Dzień powszedni, 14 godzina, więc nie jakiś specjalny szczyt, a wszystkie drogi zawalone, korki do rond, roboty drogowe z terminem ukończenia za 1,5 roku, a to wszystko w ulewie. Serio ruch uliczny był 10x bardziej stresujący niż ten w centrum Wiednia. No cóż- Beskidy tu nie ma lokalnych dróg, z tego samego powodu planując trasę zrezygnowałem z wjazdu do Bielska od strony Słowacji- kiedyś jeździłem w okolicach Ziliny i ruch też był spory z racji na to, że jest tam bardzo mało dróg w kierunku północ-południe. Szczerze maiłem nadzieję, że opcja Cieszyn-Skoczów-Bielsko będzie spoko z racji na to, że obok leci S52, ale widocznie to ruch lokalny jest tak ogromny. Trudno- jakoś przemęczyliśmy ten odcinek i bezpiecznie dojechaliśmy do mety jaką był dworzec PKP. Przebieralnia pomiędzy przechowalnią bagażu a maszynami z napojami pierwsza klasa :D. Ciuchy suche, prowiant na drogę powrotną zakupiony, można wracać i jeszcze za widoku byliśmy w domu.

Deszczowo…


Z deszczu pod rynnę


Efekt 4h w deszczu


Bielsko i pochyły Rynek


Bielsko i sikający diabełek 🙂


My cyganie 🙂

Podsumowanie:
5 dni. 960km. 34h jazdy. 7140m wzniosu. 118 zmian przedniej i 3877 zmian tylnej przerzutki. 27 litrów picia w czasie jazdy. Pięć krajów, dwie stolice. Jedna zupa. Kilka spraw związanych ze sprzętem: po pierwsze założyłem całkowicie nowy łańcuch i fabryczny smar srama wystarczył na cały trip. Oczywiście ostatniego dnia zmyło go zupełnie i droga z PKP do domu była już dość głośna ;). Druga rzecz- sakwa za siodełko- dla mnie nowość. Pierwsze wrażenia- trochę buja kiedy się jedzie na stojąco. Nie wiem czy po pół dnia się przyzwyczaiłem, czy nauczyłem się tak pedałować żeby nie bujało, w każdym razie żadnych dyskomfortów. Rower z takimi dwiema sakwami już waży konkretnie, ale na podjazdach wciąż nie czuć tego jakoś dramatycznie. Jak dla mnie jeżeli bikepacking to tylko na lekko. Tylną sakwę miałem wypchaną może w 80%. Te zapasowe 20% to chyba już na taki wyjazd 7-10 dni. Choć w sumie sam nie wiem co tam więcej włożyć. Ba, na tym wyjeździe miałem 3 komplety ciuchów kolarskich, a w zupełności by wystarczyły 2, bo przez noc zawsze ciuchy wysychały.
Podczas wyjazdu pierwsze dłuższe testy miały nowe okulary Oakley Plazma. niebawem postaram się napisać jakiś opis na www przedstawiający ten model.
Co dalej? Zobaczymy, gdzieś w sferze marzeń jest ciągle bikepacking na Bałkany, ciągnie też w stronę Alp i mitycznego Stelvio. Z drugiej strony najfajniej nam się jeździło po Czechach i zgodnie z Pawłem stwierdzaliśmy, że takie tour de Czechia szlakiem znanych browarów to by było coś :D. Jeżeli Bałkany to raczej w terminie wcześniejszym- lubię ciepło ale takie bliżej 30 niż 40 *C. No zobaczymy- cała zima na planowanie.

Dolnośląska Kraina Rowerowa- Ścieżki w dolinie Baryczy

Ścieżki rowerowe w Dolinie Baryczy (czy też w obszarze nazwanym ostatnio Dolnośląską Krainą Rowerową) istnieją już dobre kilka lat, jednak temat jest ciągle rozwijany, a ostatnio (w roku 2021) oddane fragmenty przyniosły sporą rewolucję jeżeli chodzi o nawierzchnię ścieżki. Jednak zacznijmy chronologicznie- najstarszym odcinkiem w trójkącie Trzebnica-Żmigród-Milicz jest ścieżka Gruszeczka-Sułów (dobre miejsce do zostawienia auta- spory parking)- Milicz- Ruda Milicka. Droga rowerowa jest mniej więcej 50/50 asfalt/szuter. Jest to świetna ścieżka pod względem rekreacyjnym- dużo atrakcji w stylu odremontowanych dworców, wagonów i infrastruktury kolejowej…..a no właśnie, najważniejsze! Większość ścieżek w okolicy biegnie trasami, po których kiedyś śmigała kolej wąskotorowa. Po ścieżce Sułów-Milicz pierwszy raz jeździłem jakoś w 2014, jednak te oddane w roku 2021 dają nowe możliwości z prostej przyczyny- są w 100% wykonane z nawierzchni asfaltowej lub betonowej, co umożliwia jazdę rowerem szosowym na odcinkach praktycznie wyłączonych z ruchu samochodowego o długości około 50km!

Mapa z aktualnymi i planowanymi trasami- już lekko nieaktualna


Taka ścieżka przez las


Początek ścieżki


Ścieżka w kierunku na Prusice


Ratusz w Prusicach

No to lecimy- może po kolei, tak jak zazwyczaj ja jeżdżę, czyli wjeżdżając na trasy od strony Trzebnicy. Na mapy.cz jest szlak rowerowy oznaczony Krzyżanowice-Żmigród- w rzeczywistości na odcinku Wrocław- Trzebnica jest to zielony szlak rowerowy- w większości szutrowy. Ja jadąc rowerem szosowym na trasy Dolnośląskiej Krainy Rowerowej wbijam w Pawłowie Trzebnickim, bo od tego miejsca szlak ma już w 100% asfalt. Do Wszemirowa jedziemy sobie czymś w stylu drogi transportu rolnego…tylko że asfaltową, a w samej wiosce po odbiciu w lewo zaczyna się! Pierwsze konkretne drogowskazy z oznaczeniem szlaku i kierunkiem na Prusice- urokliwe miasteczko z pięknym ratuszem. Nasza trasa biegnie wzdłuż lokalnej drogi asfaltowej, która ma 10x gorszą nawierzchnię niż nasza ścieżka. Tutaj też pierwszy raz w oczy rzucają się małe żółtawo- zielone punkciki na środku ścieżki- jak się potem mi udało doczytać, są to zatopione fluorescencyjne elementy, które mają świecić po zmroku (!!!). W Prusicach już próbowałem 3 drogi, ale zawsze trafiam na dekoracyjną kostkę brukową, cóż-prawa miejskie z 1287r zobowiązują. Za Prusicami ścieżka przyjmuje bardzo przyjemny charakter- biegnie najpierw środkiem pola, żeby zaraz zagłębić się w gęsty las. Czasem mijamy jakieś elementy odrestaurowanej infrastruktury kolejowej, choć jest ich tutaj dużo mniej niż na odcinku Sułów- Milicz….choć jak jechałem ostatnio (28.03.2022), to akurat trwał remont dworca na wylocie z Prusic właśnie. Ścieżką docieramy do Przedkowic, gdzie trasa się rozdwaja- można pojechać prosto na Osiek, gdzie ścieżka dalej odbija w kierunku na Milicz lub też dokręcić dodatkową pętelkę przez Żmigród i do Osieka dojechać od Północy. Polecam oczywiście to drugie rozwiązanie :D.

Żmigród-ruiny pałacu


Żmigród


Żmigród-ruiny pałacu


Na wjeździe do Żmigrodu


Ścieżka wzdłuż Baryczy

Powody są dwa- po pierwsze zahaczymy wtedy o Żmigród, miasto związane z kolarstwem- sam startowałem tu wiele razy m.in. w kryterium i indywidualnej jeździe na czas. Przez teren zabudowany trasa jest świetnie oznaczona i doprowadza nas bezkolizyjnie (oprócz jednych świateł) do ruin pałacu. Drugi powód, to odcinek zaraz za Żmigrodem- kilka km wzdłuż Baryczy po ścieżce o szerokości…. no nie wiem….5-6m…no po prostu jak normalna droga powiatowa. Nawierzchnia oczywiście ciągle top. Tak docieramy do Osieku, gdzie można obrać kierunek na Gruszeczkę. Ten odcinek jest jeszcze inny- w całości przez las. Prawdopodobnie z tego powodu nawierzchnia jest betonowa….ale jaka! Płyty spasowane są w taki sposób, że na rowerze szosowym z 7bar w oponach nie czuć żadnych nierówności, a my rozkoszujemy się ponad 7km jazdy przez las.

Odcinek z płyt betonowych


Mała infrastruktura

W okolicach Gruszeczki musimy szosówką przemęczyć na wprost jakieś 200m po szutrze do drogi asfaltowej (może i ten odcinek kiedyś zostanie wykonany) lub jechać dalej po ścieżce rowerowej w kierunku Sułowa. Jednak od tego momentu rower szosowy się już nie sprawdzi, bo ścieżka jest szutrowa. Dobra wiadomość jest taka, że powrót w rejony Wrocław/ Trzebnica jest dużo bardziej przyjemny, bo na dzień dzisiejszy (kwiecień 2022) drogowcy kończą remont strasznie dziurawej drogi Gruszeczka- Ujeździec i jest już tam równo jak stół.

No i jeszcze trochę postscriptum, bo opis miał dotyczyć nowych asfaltowych odcinków, ale kilka zdań o etapie Sułów- Milicz. Tak jak pisałem trasa rekreacyjna- idealna dla rodzin z dziećmi- dużo tematycznych przystanków, największa „wystawa” chyba w samym Miliczu. Wydzielona, oznaczona ścieka dojeżdża do Rudy Milickiej, gdzie można odbić na północ i przejechać groblą przez centrum Stawów Milickich. Wracając inną drogą można zahaczyć o wiatrak w Duchowie lub jak ktoś lubi bardziej komercyjne rozrywki, to Park w Krośnicach z jeżdżącą kolejką dla dzieci.
Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Aktualnie prace trwają na odcinku, Żmigród- Bychowo, a mapki umieszczone przy trasie sugerują, że ma powstać całkiem pokaźna sieć dróg, oby tylko został utrzymany wysoki standard wykonania. W sumie nie mam się do czego przyczepić. Ot może w kilku miejscach podczas ostatniej jazdy ścieżka wymagała czyszczenia z naniesionego żwirku, ale biorę też pod uwagę to, że jest wczesna wiosna i prace porządkowe dopiero mogą ruszyć przez sezonem właściwym. Nic tylko jeździć.

Wagony kolejowe- niektóre otwarte do zwiedzania


Stawy Milickie


Wiatrak w Duchowie


Przystanek w Miliczu

Kilka moich przykładowych tras zawierających powyższe trasy:

https://www.strava.com/activities/5273427925
https://www.strava.com/activities/5537674087
https://www.strava.com/activities/6896481299

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd- trasa CX/Gravel 195km/2150m

Trasa szlakiem Orlich Gniazd już od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie. Zresztą już 2-3 razy udało mi się szosowo pokręcić w okolicach Olsztyna. Ogólnie rejon ma świetny potencjał chyba na wszystkie odmiany kolarstwa. Szosowo- bardzo ciekawa rzeźba terenu sprawia, że na trasie rzadko kiedy są płaskie odcinki. MTB- nic dodać, nic ująć- pod ruinami zamku w Olsztynie kiedyś organizowane były mistrzostwa Polski XCO. Nawet rodzinnie pojeździć od zamku do zamku to musi być super frajda dla tych młodszych, szczególnie że rekreacyjna infrastruktura rowerowa jest bardzo zaawansowana (włączając w to szerokie asfaltowe ścieżki).
Tym razem wybór padł na rower CX/gravel, który wydawał się idealny na zaplanowaną trasę- z Częstochowy do Krakowa w całości Rowerowym Szlakiem Orlich Gniazd. Trasa jest bardzo fajnie oznaczona (praktycznie nie trzeba mieć wklepanej nawigacji) jako czerwony szlak rowerowy.

Bobolice

Zamek w Mirowie

Trasa przebiega zahaczając kolejno zamki, choć czasem trzeba mieć otwarte oczy, żeby jakiegoś nie ominąć, bo jest lekko ukryty, albo szlak obiega go dość okrężną drogą i nie prowadzi pod sam zamek. Niestety też szlak nie biegnie przez wszystkie zamki- omija m.in. Pieskową Skałę….więc jak ktoś jest biegły w nawigacji, to może lekko odbić z okolic Olkusza….szczególnie, że odcinek z Olkusza do Krzeszowic jest akurat chyba najsłabszy z całej trasy.

Ogrodzieniec

Ogrodzieniec

Ogólnie rzecz biorąc najfajniejsze odcinki, to początek szlaku- widać, że ktoś przemyślał trasę i włożył tam trochę pieniędzy- są odcinki, gdzie specjalnie utwardzono nawierzchnię i puszczono szlak równolegle do asfaltowej drogi bardzo fajnym szuterkiem wśród skałek (okolice Złotego Potoku- Rezerwat Parkowe). Jest też trochę łączników asfaltowymi ścieżkami rowerowymi zamkniętymi dla ruchu samochodowego.

Ścieżka rowerowa powinna wyglądać tak

Zamek Rabsztyn

Gdzieś za Ogrodzieńcem trasa staje się trochę bardziej wymagająca- pojawiają się cięższe podjazdy na których jest sporo piachu, który tym bardziej utrudnia jazdę. Potem wspomniany odcinek Olkusz-Krzeszowice, gdzie trasa biegnie w sporej części asfaltami, natomiast jeżeli zdarza się jakiś odcinek szutrowy, to jest to już bardziej gruby tłuczeń, gdzie trzeba uważać trochę na opony. Końcówka trasy za Krzeszowicami, to Tenczyński Park Krajobrazowy, dość fajne ścieżki, choć trochę mniej deszczo- odporne, zdarzają się odcinki z pewną ilością błota. Sam wjazd do Krakowa bardzo fajny i bezkolizyjny. Chwila bocznymi uliczkami, jakiś park, i dosłownie 3km ścieżkami rowerowymi, może ze 3 skrzyżowania ze światłami i kończymy na krakowskim Rynku.

Tenczyński Park Krajobrazowy

Meta na Rynku w Krakowie

Trasa na Stravie

Istria na kolarsko….i nie tylko

WSTĘP
Zacznę od tego, że uwielbiam Bałkany od czasu mojego pierwszego wypadu a było to w roku chyba 2000. Tegorocznym wyjazdem na Istrię przebiłem 100 dni pobytu w tamtych rejonach i dalej się nie nudzi i wciąż jest jeszcze tak wiele do zobaczenia. Szczególnie Chorwacja wciąga, bo przez swoją rozpiętość północ-południe i mnogość wysp jest tam tyle różnorodności, że pewnie i rok to za mało, żeby wszystko zobaczyć. Jednak większość moich wyjazdów to typowe wakacyjne urlopowanie, czyli plażing + zwiedzanie. Rowerowo byłem raptem raz w Czarnogórze.

Takie widoczki


Rovinj

Planując kolarskie wczasy w Chorwacji trzeba zwrócić uwagę na jedną dość ważną rzecz. Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. Trochę inaczej wygląda to na odcinku Zadar- Split, tam raczej są pagórki. Nie jeździłem tam nie wiem jak jest dokładnie, ale wygląda po mapach i poziomicach, że jest przeginka w drugą stronę, czyli może być zbyt płasko (no nie po to się jedzie na rower po górzystym kraju, żeby nabijać 1000m na 100km). Istria pod tym względem wypada dość fajnie, przynajmniej tak to wyglądało na mapie, a w rzeczywistości okazało się jeszcze lepiej.

Widoczek z Oprltaj


Umag

KOLARSTWO SZOSOWE NA ISTRII

Na Istrii spędziłem 2 tygodnie. Pierwsze 7 dni w miejscowości Umag (północny zachód półwyspu), a drugi tydzień w Ravni (południowo- wschodnia część). Ogólnie z tego co zjeździłem charakterystyka terenu jest bardzo podobna. Z wyjątkiem Parku Przyrody Ucka (i królującym nad Istrią Vojakiem-1401mnpm), to ciężko tu znaleźć długaśne podjazdy. Da się wprawdzie zdobyć wysokość, ale na zasadzie 100m w górę, 50 w dół, 100 w górę, 50 w dół, a wykres wysokości wygląda mniej więcej tak:

Podjeżdżam, czy nie podjeżdżam, chyba podjeżdżam 😉


Częste są przegibki, na które najlepiej wjechać siłą rozpędu. W rejonach południowych było trochę sztywniej, zdarzały się podjazdy >15%. Natomiast północ Istrii to Park Przyrody Ucka. Bardzo malowniczy rejon, choć dość mocno zalesiony, więc widoki w sumie są tylko ze szczytu Vojaka. Na górkę można dojechać w 100% asfaltem robiąc 1400m podjazdu z poziomu morza w miejscowości Icici. Ze szczytu (na którym jest wieża widokowa, nadajnik TV, radar meteo i obiekt wojskowy) widać idealnie Riekę, wyspy Cres i Krk, a przy pomyślnych warunkach nawet Triglav.

Widoczek na Labin a w tle Vojak.


Vojak- szczyt

Sieć dróg na Istrii jest bardzo fajna, bez problemu można tam spędzić te 2 tygodnie i się nie nudzić. Planując trasy i siedząc nad google street view dziwiłem się raz za razem, że tu też jest asfalt. Ogólnie duże zaskoczenie, że czasem pomiędzy górskimi wioskami gdzie mieszka po 100 osób jest całkiem spoko droga. Choć ciężko szukać asfaltów gładkich jak stół, to ciężko też znaleźć jakieś totalnie dziurawe. Ogólnie drogi są powiedzmy średnio- dobre- w każdym razie nie utrudniają, ani nie uprzykrzają jazdy. Kto był, ten wie że Chorwacja to jedna wieka skała, a drogi często są w niej wyryte, więc trzeba uważać na kamienie na asfalcie i zawsze być czujnym, bo nawet jeżeli wczoraj było czystko, to dziś mogło coś spaść i się rozsypać w żwirek na zakręcie. Początkowo starałem trzymać się dróg lokalnych, czasem tylko zahaczając o główniejszą lub krajową. Okazało się, że ruch nawet na krajowych jest bardzo znikomy- praktycznie gęstnieje tylko w okolicach większych miast jak Opatija, Labin, Rovinj no i oczywiście Pula. Niestety nie mam pojęcia czy jest tak zawsze, czy był to efekt posezonowy (jeździłem przez 2 pierwsze tygodnie września) + rok z pandemią covid. Strzelam, że w normalnym sezonie urlopowym jest jednak trochę gęściej. No ale serio- zdarzyło mi się jechać drogą krajową D66 od Plomin do Icici około 8 rano i mijał mnie może jeden samochód na minutę- cięższy rucha zaczął się dopiero w okolicach większego miasta Lovran. Sami kierowcy jeżdżą dość przyzwoicie, choć oczywiście są wyjątki od tej reguły. Ja w sumie miałem jedną niebezpieczną sytuację przez 2 tygodnie, to nie jest zły wynik.

Dla kolarzy MTB lub gravelowców też się pewnie coś znajdzie, ale tu nie pomogę jakoś specjalnie by miałem tylko szosówkę. Jedyne co mi się rzuciło w oczy to w północno- zachodniej części Istrii ścieżka Parentzana. Trasa jest poprowadzona szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej która łączyła Triest i Poreć. Ścieżka jest raczej turystyczna i ma 123km (78km w części chorwackiej), a na jej trasie jest kilka wiaduktów i tuneli, makiety, punktu informacyjne, widokowe itp.

Parenzana- tabliczka informacyjna


Parenzana wzdłuż drogi


Parenzana- info punkt i makieta trochę wątpliwej jakości 😉

Kolarsko Istria nie zawiodła, zarówno pod kątem treningowym, ale również tak po prostu- krajoznawczo- jest tam po prostu przecudnie. W części północnej hitem dla mnie były miasteczka położone na wzgórzach, które trochę przypominały mi andaluzyjskie Comares. Jeżeli kręcicie po okolicy, to odwiedziny w Buje, Oprtalj, Groznjan i trochę bardziej turystycznym Motovun to punkty konieczne do zaliczenia, bo jest tam po prostu prze-pię-knie.

Motovun


Widoczek na miasteczko Buje


Motovun

Nie da się też pominąć widoków nadmorskich. Chorwackie góry mają to do siebie, że można być na wysokości 300m będąc od Adriatyku w linii prostej 1km i ta różnica wysokości w połączeniu z bezkresem morza robi piorunujące wrażenie. Miałem też taką fajną miejscówkę, gdzie stojąc w części chorwackiej widziałem jak na dłoni Słowenię (Piran), a w oddali wybrzeże włoskie.

1km od morza i 300mnpm jednocześnie 🙂


Widok na Chorwację, Słowenię i Włochy

TURYSTYKA

Dobra, rower rowerem, ale co oprócz tego? Nudzić się nie da. Oczywiście obowiązkowe odwiedziny w Puli, bo wizytówkę Istrii trzeba zobaczyć. Mowa oczywiście o rzymskim amfiteatrze i choć trochę (z 1,5x) mniejszy niż Koloseum, to starszy i lepiej zachowany. Jest kilka miast (Rovinj, Poreć, Motovun) wartych odwiedzenia ze względu na starówkę, choć jak ktoś był w Chorwacji już kilka razy, to pewnie niczym specjalnym go nie zaskoczą, ale pospacerować po wąskich uliczkach i wciągnąć przy okazji lody zawsze warto :P.

Pula- amfiteatr


Pula


Oprltaj


Groznjan

No i z Istrii jest blisko i do Słowenii i do Włoch, wprawdzie w Trieście byliśmy rok temu,
więc teraz jakiegoś specjalnego zwiedzania nie planowaliśmy, ale na pizzę wpadliśmy 😉
Wspomniany już Vojak i jego okolica, to świetna lokalizacja na piesze wędrówki, nawet latem, bo większość idzie się w lesie, może ostatnie 200m w pionie jest w eksponowanym terenie. Widoczki z podejścia i ze szczytu mega.

Podejście na Vojaka


Gdzieś w Parku Przyrody Ucka….tu miał być wodospad 😛


Podejście na Vojaka

Jest też gratka dla tych co lubią się popluskać. Na samym południu Istrii leży Przylądek Kamenjak. Tamten rejon ma jedną z ładniejszych linii brzegowych jakie widziałem w Chorwacji. Dodajmy do tego dość liczną podwodną faunę, groty do których można dopłynąć nurkując kilka metrów pod wodą, albo kilkunastometrowe klify z których można skakać do wody, to mamy zabawę na cały lub kilka dni.

Ja i milion rybek


Przylądek Kamenjak

PODSUMOWANIE

Fajnie, że udało się odwiedzić znów Bałkany; fajnie że udało się trochę pojeździć tam na rowerze; fajnie że kolarsko Istria okazała się strzałem w 10; i mógłbym jeszcze tak wymieniać 100x co było fajne 🙂 Ogólnie rzecz biorąc warto odwiedzić, szczególnie, że z PL (Wro) to raptem 920km.

Moje trasy z Istrii na Stravie pomiędzy 6 a 18 września 2020

Bikepacking- Praga i Drezno 500km w dwa dni

Wstęp

Plan na jakiś dalszy wyjazd rowerem marzy się chyba każdemu cykliście i w zależności od możliwości może to być dla niego 100 200 300 czy 500km na raz; czy to wyjazd nad morze, na drugi koniec Polski lub do jakiegoś fajnego miejsca- wszystko to łączy jeden wspólny mianownik. Jest to po prostu coś wyjątkowego, co długo się planuje i o czym długo się myśli. Jakie to odmienne od takiej szarej kolarskiej codzienności kiedy jedzie się tą samą drogą po raz 873 w życiu.
Jako kolarzowi jednak z bardziej sportowym zacięciem idea jazdy z sakwami jest mi trochę odległa (choć raz w życiu byłem i mi się podobało, to jednak zostawiam to na emeryturę 😉 ), to tzw. Bikepacking czyli takie sakwy na lekko, które można zamontować np. do szosówki i ich praktycznie nie czuć to już jest coś fajnego. Nie mówię co tydzień- ale tak raz-dwa razy na sezon to jest to. Dosłownie 3 litry pod ramą pozwolą się zapakować na dwa dni przy ładnej pogodzie, a właśnie taka zapowiadała się na początek długiego Bożociałowego weekendu w tym roku. Plan jazdy do Pragi próbowaliśmy zrealizować z Pawłem i Piotrkiem dwa lata temu, choć trochę w innej wersji- tzn. tylko Praga i powrót tego samego dnia. Wtedy pokonał nas deszcz i po 5 godzinach totalnie przemoczeni i wyziębnięci odpuściliśmy. Teraz lekka zmiana- pierwszy dzień Praga czyli około 300km w siodle- tam nocleg, a drugiego dnia jazda około 200km do Drezna i powrót do Wrocławia fajnym połączeniem kolejowym no i jedziemy we dwójkę z Pawłem.

Żegnamy się z Polską

Dzień 1- Praga.

Budzik na 4:00, 4:30 wyjazd- trochę po 5 rano zjeżdżamy się z Pawłem gdzieś za Okrzeszycami. Lampki jeszcze załączone ale w sumie nie tak bardzo potrzebne- spokojnie można było wyjechać 30min wcześniej. Słońce gdzieś tam próbuje przebić się zza deszczowych chmur, z których pada na północ od Wrocławia, choć oczywiście prognozy na nadchodzące dni mówiły o samym słońcu, to fatum deszczu nad nami wisi :). Gdzieś koło Jordanowa słońce wychodzi w końcu zza chmur i będzie nam już towarzyszyć całe dwa dni (no prawie 😉 ), a temperatura pozwala ściągnąć rękawki po zjeździe z Przełęczy Tąpadła czyli około 6:30. Z Polski wyjeżdżamy o 9:00 mając 120km w nogach i zaraz ukazują się nam piękne formacje czeskich skalnych miast. Pierwszy postój na śniadanko mamy zaplanowany w Trutnovie u Pani ochrzczonej 2 lata temu ksywką Obelix. Pani nie ma, ale co ważniejsze jest zupa czosnkowa, która okazuje się być soczewicową. W tle leci relacja z wyścigu Praskie Schody, a my wciągamy łyżka po łyżce zupę mocy, która kosztuje 3zł i kosztujemy pierwszą z miliona wypitych podczas tej wyprawy kofoli 😉
Zadowoleni, że góry mamy już za sobą ruszamy w kierunku stolicy naszych południowych sąsiadów. No ale za jakieś 30km bardzo miły pan z obsługi kombajnu pokazuje, że trzeba się zatrzymać na lody, no to przecież nie odmówimy 🙂 Lody takie fajne- można było wybrać trzy podstawowe smaki a do tego kilka rodzajów mrożonych owoców, potem pani wkładała to to w magiczną maszynkę do mielenia i dostawało się takie prawdziwe lody owocowe. To wszystko w malowniczej wiosce Pecka- jest tam jeszcze jakiś tam zamek, ale kto by po zamkach chodził jak można pójść na lody :).

Skalne miasto w Adsprachu

Naturalne lody zawsze spoko 🙂

Po jakiś 200km i kilku(set) wiaduktach („-No nie no znów podjazd? Przecież do Pragi to miało być płasko. –No co Ty to taka mała hopka, jak wiadukt w Oławie”) docieramy do większego miasteczka tj. do Jicina. Tam odwiedzamy piekarnię i uzupełniamy zapasy wody, bo temperatury już od kilku godzin przekroczyły dobrze 25*C. Za Jicinem kolejny wiadukt, ale za to bardzo malowniczy koło wioski Podhradi (podzamcze?)- faktycznie była taka sroga górka z basztą na szczycie na horyzoncie wyjeżdżając z Jicina, no jakoś tak się zdarzyło, że nasza trasa tamtędy biegła ;). No ale potem już było z górki ;), nogi jakoś się nawet kręciły, prędkość średnia w okolicach 29km/h co przy 300km i 2500m przewyższeń było chyba nawet trochę powyżej planu. Deszczu nie ma, wiatr boczny, czasem w plecy- jeszcze jeden przystanek na uzupełnienie bidonów i wjeżdżamy do Pragi!

Jicin- Brama Valdická.

Ładne widoki z tego wiaduktu 🙂

Po 293km, o 16:30 stanęliśmy nad brzegiem Wełtawy pod Mostem Karola. Chwilka na zwiedzanie, odwiedziny na wzgórzu zamkowym, na rynku…i zaczęło padać tzn. lać- totalne oberwanie chmury- czyli jednak fatum deszczu podczas wyjazdu do Pragi ciągle istnieje. No ale to opad burzowy- chwilę którą czekamy pod jakimś budynkiem wykorzystujemy na znalezienie knajpy w której pochłaniamy smażony syr, który niejako jest jednym z celów wyprawy ;), potem jeszcze kilkanaście km dojazdu na nocleg i zmęczenie trochę daje o sobie znać, bo mimo dostawy 300g czystego cukru w postaci Studentska + Margot zasypiamy w trackie rozmowy 😉

Na Moście Karola!

Pod Mostem 🙂

„Tam zjemy Syr!”

Dzień 2- Drezno

Koło 8:00 wyjeżdżamy z przedmieść Pragi i obieramy kurs na Drezno….no może nie do końca bezpośrednio, bo zahaczając o rezerwat Kokořínsko, ale przede wszystkim o Park Narodowy Czeska Szwajcaria. Trasa na dziś ma jakieś 180km….czyli przejażdżka porównując z dniem wczorajszym…..tylko te wiadukty…dziś jakieś takie stromsze ;). Zaczynamy od klimatycznego śniadanka na czeskiej wsi. Obserwowanie ludzi w innych krajach zawsze jest takie ciekawe, niby to zaraz za granicą, niby też Słowianie, a jednak tak inaczej niż u nas…..a może zawsze się tak tylko wydaje w myśl zasady „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”.

Śniadanko

Kolejny z tysiąca wiaduktów 😉

Pierwszy rezerwat to takie fajne wąwoziki + zamek Kokorin niestety trochę niedostępny dla rowerów szosowych), ale jeszcze chwilka i wjeżdżamy na tereny Czeskiej Szwajcarii. Spędziłem tutaj dzień na pieszym trekkingu dwa lata temu i wiedziałem że są to piękne tereny. Choć z asfaltu oczywiście nie widać wszystkiego (choćby słynnej Bramy Pravcickiej), to i tak jest super, co stwierdzamy pijąc chyba setną kofolę podczas tego wyjazdu ;). Kwintesencją wszystkiego było przygraniczne miasteczko Hreńsko, gdzie hotele malowniczo wcinają się w wielkie skały nad Łabą. Zostało nam 50km do Drezna już po niemieckich (nie zawsze równych) asfaltach. W międzyczasie zrobiło się przegorąco, a garmin (który zazwyczaj zaniża) pokazał 33*C. Do pokonania mieliśmy jeszcze jednak kolejne kilkanaście wiaduktów na terenie Saskiej Szwajcarii… też bardzo ładny obszar. Mi szczególnie utkwiła w pamięci panorama z wybijającym się wzgórzem Lilieinstein, który bardzo przypomina nasz Szczeliniec.

I’m a Cowboy Baby!

Hreńsko cz.1

Hreńsko cz.2.

Hreńsko cz.3 „Paaaanie stop, my tu fotkę strzelamy z autopstryczka”

Po 180km wjeżdżamy do Drezna i stajemy na Schloßplatz- chyba moje ulubione miejsce, skąd jest widok na Katedrę, Operę, Sąd i drugi brzeg Łaby. Drugie moje ulubione miejsce to Neumarkt z górującym nad nim kościołem Marii Panny- idealna miejscówka na Pizzę 😉 Ogólnie Drezno jest mega- chyba podoba mi się najbardziej z tego typu miast o podobnym układzie i architekturze (Praga, Budapeszt, Wiedeń, Bratysława). Wszystko tutaj jest takie monumentalne, wręcz przytłaczające, po prostu jeździ się tymi uliczkami i zbiera szczękę spomiędzy szprych. Byłem tutaj dwa lata temu, byłem teraz i z chęcią wrócę jak najszybciej. W drodze na pociąg zaglądamy do słynnego Zwinger i jemy nie mniej słynnego Bratwursta. Podróż mija bez komplikacji i o 21:50 jesteśmy we Wrocławiu.

Drezno- naj, naj, naj!

Pizza na Neumarkt

Zwinger

Podsumowanie

Pierwsza i najważniejsza sprawa. Uważam za coś totalnie odlotowego fakt, że mogę sobie wyjechać na rowerze z Wrocławia jednego dnia, popołudniem tego samego dnia być w Pradze, zobaczyć masę rzeczy po drodze i w samym mieście, potem się przespać, przejechać niesamowitymi drogami przez przepiękne tereny, popołudniu być w Dreźnie, a wieczorem znów we Wrocławiu. To wszystko w 42 godziny za 300zł (nie oszczędzając na jedzeniu 😉 ). Teraz tak sobie porównuję do jakiejś tam sportowej imprezy X gdzie wpisowe jest 200 czy 400zł (ale hoho za to mamy makaron na mecie i medal! ). Nie zrozumcie mnie źle- to nie jest jakiś tam krok w kierunku sakwiarstwa, ale może czasem warto spróbować czegoś nowego i serio stawiam takie akcje dużo wyżej niż 5-ty raz wyścig w tej samej lokalizacji na tej samej trasie. Życie jest tylko jedno i póki mam taką formę aby przejechać w dwa dni 500km ze średnią ~30km./h to trzeba to wykorzystać. Wyjazd był pierwsza klasa, naśmialiśmy się za wszystkie czasy, dobrze mieć takiego kumpla, który nie pyta „gdzie, czemu i po co?”, tylko „kiedy jedziemy?” Fajnie, że udała się pogoda, fajnie że bez awarii sprzętu ani innych problemów, fajnie że czasowo wszystko się udało zobaczyć i zdążyć, fajnie że był syr, kofola, studentska i bratwurst, fajnie że 500km….no i fajnie 🙂 To mówicie, że te lody w Nowym Targu dobre ?;)

Jakuszyce vs. Harrachov, czyli swoje chwalicie, cudzego nie znacie

Wstęp
Mam nadzieję, że nikt mnie nie znienawidzi po tym tekście, bo wiem że Jakuszyce to dla wielu ludzi miejsce kultowe…zresztą dla mnie też. Chyba jak 90% ludzi z Dolnego Śląska zaliczałem tam swoje pierwsze gleby na biegówkach. Zresztą jeżeli faktycznie zaczynamy naszą przygodę z nartami biegowymi to oczywiście polecam Jakuszyce z wiadomych powodów. Wszystko jest tam w miarę jasne- parking, zaraz obok wypożyczalnie, a za nimi już polana z założonymi śladami i kilkaset metrów po płaskim idealne do trenowania pierwszych kroków. Jednak jeżeli Jakuszyce znasz na wylot i mimo tego 10ty raz w sezonie parkujesz na Polanie, to czemu nie przejechać raptem 6km dalej i nie rozkoszować się nieskończoną ilością tras w okolicach Harrachova. Postaram się więc przedstawić pewne porównanie tras w Jakuszycach i Harrachowie- może trochę bardziej z naciskiem na opis tej drugiej miejscówki.

I to jest to!

1.Trasy- utrzymanie i ich mnogość, różnorodność.
To po pierwsze, bo wg mnie najważniejsze. Dość dobry przegląd miałem rok temu kiedy byłem 5 dni na biegówkach- pierwsze dwa w Jakuszycach- a trzy kolejne w Harrachovie. Akurat panowała wtedy klęska urodzaju i co nocy dosypywało 20-30cm śniegu. Jeżeli chodzi o utrzymanie, to w Jakucji byłem o 10:15 i po nocnych opadach trasy były jeszcze dość miękkie, mi w klasyku jeszcze to nie przeszkadzało, ale łyżwiarze się zapadali. W Harrachovie kiedyś pobiegłem sobie na start tras biegowych na porannym rozruchu przed 8:00 i trasy były jak stół. Ogólnie jakoś w Czechach zawsze jest ślad pod klasyka lux jak spod linijki, a u nas jakoś tak czasem mam wrażenie, że tyle co ludzie wyjeżdżą. Oczywiście zależy gdzie- wiadomo, że w weekend po trasie spacerowej Polana- Orle to i po 2h po przejeździe ratraka ślady są w marnym stanie. Dzieje się tak po pierwsze z racji na ilość ludzi, a po drugie ze względu na to, że jest to pierwsza trasa jaką pokonują początkujący i ich zdolność do wychodzenia ze śladów bez ich niszczenia jest bardzo mała.
Mnogość tras- to jest piękne, że można w Czechach wystartować z Nowego Mesta pod Smrkiem i przez Harrachov, Rokytnice, Spindleruv Mlyn i Pec dotrzeć aż do Zaclera- praktycznie bez odpinania nart! Zresztą zobaczcie sami- mi w planowaniu tras bardzo pomaga www.mapy.cz w wersji zimowej. Zazwyczaj wszystko to co jest niebieską ciągłą linią to są to trasy przygotowywane przez ratrak. Niebieska przerywana to szlaki raczej pod ski-toury. Fioletowe natomiast są to trasy typowo sportowe- bardziej wymagające, ale otwarte (chyba że są jakieś zawody) dla wszystkich.
W końcu różnorodność tras- amplitudy wysokości są zupełnie inne niż w Jakuszycach. Jeżeli ktoś lubi prędkość na biegówkach, to też będzie zadowolony, bo można się już nieźle napędzić. Choć oczywiście działa to w dwie strony- jeżeli ktoś jest bardziej początkujący, albo boi się szybko zjeżdżać na biegówkach, to z pewnością bardziej doceni Jakuszyce. Ale i w Czechach można wybrać trasy bardziej spacerowe- w sumie cała Karkonoska Magistrala taka jest. No i na koniec wysokość- 1400m n.p.m. w okolicach Kotela robi wrażenie, bo wiadomo, że w górach im wyżej tym ładniej i o tym w kolejnym punkcie.

Dość szybko można się dostać z Harrachova na szczyt Certovej Hory, gdzie znajduje się górna stacja wyciągu

Traski wyglądają tak- jak od linijki

2. Widoki
Choć 1400m n.p.m. to najwyżej gdzie byłem na biegówkach, to było tam ciut mgliście i dopiero na zjeździe do Szpindla kiedy wyszło słońce zbierałem szczękę ze śniegu…albo potem tego samego dnia. Odcinek Karkonoskiej Magistrali Labskiej Boudy do Vosecka Bouda- trochę na wschód od Szrenicy- wszystko przepięknie ośnieżone, słońce daje po oczach, na grani Karkonoszy skałki na Twarożniku, stacja przekaźnikowa nad kotłami, a oddali wyłania się z mgły szczyt Śnieżki i po prostu wielkie WOW! Tą scenę widać w pod koniec filmu znajdującego się na samym dole tego opisu, choć wiadomo że wideo oddaje 10% tego jak prezentował się krajobraz w tamtym momencie. A Jakuszyce wyglądają mniej więcej tak- polana,las,las,las,Orle,las,las,las,Samolot,las,las,las,las,las i niestety zero różnorodności. Pod względem krajobrazowym Harrachov wygrywa dla mnie 10:0 z Jakuszycami.

Jak są taaaakie widoki…

…to trzeba na chwilkę się zatrzymać i pokontemplować.

3. Mało ludzi
Już nawet nie mam na myśli, że większość z nas jeździ w góry po to żeby się odchamić i unikamy takich miejsc jak Kasprowy czy Gubałówka, a niestety z każdym rokiem Jakuszycom blisko do tego (gorszego) sortu pseudo-górskich miejsc. To już nie te czasy, gdzie się przyjeżdżało na luzie na pusty parking, przebierało się kulturalnie w szatni i do skarbonki wrzucało datek na utrzymanie tras. Mam po prostu wrażenie, że mimo tego że w Czechach biegówki są dużo bardziej popularne niż u nas, to dzięki temu, że mają pierdylion kilometrów tras to zagęszczenie ludzi na nich jest bardzo małe co przekłada się też na plus jeżeli chodzi o stan tras. Serio czasem zdarzało się, że startuję z Harrachowa ,wspinam się pod Certovą Horę potem w stronę Rokytnic mam w nogach 10km, a po drodze mijałem 5 osób….a jest sobota. Po prostu nikt przy zdrowych zmysłach mieszkający w Vrchlabi, Teplicach czy innej jakiejś tam Łomiance nad Papieżem (wolne tłumaczenie Lomnice nad Popelkou) nie jedzie nawet tych 20km do Harrachova mając trasy biegowe 300m od domu. I znów nawet nie chodzi mi o to, że czasem fajnie pobyć właśnie samemu w górach, to po prostu lepiej się biega, jak nie trzeba co 100m wyłazić ze śladów czy zmieniać tempa.

Brak słów

4. Jedzenie
No dobra to będzie krótki punkt, ale wiemy o co chodzi w życiu 😉 W życiu chodzi o to, żeby raz na jakiś czas pochłonąć smażony syr, popić Cernym Kozlem, a na koniec zagryźć Studentską;) A wieczorem kiedy już jesteśmy zatankowani pod korek otworzyć jeszcze tubkę Lentylek i wydusić ją na raz….dopychając Tatranką….i popić Kofolą żeby jakoś przeszło ;). Wszystko to zupełnie bez skrupułów, bo kolejnego dnia wstajemy rano i po lekkim rozruchu, odwiedzeniu lokalnej piekarni i śniadanku znów walimy 6h po górach i 4tyś kcal idzie precz.

Standardowe zakupy 😉

Poranne rozruchy można sobie urozmaicić tak 😉 (hint: tablica z informacją o zakazie wstępu stoi tylko od góry mamuciej skoczni 😉 )

5.Pozostałe praktyczne informacje
Co jeszcze mogę doradzić odnośnie Harrachova i uprawiania narciarstwa biegowego w jego okolicy. Na pewno przy planowaniu tras wspomniana mapa.cz w wersji zimowej ( i aplikacja na telefon). Niebieskie kreski ciągłe chyba zawsze były wyratrakowane. Po przerywanych starałem się nie jeździć, ale raz (aby dostać się na Kotela) musiałem- od Dvoracky do Karkonoskiej Magistrali było słabo- raczej trasa na toury. No ale znów- Karkonoska Magistrala od Labskiej Boudy do Voseckiej Boudy jest kreskowana, a była pięknie wyratrakowana (choć bez śladu do klasyka)
Opis tras i oznaczenia szlaków są idealne- przy każdym skrzyżowaniu stoi znak z pokazaną całą okolicą z numerami tabliczek, odległościami pomiędzy, no cud, miód i ideał.
W kwestii parkingów nie pomogę, bo zazwyczaj jestem tam na kilka dni i parkuję pod pensjonatem, ale na pewno jest parking pod wyciągami do zjazdówek skąd blisko poprzez trasy sportowe na drogę na Certovą Horę. Jest też duży parking koło dworca autobusowego i muzeum górskiego (pewnie tańszy niż koło wyciągu), skąd startuje Magistrala, którą po kilku km docieramy do Mumlavskiego Wodospadu a dalej w stronę Voseckiej Boudy i Szpindlerowego (choć ja nie lubię podbiegać tą drogą, bo Magistrala strasznie powoli i mozolnie się wznosi).
W ogóle jak widzicie na mapy.cz miejsc aby wystartować z Harrachova na biegówkach jest chyba z 5 czy 6. Gdzie by się nie spało czy gdzie się nie postawi auta, to zawsze będzie kwestia max 300-400m.
Na stronie www Ski Arealu Harrachov dostępna jest informacja o przejezdności tras i ostatnim ratrakowaniu.

Tablica informacyjna jaką znajdziemy przy trasach biegowych

Na koniec filmik ze wspomnianego pięciodniowego pobytu w Jakuszycach i Harrachovie na początku roku 2017:

Zgrupowanie 2017- Torre del Mar

Mija powoli pierwszy tydzień zgrupowania w Torre Del Mar, miasteczku położonym jakieś 35km od Malagi. Zgrupowanie w Hiszpanii nieodzownie kojarzy się z Calpe i okolicami, ew. Wyspami Kanaryjskimi. Jednak po dwóch latach spędzonych w kolarskiej stolicy zimowych zgrupowań na C, stwierdziłem, że życie jest za krótkie, żeby jechać trzeci raz w to samo miejsce. Tekst ten chcąc- nie chcąc będzie trochę porównaniem Calpe i Malagi.
W sumie jadąc tutaj byłem święcie przekonany, że pod kątem treningów kolarskich czy zapewnionej dobrej pogody będzie to teren gorszy niż Calpe….i już po tygodniu mogę powiedzieć, że się myliłem. Oczywiście wymagało to dość skrupulatnego przeanalizowania mapy, stromości i długości podjazdów przed wybraniem miejsca noclegu, ale co by nie mówić Torre del Mar jest super pod tym względem. Pod nosem płaska droga na rozjazdy wzdłuż morza, która mimo że N-ka (krajowa) ma mały ruch, bo równolegle bezpłatna autostrada, która przejmuje tranzyt. Natomiast góry też zaraz pod domem. Nie ma takich sytuacji jak w Calpe, że aby jechać długie- stabilne podjazdy trzeba gonić 50min do Coll de Rates. Tutaj całkiem fajny podjazd, który na 360W jechałem 22minuty (czyli jest dłuższy od Rates o dobre 4-5min) mamy 16km od chaty. Mnogość tras jest dość duża, praktycznie jeżdżąc przez tydzień na razie mało co się nie powtarzało. Jedynie do czego można się przyczepić, to jakość asfaltów, która nie jest zła, choć mam wrażenie, że w Calpe było lepiej…..choć może to przez to że tamte drogi się już w miarę zna i tam gdzie jest słaby to się po prostu nie jeździ, a tutaj tereny się dopiero poznaje.

Poranne rozruchy na plaży przy słoneczku Pierwszego dnia rozruch biegowy- najbliższe wzgórze zdobyte z takim akcentem :) Deptak w Torre del Mar

Pogoda. Ogólnie nie ma reguły- wiadomo, że trzeba mieć szczęście, ale na razie nie narzekam- wszystkie dni krótki rękaw, wczoraj pierwszy raz rękawki na zjazdach i dziś fakt- rano się udało prawie wyrobić na sucho z rozjazdem i cały dzień leje, ale wg prognoz od jutra do końca wyjazdu znów full lampa i 18-20*C w cieniu, a na tej szerokości geograficznej jak jest słońce to jak lato w Polsce- nawet przy 15*C można się opalać (o właśnie dobrze, że dziś pada, skóra odpocznie, bo z każdym dniem coraz bardziej brązowa…tzn. czerwona 😉 ). Jeżeli mowa o pogodzie, to przy okazji- roślinność w Andaluzji. Byłem przekonany, że jeżeli w Calpe było tak mega skaliście i sucho, to tutaj ponad 400km bardziej na południe będzie już pustynia….nic bardziej mylnego. Okoliczne pagórki to wręcz pastwiska (i to wykorzystywane, wszędzie pełno owiec, kóz itp.). Dookoła zielono, dużo więcej wyższych drzew, plantacje awokado, ogólnie widać że dużo więcej upraw i hodowli niż koło Calpe. Z jednej strony bardziej swojsko, ale mniej egzotycznie, po prostu inaczej, zawsze fajnie zobaczyć coś nowego.

Takie klimaty- dookoła zielone łąki Ekipa po 16km podjazdu :)

Kierowcy. Duży plus, dużo lepiej niż w Calpe. Niby się może wydawać, że tam jest setka kolarzy na 1km drogi i kierowcy powinni być przyzwyczajeni….jednak w lutym-marcu w okolicach Calpe jest sporo emerytów brytyjskich i to oni zazwyczaj powodowali niebezpieczne sytuacje. Jak na ironię południowcy jeżdżą bardzo, bardzo bezpiecznie i z dużym szacunkiem do kolarzy. W okolicach Malagi turystów trochę mniej, praktycznie wszystkie samochody są lokalne i przez tydzień nikt z naszej 15-nasto osobowej grupy nie miał spornej sytuacji na drodze. Mało tego- czasem nawet trzeba machać ręką, aby nas wyprzedzili niejako zezwalając na ten manewr. No i ogólnie chyba ruch jest mniejszy niż w Calpowie- to też swoje robi. A inni kolarze? Jednak Calpe ma swój klimacik- pełno grup zawodowych, tu się można minąć z Michałem Kwiatkowskim, tam z Kasią Niewiadomą. W okolicach Malagi jest więcej kolarzy niż się spodziewałem, jednak w większości są to rowerzyści rekreacyjni, ew. ambitniejsi amatorzy, praktycznie zupełnie brak grup zawodowych, chyba Votum jest tu jedną z liczniejszych :).

Ekipa gotowa to wyjazdu na trening Rekordy i rekordziki ;) Takie przestrzenie na jedno skinienie

A treningowo…..jest spoko, na podjazdach wchodzą fajne waty, miło się jeździ w słoneczku, ekipa jest spoko- połączone siły votum, im-motion, sport-profit i road-racing, a w miłym towarzystwie nóżka zawsze się lepiej kręci. Miejscówkę nam się udało znaleźć super, willa, basen, powierzchnia ogrodu wielka, jest gdzie się relaksować po treningu. No i okolica ciekawa turystycznie- Sewilla, Ronda, Grenada, ew. Gibraltar, w lżejsze dni jest gdzie jeździć i co oglądać. Na razie tyle, jeszcze jeden tydzień zgrupowania przede mną, jeżeli uda się tak samo jak pierwszy, to noga na sezon będzie good, a wspomnienia ze zgrupowania nie tylko te sportowe na długo zostaną w pamięci!

Zapraszam do śledzenia aktualnych treningów i zdjęć na profilach na Stravie, Facebooku i Instagramie.

Katedra w Sewilli, to co na mnie zrobiło największe wrażenie w tym mieście ...a Plaza de España to było drugie wow tego dnia.