Uphill na Śnieżkę zawsze był dla mnie ważnym wyścigiem. Od czasu jak zacząłem się bawić w kolarstwo w 2012 roku startowałem w Karpaczu rok w rok. Z jednej strony natury oszukać się nie da i z moimi proporcjami ciała ciężko mi tu walczyć o najwyższe miejsca, choć raz byłem drugi, a raz czwarty. W tym sezonie zupełnie inne podejście. Totalny luz. Cały plan treningowy w rozsypce od 3 miesięcy, mało ścigania, mało intensywnych treningów, luz to chyba jedyne co mogło mnie uratować. Obyło się bez lightowania roweru, został przedni hamulec (bo chyba nawet od ubiegłego roku trzeba go mieć wg regulaminu), został drugi koszyk na bidon, ba- nawet sobie wziąłem do kieszonki GoPro, żeby fajne foty na szczycie porobić. O tym że mogłem założyć buty i pedały szosowe dla lepszego wykorzystania watów przypomniał mi na starcie dopiero Mikołaj. Serio, nawet o tym nie pomyślałem wcześniej. Nie ważę się od miesiąca, luz, luz i jeszcze raz luz to chyba jedyna nadzieja 🙂

Piękny poranek :) Szykujemy się do startu Taka radocha :) (fit. Uphill Race Śnieżka  https://www.facebook.com/UphillRace/)

No i taśma w górę, ale tempo na asfalcie raczej spokojne. Poważniej zaczęło się po skręcie na kostkę brukową. W sumie to pierwszy wyścig dla mojego Speca Epica i pierwszy raz na przełożeniu 1×11. Fakt był taki, że przy zębatce z przodu 34 i 46 z tyłu było ok. 1:1 często wykorzystywane, ale nigdy za sztywno nie było, a kręcę raczej wyższą kadencją.
Peletonik się porwał, ale wszystko w sumie jak się ustawiło na początku, tak z grubsza jechało przez całą trasę. Z przodu odskoczyła piątka zawodników. Pociągnąłem chwilę, ale jednak siły na zamiary, 186hr na budziku, a coś trzeba zostawić- i tak wszystko rozstrzygnie się na odcinku Dom Śląski-Śnieżka. Lekko luzuję, mija mnie Mikołaj, który odskoczył na 20m. Im wyżej tym mocniej wieje. Niestety ICM prognozował wiatr praktycznie południowy, regularny 36km/h i porywy >72km/h. Już dzień wcześniej oczywiste było, że czasy w tym roku nie będą rekordowe. Targało przeokropnie. Przed wypłaszczeniem zebrałem się i doskoczyłem do Mikołaja, bo wiedziałem, że jeżeli z tyłu uformuje się jakaś grupka, to długo tak nie pojadę. Chwilę odpocząłem i już mnie Król Kocich Gór wygonił na przód, ale ok akurat płaski odcinek się przewiozłem na kole, chwilkę dałem odpocząć Mikołajowi i pognał swoje znów do przodu.
Wiatr się wzmagał z każdą chwilą i niestety w końcu doszła mnie 3os. grupka, ale w niej fajni ludzie, Jarek i Ignacy- razem trochę pognaliśmy, choć prawda jest taka, że musiałem trochę odzyskać siły. Mikołaj ciągle gdzieś w zasięgu wzroku. Na lekkim zjeździe do Domu Śląskiego trzymam się z tyłu i zbieram się na ostatnie 10min podjazdu. Jak bardzo jest silny wiatr świadczyła chyba najdobitniej jedna sytuacja. Już nie wiem kto, ale jeden z zawodników przede mną jadąc prawą stroną drogi nagle w ułamku sekundy zmieciony na lewo. Myślę- o co kaman, ale dojeżdżam po sekundzie do tego samego miejsca i dzieje się to samo. Boczny wiatr okazywał się chyba jeszcze bardziej niebezpieczny niż ten przedni, a na zjeździe do Domu Śląskiego przy 60 km/h było gorąco 🙂
Ok. Mamy to- zaczyna się mój ulubiony fragment. 1,6km, średnio 12% a na końcu >20% nachylenia. Potrafię tutaj dać z siebie 120% mimo tego, że nogi od 50minut idą już na całkowitym zapieku. Nasza 4os grupka, to miejsca 7-10. Nie czekam na końcówkę, dokładam do pieca jeszcze na pierwszej prostej korzystając chyba z jedynej chwili kiedy to poczułem bardzo leciutko wiatr w plecy, jakieś lokalne zawirowanie. Miałem nadzieję, że potrwa już do końca :)…o ja naiwny 😛 No ale dobra- wiatr w twarz był jeszcze 100% pewny, ale miałem nadzieję, że z tyłu porwie się już wszystko na tyle, że każdy będzie z wiatrem walczył sam. Z przodu Mikołaj chyba ciągle w zasięgu, jak się potem okazuje z 40sek przy schronisku odrobiłem połowę, cóż trzeba było szybciej jechać… W każdym razie nogi się nawet kręcą. Tętno nie schodzi poniżej 180hr a z tyłu coraz ciszej. Jeszcze po nawrocie blisko był Ignacy, ale już widać szczyt, trzy zakręty i meta. Resztki sił w nogi, ząbek niżej i gaz! Zakręt, prosta w górę, kibiców coraz więcej, słychać już okrzyki z góry, zakręt, jeszcze z 30m,20,10, jadę wszystko co mogę, ale już wiem, że bezpiecznie dowiozę 7-mą pozycję. 3 miejsce w M3, czas 59:09, no ale w tym roku to była walka z wiatrem a nie ze stoperem. Jak długo jeżdżę na Śnieżkę, to takich warunków nie było jeszcze.
No a wygrał? Marcin Mop Mokiejewski. Od czasu jak się spotkaliśmy zimą, a chłopak robił wytrzymałość(!!!) na cieńszych oponkach (!!!!!) przy 2*C bez czapki, to wiedziałem, że to będzie czarny koń tego sezonu. Dobra tam wyścig wyścigiem, ale fajnie być znów wśród znajomych. Dobrze było się zobaczyć z wieloma osobami. No i chyba ten cały luz mnie uratował :), nogi jednak tak szybko nie zapominają co to zakwas. Gorzej z resztą organizmu, bo zdarzają się dziwne reakcje typu kolka, która normalnie praktycznie nigdy mi nie doskwierała na wyścigu. No i fajnie, jakiś tam wynik jest. Teraz już same przyjemności- foty ze szczytu w towarzystwie Michała i Jarka, słoneczko sprzyja ładnym ujęciom. Teraz tylko 2h czekania pod Domem Śląskim, gdzie 3 warstwy ubrań i koc mało co pomagają i dalsza część zabawy- dekoracje, lody i powrót do Wro w miłym towarzystwie Mateusza, dobry dzień? Peeeewnie że dobry dzień 🙂

Dojechali! Szybko, szybko cykać foty póki ciepło :) 3m w M3...no i fajnie :)

Komentarze