Mistrzostwa Polski XCO 2022 Boguszów Gorce

Mistrzostwa Polski XCO miały być celem pierwszej części sezonu, poprzedzone etapówką Bike Adventure- potem akurat odrobina czasu od odpoczynek, wyścig kontrolny tydzień przed…. wszystko się kleiło…Kleiło się tak mniej więcej do końca maja kiedy to forma, patrząc na testy terenowe, bo na wyścigi jakoś mi było nie po drodze, była najlepsza chyba od 5lat. No ale potem dopadło mnie choróbsko, które nawracało kilka razy i trzymało jakoś tak 1,5 miesiąca. Na Bike Adventure do kadry się nie zmieściłem ;), ale zamiast tego udało się pojechać na Bikepacking. Potem kolejny zawrót choróbska i w sumie o jakiejkolwiek formie na Mistrzostwa Polski mogłem pomarzyć. No ale nic- jadę! Nie chcę potem narzekać jak przez 5 kolejnych lat MPki znów będą w lokalizacji która nie przystoi randze tej imprezy- czyli gdzieś w płaskopolsce, a największymi naturalnymi trudnościami technicznymi będzie piasek ;).

Pamiątkowa fota


Rock Garden na objeździe trasy

Boguszów natomiast to jest kwintesencja MTB- trasa pomijając jeden mostek jest w 100% naturalna. Korzenie + kamienie. Nie jest jakoś kosmicznie trudna, ale wpadłem 3 dni wcześniej na objazd, żeby wiedzieć co jechać (ostatni raz ścigałem się tutaj….7lat temu i z tego co pamiętam to mastersi mieli wtedy wycięty jeden zjazd i rockgarden). Objazd poszedł gładko, 2h i wszystko nauczone….może nie na tyle żeby jechać jak pro, ale na tyle żeby się nie zabić ;). Omijam tylko dropa na stadion, bo jednak jest duży, a strata czasowa na objazd chicken linem na tyle mała, że szkoda ryzykować- wszak wiem że nie będę walczył o top5 a pewnie i nie o top10.

W dzień startu udaje mi się rano objechać jedno kółko. Chyba największą trudnością nie są sypkie (jest mega sucho) zjazdy, nie jest rock garden, tylko korzenie w kilku miejscach na podjazdach i na trawersie za stadionem. Co ciekawe na wyścigu pokonuje je płynniej niż na treningach, nawet na zmęczeniu na ostatnim okrążeniu…no ale od początku.

Ujęcia z pierwszego kółka Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Korzonki Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia

Start z ostatniej linii, bo pkt w wyścigach PZKol to ja dawno nie zdobywałem ;). Jestem świadomy mojego braku formy, więc jakoś nie jestem zbyt agresywny na początku, co niestety się zemści na pierwszym zjeździe, gdzie chłopaki się wypinają, choć pewnie nie z braku umiejętności, tylko dlatego, że kotłuje się z przodu. No ale tak to w XCO już jest. W sumie po pół okrążenia stawka się ustawia, mijam 4-5 zawodników, jeden potem odzyskuje straconą pozycję. Trasa jakoś idzie, tętno jak to na XC >180. Jadę swoje, gdzieś pod koniec 2 kółka mijam jeszcze jednego zawodnika, który jedzie jakieś 20-30m za mną już do końca wyścigu, więc jest cały czas lekka presja…..no i w sumie dobrze. Z przodu raczej pusto- nie ma kogo gonić w zasięgu wzroku. Nawet gdyby było, to takiego mocniejszego tempa wystarcza mi na 20min, potem siadam, cóż nie oszukiwałem się że będzie inaczej przy tej ilości jakości treningu przez ostatnie 2 miesiące. Natomiast na elementach technicznych bawię się świetnie, może to zasługa częstszego ostatnio odwiedzania ścieżek i bikeparków. Na podjazdach ani raz nie dałem ciała na korzeniach. Raz nie poszło na trawersie i raz na zjeździe w Czarci Jar, bo moją wyuczoną linią jazdy szła akurat kibicka ;). Meta, miejsce marne, no ale co zrobić- 18 na 25. No ale nic- pojechane, powalczone- to najważniejsze- nie będę miał żalu że odpuściłem tak świetną trasę. Na osłodę 1 miejsce w Mastersach dla Marcina Kawalca z naszego Teamu i 1 miejsce w Cyklosport dla znajomego Damiana Staronia. W ogóle fajnie było się znów spotkać w wyścigowej atmosferze i po wyścigu chwilę popatrzeć jak się męczą inni 😛 Fajne to XC….jednak to już nie takie XC jak kiedyś, wymaga dużo więcej czasu, bo poziom techniczny tras jest dużo wyższy. Kiedyś to się jechało, objeżdżało czy nawet obchodziło trasę rano i chwilę później startowało. Teraz sobie tego nie wyobrażam na takich trasach jak Boguszów, Wałbrzych czy Walim, szczególnie jak wyścigi są w jeden dzień i zdarzało się, że Mastersi mają start koło 9. Ciężko tu znaleźć złoty środek, aby każdemu dogodzić, ale niestety uczestnictwo w takim wyścigu wymaga, aby zapoznać się z trasą 2-3 dni wcześniej, a dla amatora/pracującego/z rodziną to już spore wyzwanie. No ale nic udało się tym razem to jakoś ogarnąć, może uda się jeszcze kiedyś 🙂

Po robocie


Rock Garden Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Marcin, Mikołaj i ja czyli reprezentanci naszego Teamu na MP

Bikepacking 2022- Brno- Wiedeń- Bratysława

Wstęp
Jeżeli chodzi o bikepacking, to ja jeszcze raczkuję- do tej pory mam za sobą dwa wyjazdy- Praga-Drezno i Bielsko-Kraków . Po takich dwudniówkach, apetyt oczywiście rośnie. Tym razem miałem w planach coś na 4-5 dni. Udało nam się zgrać terminy z Pawłem, z którym jechałem już do Pragi i Drezna. Jakoś tak mamy, że jak jeździmy razem coś dłuższego, albo jesteśmy na jakimś niby-zgrupowaniu to zawsze jest 35*C, tym razem było inaczej- było 38*C ;). Dłuższy wyjazd=więcej rzeczy. Do sakwy pod ramę której używałem do tej pory ląduje cięższe wyposażenie- elektronika, mini kosmetyczka, narzędzia. Natomiast pierwszy raz jadę z sakwą za siodło i tam pakuję rzeczy lekkie jak ciuchy i oczywiście Kobuty (tak- to podróbka Kubot 😉 )

Gotowy do drogi

Dzień 1.
Startujemy pierwszego lipca- Paweł po nocce, więc start o luźnej godzinie z założeniem przebicia się na Czeską stronę, bo wiadomo w Czechach najlepiej. Gdzieś w prognozach majaczą popołudniowe burze, ale póki co jest dobrze ponad 30*C. Pierwsze tankowanie w sklepie w Kamieńcu Ząbkowickim i ruszamy w kierunku przełęczy Jaworowej, gdzie to kiedyś machnęliśmy takiego KOMa, który trzymał się chyba ze 3 lata….tym razem z bagażami jedziemy 25minut…i w sumie jest dużo lepiej niż myślałem. Pod górę nie czuć jakoś specjalnie ciężaru tych sakw. Po raz kolejny stwierdzam, że idea lekkiego bikepackingu to jest coś mega, szczególnie jeżeli ktoś ma zacięcie sportowe. Następny postój w Stroniu, gdzie odwiedzamy oczywiście cukiernię Pączek. Przed nami przełęcz Płoszczynka, ale i chmury burzowe- krótka analiza radarów- burza złapie nas idealnie na przełęczy. Decyzję o przeczekaniu ulewy, ułatwia duży drogowskaz do Browaru Kamienica ;). No i udało się idealnie- u nas kropiło na tyle lekko, że piwko piliśmy na zewnątrz, a nad granicą przeszła ulewa. Gdy ruszyliśmy znów świeciło słońce, a asfalt wysechł po kilkunastu minutach. Dojeżdżamy do miasteczka Sumperk, jemy obiad i robimy zakupy w większym sklepie. Teraz tylko kilka km na nocleg w ośrodku, który nazywa się Vlčí důl. Już rezerwując ten nocleg wiedziałem, że będzie śmiesznie. Ośrodek, który lata świetności ma dawno za sobą, a mimo tego ludzi full, basen sprzed 50 lat, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, Czesi jednak mają inne priorytety. Dzień kończymy przy czeskim filmie, bo przy ośrodku działa letnie kino na dmuchanym ekranie…..chyba mam ochotę wrócić do tego miejsca 😀

Przerwa burzowo-browarowa


Cukiernia Pączek w Stroniu- zawsze pysznie 🙂


Po burzy już prawie nie ma śladu

Dzień 2.
Po nocnej burzy nie ma śladu. W pierwszym większym miasteczku ogarniamy kawę i piekarnię, a pewna pani słysząc język polski, mówi że Krakov je skvělý i Toruń czy tam Bydgoszcz też. Zaliczamy pierwszą wyłączoną z ruchu samochodowego ścieżkę rowerową, których w późniejszych dniach ma być bardzo dużo. Dużo jest też pagórków, szczególnie w pierwszej części dzisiejszej trasy. A wiecie jak jest: rower+ Czechy+ górki….no nic więcej nie trzeba. No właśnie- na obrzeżach miasteczka mającego 14tyś mieszkańców mijamy ogromny tor do BMX, chwilę dalej tor do motocross….high life. Wjeżdżamy do Brna, Ryneczek dość cichy, natomiast Jodok z Moraw na koniu bardzo fajny, a widoki spod pomnika podobno niezapomniane. Z Brna kierujemy się na malownicze pogranicze czesko- austriackie. Znam ten rejon, bo w tej okolicy przekracza się granicę jadąc na Bałkany i kiedyś natknąłem się tam na festiwal wina. Jednak dopiero teraz z perspektywy lokalnych dróg widać jak uprawa i produkcja win jest tutaj ważna i głęboko zakorzeniona w kulturze. Bywały wsie, gdzie przy każdym(!) domu stała sporych rozmiarów piwniczka.

Brno, samochodów brak


Winogrona na wino 🙂


Austriackie słoneczniki


Pomnik Jodoka z Moraw


Pagórkowate krajobrazy


Fajna ścieżka rowerowa w Czechach

Jakoś niepozornie wjechaliśmy do Austrii, gdzie dalej towarzyszyły nam winne tematy. Za metę dzisiejszego etapu obraliśmy miasteczko Mistelbach….i było to chyba największe rozczarowanie całego wyjazdu. Po pierwsze miał być na obiad wiener snitchel…a jedyna knajpa która go serwowała była zamykana o 16…..w sobotę…..w wakacje…..w 10tysięcznym miasteczku…no coment. Połowa otwartych kanjp była z sushi, druga połowa to smażalnie. Skończyło się na snitchel….ale ze schabu…w pizzerii…prowadzonej przez Turków. W ogóle to miasteczko było jakieś dziwne austriacko-turecko-azjatyckie…nie wnikałem. Druga wtopa, to supermarkety zamykane w sobotę o 18…no nic, co kraj to obyczaj, może w Austrii tak mają- wychodzi brak doświadczenia wyprawowego i planowania takich szczegółów jak czy pierw zjeść czy pierw kupić prowiant. Trzecia wtopa to nocleg choć po cenach zachodnich, czyli 2,5x drożej niż w Czechach, to jeszcze z darciem ryja obsługi z sąsiedniego baru do 1:30, gdzie w końcu się wkurzyłem i tak jak spałem czyli w luźnych bokserkach opierdzieliłem ich tak głośno, że chyba pobudzili się wszyscy inni 😉 No nic dobra było minęło, dzień na plus i tak, wieczór spędzony miło w tematach piwno-tureckich 😉

Nie wiem gdzie, ale ładnie 🙂


Malownicze pogranicze czesko- austriackie


Tak można żyć 🙂


Piwko jest, kabanosy są, batoniki są, tak można dogorywać: 🙂

Dzień 3.
Trasa zaplanowana na ten dzień była dość znamienita. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to mieliśmy być jednego dnia w trzech krajach i dwóch stolicach. Jedynie co profil nie napawał optymizmem, bo pomijając pierwsze 40km, reszta trasy miała być praktycznie płaska jak stół. Po 50km dojeżdżamy do Wiednia, gdzie spędzamy chwilkę. Wiadomo- zwiedzaniem tego nazwać nie można, ale sobie popatrzyliśmy na miasto. Spora część dzisiejszej trasy to droga EuroVelo 6. Trochę fajnie, a trochę nie. Zalety wiadomo- bez ruchu samochodowego na znacznej części drogi biegnącej wzdłuż Dunaju. Wady- płasko, nudno. Ot prosta asfaltowa droga, nawet specjalnie za dużo miasteczek nie było po drodze. Tyle dobrego, że wiatr w plecy, więc lecieliśmy tak 35-37 km/h….czyli dokładnie tyle ile było stopni Celsjusza tego dnia 😉 . Bratysława jak to Bratysława, byłem kiedyś pieszo, teraz rowerem i jakoś tak bez zachwytu, ot takie małe miasteczko, któremu trochę daleko do wielkich stolic…..może patrzyłem na to trochę przez pryzmat Wiednia, w którym przecież byliśmy raptem kilka godzin temu.

Wiedeń


Hofburg


Panorama Wiednia


Panorama Wiednia i ja 🙂


Katedra św. Szczepana


Bratysława z jednej strony…


…i Bratysława z drugiej strony

Wjeżdżamy do Węgier, gdzie jakość EuroVelo 6 uległa drastycznemu pogorszeniu, więc często wybieramy jazdę drogą. Tego dnia kończymy etap w miasteczku Gyor. Miasto mnie osobiście urzekło. Może to ze względu na bardzo ciepły wieczór, a może na drzewka oliwne w knajpie w której sączyliśmy wieczornego browarka, ale już było czuć lekki śródziemnomorski powiew. Może nawet bardziej Bałkański- wszak do granicy z ukochaną Chorwacją było raptem 200km. No i po wczorajszym niewypale z lokalnym sznyclem, dziś się odkuliśmy, bo „poproszę największego Langosza ze wszystkim co tam Pani ma” zadziałało jak magiczne zaklęcie i zostało zrozumiane w 120% :). Dzień na plus.

Węgierskie Eurovelo 😉


Duże lustro


Langosz deluxe


Gyor nocą

Dzień 4.
Dziś odwrotność dnia wczorajszego, czyli początek płaski, na końcu małe górki, a dokładniej Małe Karpaty- w życiu nie słyszałem, w życiu nie byłem- brzmiało dobrze. Temperatura standardowe 36-37*C, więc Kofola w przydrożnych knajpach wchodzi jak złoto. Jakoś męczymy tą pierwszą część i im bliżej gór na horyzoncie, tym lepsze humory. Przez masyw przejeżdżamy drogą zamkniętą dla ruchu o dość marnej jakości asfaltu ( na szczęście lepszy na zjeździe niż na podjeździe), za to przez bardzo malowniczy rezerwat przyrody. Karpaty faktycznie były Małe, bo raptem kilka wzniesień, ale za ogólnie tereny bardzo malownicze, a i zjazdy jakieś takie z pazurem, bo jeden po świetnie wyprofilowanej drodze, a drugi przez miasteczko z kosmicznie długaśną prostą o nachyleniu pewnie z 10-12%, gdzie byśmy płakali gdyby stali panowie z fotoradarem :D. Wracamy do Czech i powoli zbliżamy się do miasta, gdzie mamy nocleg czyli do Otrokovic. Wcześniej przejeżdżamy przez chyba trochę bardziej turystyczne Napajeda i odrobinę mi szkoda, bo knajpy wyglądają tu fajnie, natomiast nasze miasteczko to bardziej blokowiska i strefy przemysłowe. Zaraz jednak przychodzi mi myśl, że jeszcze nigdy nie zawiodłem się na czeskich spelunkach. Tak było i tym razem. Postkomunistyczne blokowisko, osiedlowa knajpa i oczy wszystkich w środku na nas turystów pierwszych od 10 lat 😉 No to gadamy jak zwykle lekko zmiękczając polski mając nadzieję że wyjdzie z tego czeski- Panowe, co je tu dobreho? No i Pan barman kumaty, bo po kolei wskazując na dystrybutory Staropramena: to je dobré, to je dobré, to je dobre, a to je taky dobre. No i jak tu nie uwielbiać tego kraju. Dwa obiady dnia (z zupą!;) ), cztery piwa- 58zł….choć potem doszliśmy do wniosku, że Pan barman liczył pisemnie i dość szybko zapomniał 100kc, które miał w pamięci. Pewnie nie bez znaczenia było, to że łoił piwko (i nie tylko) z kolegami zza baru….no nic- na zdrowie….jemu i nam 😀

Dunaj oczywiście


Witamy na Słowenii


Małe Karpaty i w oddali Fatra


Małe Karpaty


37*C, Kofola i łyżwy 😉

Dzień 5.
Prognozy na ten dzień nie pozostawiały złudzeń. Po czterech dniach jazdy w temperaturach >35*C i pełnym słońcu, czekał nas deszcz. Pierwsza połowa lekko pagórkowana, potem raczej płasko. Udało się nam przejechać 20km nim pojawiły się pierwsze kropelki. Na razie taki lekki kapuśniaczek, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Jedyna zaleta, że było ciepło, choć i temperatura spadała i z porannego 23*C na mecie tego etapu w Bielsku zrobiło się 16. Jedyna zaleta tego wszystkiego, że bidonów schodziło dużo mniej i w sumie potrzebny był tylko jeden postój na sklep. Ogólnie jakoś ten dzień minął, przemoczeni, w butach chlupie, no ale jakoś tam się z grubsza bezstresowo jechało….do momentu wjazdu do Polski. Po czterech spokojnych dniach przeżyliśmy lekki szok jeżeli chodzi o natężenie ruchu. Dzień powszedni, 14 godzina, więc nie jakiś specjalny szczyt, a wszystkie drogi zawalone, korki do rond, roboty drogowe z terminem ukończenia za 1,5 roku, a to wszystko w ulewie. Serio ruch uliczny był 10x bardziej stresujący niż ten w centrum Wiednia. No cóż- Beskidy tu nie ma lokalnych dróg, z tego samego powodu planując trasę zrezygnowałem z wjazdu do Bielska od strony Słowacji- kiedyś jeździłem w okolicach Ziliny i ruch też był spory z racji na to, że jest tam bardzo mało dróg w kierunku północ-południe. Szczerze maiłem nadzieję, że opcja Cieszyn-Skoczów-Bielsko będzie spoko z racji na to, że obok leci S52, ale widocznie to ruch lokalny jest tak ogromny. Trudno- jakoś przemęczyliśmy ten odcinek i bezpiecznie dojechaliśmy do mety jaką był dworzec PKP. Przebieralnia pomiędzy przechowalnią bagażu a maszynami z napojami pierwsza klasa :D. Ciuchy suche, prowiant na drogę powrotną zakupiony, można wracać i jeszcze za widoku byliśmy w domu.

Deszczowo…


Z deszczu pod rynnę


Efekt 4h w deszczu


Bielsko i pochyły Rynek


Bielsko i sikający diabełek 🙂


My cyganie 🙂

Podsumowanie:
5 dni. 960km. 34h jazdy. 7140m wzniosu. 118 zmian przedniej i 3877 zmian tylnej przerzutki. 27 litrów picia w czasie jazdy. Pięć krajów, dwie stolice. Jedna zupa. Kilka spraw związanych ze sprzętem: po pierwsze założyłem całkowicie nowy łańcuch i fabryczny smar srama wystarczył na cały trip. Oczywiście ostatniego dnia zmyło go zupełnie i droga z PKP do domu była już dość głośna ;). Druga rzecz- sakwa za siodełko- dla mnie nowość. Pierwsze wrażenia- trochę buja kiedy się jedzie na stojąco. Nie wiem czy po pół dnia się przyzwyczaiłem, czy nauczyłem się tak pedałować żeby nie bujało, w każdym razie żadnych dyskomfortów. Rower z takimi dwiema sakwami już waży konkretnie, ale na podjazdach wciąż nie czuć tego jakoś dramatycznie. Jak dla mnie jeżeli bikepacking to tylko na lekko. Tylną sakwę miałem wypchaną może w 80%. Te zapasowe 20% to chyba już na taki wyjazd 7-10 dni. Choć w sumie sam nie wiem co tam więcej włożyć. Ba, na tym wyjeździe miałem 3 komplety ciuchów kolarskich, a w zupełności by wystarczyły 2, bo przez noc zawsze ciuchy wysychały.
Podczas wyjazdu pierwsze dłuższe testy miały nowe okulary Oakley Plazma. niebawem postaram się napisać jakiś opis na www przedstawiający ten model.
Co dalej? Zobaczymy, gdzieś w sferze marzeń jest ciągle bikepacking na Bałkany, ciągnie też w stronę Alp i mitycznego Stelvio. Z drugiej strony najfajniej nam się jeździło po Czechach i zgodnie z Pawłem stwierdzaliśmy, że takie tour de Czechia szlakiem znanych browarów to by było coś :D. Jeżeli Bałkany to raczej w terminie wcześniejszym- lubię ciepło ale takie bliżej 30 niż 40 *C. No zobaczymy- cała zima na planowanie.

Gravelowo z Wrocławia na Wzgórza Niemczańskie

Propozycja trasy dla trochę bardziej wprawionych. Może nawet nie trasy, ale opis kilku miejscówek, które można ze sobą połączyć. Zamysł był prosty- rower cx/gravel, odwiedzić Wieżę Bismarcka na Jańskiej Górze, Tarską Dolinę i poeksplorować trochę zielony szlak pomiędzy Wzgórzami Niemczańskimi a Masywem Ślęży….i to ostatnie wyszło najgorzej.

Ogólnie opisywana trasa zaczyna się zaraz pod Wrocławiem i ma około 130km, ale równie dobrze można dojechać samochodem w okolice Jordanowa lub Tyńca n. Ślęzą, bo trasa w obu kierunkach się tam zbiega. Szczególnie, że Wrocław-Tyniec to tak 50% drogi transportu rolnego wśród pól, 50% asfalty. No i te drogi rolne to bardziej pod MTB by się nadawały niż pod gravela. Dość wyboiste, a i czuję że po deszczach by było dużo błota. Ja ogólnie pętlę jechałem raczej w warunkach suchych. Za Suchowicami łapiemy niebieski szlak i zaczyna być trochę fajniej. W Jordanowie przerzucamy się na szlak zielony (uwaga w miejscu przecięcia z DK8, bo to ruchliwa droga, a szlak po prostu ją przecina nawet bez przejścia dla pieszych/rowerów). Drogi są coraz fajniejsze, zdarzają się szerokie szutrówki.

Wieża Bismarcka na Jańskiej Górze

Tak docieramy w okolice pierwszej atrakcji, czyli najstarszej (1869r.) wieży Bismarcka na Jańskiej Górze. Górka wysoka nie jest, ale na Gravelu z blatem 42Z jakieś nogi już trzeba mieć, żeby podjechać szeroką, równą szutrową drogą. Wieża jest ogólnie w stanie ruiny, kiedyś było ogrodzenie z zakazem wejścia. Ja odważyłem się wejść na „półpiętro” schodami na zewnątrz, potem są schody w środku, dość popękane ale podobno da się ;). Pod Jańską Górą leży wieś Piotrówek z pałacem oraz dużą kaplicą. Miałem nawet w planach zjazd do wioski, ale jakoś pierwsza dróżka którą chciałem jechać była bardzo zarośnięta, a żółty szlak jakoś minąłem…okazało się, że nic straconego, bo w Piotrówku jeszcze tego dnia byłem, ale o tym później.

Widok spod Jańskiej Góry

Trzymamy się zielonego szlaku pieszego, po którym jedzie się całkiem przyjemnie. Niestety/ stety jeden szutrowy odcinek (chyba Sokolniki- Łagiewniki jeżeli mnie pamięć nie myli) został wyasfaltowany. Przejeżdżamy przez Łagiewniki- chyba pierwszy raz byłem w miasteczku, bo zawsze tylko przejazdem samochodem, a warto- miłośnicy historii i zabytków znajdą tu trochę perełek. Powoli pojawia się też więcej obszarów leśnych. Do Goli Dzierżoniowskiej docieramy przez malowniczy Czarny Las. Zjeżdżamy na chwilę do miasteczka pooglądać zamek przerobiony na hotel. No i teraz mała zagwozdka, bo wg map żółty szlak turystyczny biegnie od zabudowań hotelu do szlaku zielonego. Dostać się od hotelu się nie da, bo teren prywatny. Jest dróżka wzdłuż pola na samym początku zabudowań, ale stoi tabliczka „teren dostępny dla gości hotelu” + oznaczenia szlaków. Natomiast nie ma żadnego „teren prywatny” czy „teren _wyłącznie_ dla gości hotelu”, więc pojechałem. Warto, bo teren przepiękny- wzdłuż dopływu Goli Dzierżoniowskiej, trochę podmokły, kilka mostków, kilka jeziorek i tak dobijamy znów do szlaku zielonego, który wyprowadza nas na obrzeża Niemczy.

Czarny Las


Zamek w Goli Dzierżoniowskiej

Opodal jest jeszcze pałac/hotel- Kietlin- można się przejechać pooglądać tak samo jak Arboretum w Wojsławicach za Niemczą. Ja natomiast obrałem kurs, tym razem trasą asfaltową, na Gilów. W połowie drogi znajduje się kolejna atrakcja- Dolina Piekielnego Potoku. Znajdują się tam pozostałości grodu Państwa Wielkomorawskiego nazwane, w sumie ciekawe czemu, Tatarski Okop. Grodzisko można objechać dookoła, są ścieżki dydaktyczne, tablice informacyjne itp. Potem kierujemy się na Gilów. Można asfaltem, można tak jak ja dalej żółtym szlakiem. Tzn. nie polecam trzymać się idealnie mojego śladu, bo ja schodziłem jakoś strasznie na dziko do doliny (już wiem czemu się nazywa piekielna 😉 nachylenie dobre 60% ), potem przez potok była albo kłoda (spróchniała ;)- nie odważyłem się ), albo bród gdzie i tak lekko zamoczyłem buta. Może trzymając się żółtego szlaku by było lepiej. A ten szlak też trochę dziki no i wypada się do wioski w sumie przez czyjeś podwórko, ale szlak wymalowany, podwórko w pełni otwarte- chyba po prostu tak ma być.

Tatarska Dolina


Diabelska kłoda przez Piekielny Potok

W sklepie w Gilowie tankuję bidony i opuszczam miasteczko zielonym szlakiem. Ogólnie odcinek tego szlaku do Słupic jest….średni- chyba lepiej szukać jakiś alternatywnych dróg- w wielu miejscach szlak wygląda tak, jakby nikt nim nie szedł 20 lat. Pełno zarośli i kolców (dzięki za mleko w oponach, bo tak to dziury gwarantowane). Do Dobrocinka było jeszcze chyba w miarę ok, przed samą wioską nawet fajny szutrowy trawersik z widokami na Sudety. Natomiast okolice górki Twardno i Stołążek to dramat. Dopiero po zejściu z tej drugiej łapię bardzo fajny szutrowy zjazd, olewam zielony szlak i przebijam się przez drogę 384 (tu trzeba uważać, bo droga biegnie nasypem z barierkami, więc przejście albo tam gdzie szlak, albo tam gdzie ja przejeżdżałem- ciut bardziej na wschód). Potem znów trochę błądzenia po lesie i wypadam koło Stawu Trzcinowego. Odcinek do Słupic jest całkiem spoko.

Trawers z widokiem na Sudety


Zielony szlak, drogi brak ;P

Z Słupic miałem plan obadać dalej zielony szlak na Przełęcz Słupicką, a potem niebieski do Jordanowa, ale straciłem dużo czasu na przebijanie się przez krzaki na ostatnich 10km, więc tam razem odpuściłem, kiedyś trzeba jeszcze zgłębić temat. Do Jordanowa lecę szybko przez Oleszną- Piotrówek (przyglądając się z bliska ruinom pałacu, który wcześniej widziałem z Jańskiej Góry)- Tomice. Odcinek Tyniec- Borów całkiem spoko pod Gravela. Potem chwilka asfaltem, a za DW346 odbiłem na szutrową drogę przez Brzeście, podobno kiedyś to było przedłużenie drogi na Borów- dawno temu to było spore miasteczko (ba- miasto, które prawa miejskie otrzymało w 1292r.) – w końcu ul. Borowska we Wrocławiu właśnie stąd ma swoją nazwę, choć aktualnie w linii prostej prowadzi przez Żórawinę do Bogunowa, a potem ślad się urywa, to szutrowe pozostałości istnieją do dzisiaj. Z Bogunowa już szybko wracałem asfaltem, choć można odbić w Żernikach w polne drogi i wrócić tak samo jak przyjechaliśmy.

Szutrowy zjazd za szczytem Stołążek

Trasa spoko, choć wymaga jeszcze kilka modyfikacji/ ulepszeń. Szczególnie muszę sprawdzić ten szlak Jordanów- Przełęcz Słupicka, choć coś czuję, że nadaje się on bardziej na MTB niż na gravela.

Rower szosowy 2022

Coś ociągałem się z publikacją tego projektu na www- wszak jeżdżę na nim już dobre 9 miesięcy. Po prostu ciągle czekałem jeszcze na jakieś detale, a tu siodełko, a tu jeszcze miałem nadzieję na zmianę manetek na HRD…ogólnie jak zwykle to projekt rozwojowy. Rower szosowy na bazie Specialized Tarmac SL7. Jak zwykle u mnie, czyli kompromis pomiędzy nowoczesnością a ekonomicznością. Do pełni szczęścia brakuje faktycznie hydrauliki i może kiery aero….a tak to miód malina. Rower waży 7,7kg i jest piekielnie szybki, a i pod górkę jakoś się ciągnie ;). Jedynie co to szkoda, że (prawie) czarny:P Maniaków wagi zapraszam jak zwykle do szczegółowego zestawienia:

Dolnośląska Kraina Rowerowa- Ścieżki w dolinie Baryczy

Ścieżki rowerowe w Dolinie Baryczy (czy też w obszarze nazwanym ostatnio Dolnośląską Krainą Rowerową) istnieją już dobre kilka lat, jednak temat jest ciągle rozwijany, a ostatnio (w roku 2021) oddane fragmenty przyniosły sporą rewolucję jeżeli chodzi o nawierzchnię ścieżki. Jednak zacznijmy chronologicznie- najstarszym odcinkiem w trójkącie Trzebnica-Żmigród-Milicz jest ścieżka Gruszeczka-Sułów (dobre miejsce do zostawienia auta- spory parking)- Milicz- Ruda Milicka. Droga rowerowa jest mniej więcej 50/50 asfalt/szuter. Jest to świetna ścieżka pod względem rekreacyjnym- dużo atrakcji w stylu odremontowanych dworców, wagonów i infrastruktury kolejowej…..a no właśnie, najważniejsze! Większość ścieżek w okolicy biegnie trasami, po których kiedyś śmigała kolej wąskotorowa. Po ścieżce Sułów-Milicz pierwszy raz jeździłem jakoś w 2014, jednak te oddane w roku 2021 dają nowe możliwości z prostej przyczyny- są w 100% wykonane z nawierzchni asfaltowej lub betonowej, co umożliwia jazdę rowerem szosowym na odcinkach praktycznie wyłączonych z ruchu samochodowego o długości około 50km!

Mapa z aktualnymi i planowanymi trasami- już lekko nieaktualna


Taka ścieżka przez las


Początek ścieżki


Ścieżka w kierunku na Prusice


Ratusz w Prusicach

No to lecimy- może po kolei, tak jak zazwyczaj ja jeżdżę, czyli wjeżdżając na trasy od strony Trzebnicy. Na mapy.cz jest szlak rowerowy oznaczony Krzyżanowice-Żmigród- w rzeczywistości na odcinku Wrocław- Trzebnica jest to zielony szlak rowerowy- w większości szutrowy. Ja jadąc rowerem szosowym na trasy Dolnośląskiej Krainy Rowerowej wbijam w Pawłowie Trzebnickim, bo od tego miejsca szlak ma już w 100% asfalt. Do Wszemirowa jedziemy sobie czymś w stylu drogi transportu rolnego…tylko że asfaltową, a w samej wiosce po odbiciu w lewo zaczyna się! Pierwsze konkretne drogowskazy z oznaczeniem szlaku i kierunkiem na Prusice- urokliwe miasteczko z pięknym ratuszem. Nasza trasa biegnie wzdłuż lokalnej drogi asfaltowej, która ma 10x gorszą nawierzchnię niż nasza ścieżka. Tutaj też pierwszy raz w oczy rzucają się małe żółtawo- zielone punkciki na środku ścieżki- jak się potem mi udało doczytać, są to zatopione fluorescencyjne elementy, które mają świecić po zmroku (!!!). W Prusicach już próbowałem 3 drogi, ale zawsze trafiam na dekoracyjną kostkę brukową, cóż-prawa miejskie z 1287r zobowiązują. Za Prusicami ścieżka przyjmuje bardzo przyjemny charakter- biegnie najpierw środkiem pola, żeby zaraz zagłębić się w gęsty las. Czasem mijamy jakieś elementy odrestaurowanej infrastruktury kolejowej, choć jest ich tutaj dużo mniej niż na odcinku Sułów- Milicz….choć jak jechałem ostatnio (28.03.2022), to akurat trwał remont dworca na wylocie z Prusic właśnie. Ścieżką docieramy do Przedkowic, gdzie trasa się rozdwaja- można pojechać prosto na Osiek, gdzie ścieżka dalej odbija w kierunku na Milicz lub też dokręcić dodatkową pętelkę przez Żmigród i do Osieka dojechać od Północy. Polecam oczywiście to drugie rozwiązanie :D.

Żmigród-ruiny pałacu


Żmigród


Żmigród-ruiny pałacu


Na wjeździe do Żmigrodu


Ścieżka wzdłuż Baryczy

Powody są dwa- po pierwsze zahaczymy wtedy o Żmigród, miasto związane z kolarstwem- sam startowałem tu wiele razy m.in. w kryterium i indywidualnej jeździe na czas. Przez teren zabudowany trasa jest świetnie oznaczona i doprowadza nas bezkolizyjnie (oprócz jednych świateł) do ruin pałacu. Drugi powód, to odcinek zaraz za Żmigrodem- kilka km wzdłuż Baryczy po ścieżce o szerokości…. no nie wiem….5-6m…no po prostu jak normalna droga powiatowa. Nawierzchnia oczywiście ciągle top. Tak docieramy do Osieku, gdzie można obrać kierunek na Gruszeczkę. Ten odcinek jest jeszcze inny- w całości przez las. Prawdopodobnie z tego powodu nawierzchnia jest betonowa….ale jaka! Płyty spasowane są w taki sposób, że na rowerze szosowym z 7bar w oponach nie czuć żadnych nierówności, a my rozkoszujemy się ponad 7km jazdy przez las.

Odcinek z płyt betonowych


Mała infrastruktura

W okolicach Gruszeczki musimy szosówką przemęczyć na wprost jakieś 200m po szutrze do drogi asfaltowej (może i ten odcinek kiedyś zostanie wykonany) lub jechać dalej po ścieżce rowerowej w kierunku Sułowa. Jednak od tego momentu rower szosowy się już nie sprawdzi, bo ścieżka jest szutrowa. Dobra wiadomość jest taka, że powrót w rejony Wrocław/ Trzebnica jest dużo bardziej przyjemny, bo na dzień dzisiejszy (kwiecień 2022) drogowcy kończą remont strasznie dziurawej drogi Gruszeczka- Ujeździec i jest już tam równo jak stół.

No i jeszcze trochę postscriptum, bo opis miał dotyczyć nowych asfaltowych odcinków, ale kilka zdań o etapie Sułów- Milicz. Tak jak pisałem trasa rekreacyjna- idealna dla rodzin z dziećmi- dużo tematycznych przystanków, największa „wystawa” chyba w samym Miliczu. Wydzielona, oznaczona ścieka dojeżdża do Rudy Milickiej, gdzie można odbić na północ i przejechać groblą przez centrum Stawów Milickich. Wracając inną drogą można zahaczyć o wiatrak w Duchowie lub jak ktoś lubi bardziej komercyjne rozrywki, to Park w Krośnicach z jeżdżącą kolejką dla dzieci.
Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Aktualnie prace trwają na odcinku, Żmigród- Bychowo, a mapki umieszczone przy trasie sugerują, że ma powstać całkiem pokaźna sieć dróg, oby tylko został utrzymany wysoki standard wykonania. W sumie nie mam się do czego przyczepić. Ot może w kilku miejscach podczas ostatniej jazdy ścieżka wymagała czyszczenia z naniesionego żwirku, ale biorę też pod uwagę to, że jest wczesna wiosna i prace porządkowe dopiero mogą ruszyć przez sezonem właściwym. Nic tylko jeździć.

Wagony kolejowe- niektóre otwarte do zwiedzania


Stawy Milickie


Wiatrak w Duchowie


Przystanek w Miliczu

Kilka moich przykładowych tras zawierających powyższe trasy:

https://www.strava.com/activities/5273427925
https://www.strava.com/activities/5537674087
https://www.strava.com/activities/6896481299

Bikepacking- Czechy- Beskidy- Kraków

Jeżeli chodzi o bikepacking u mnie to większość tematów z nim związanych jest gdzieś tam w sferze marzeń i dalszej przyszłości. Trochę ten typ aktywności nie koresponduje z typowo treningowym podejściem do jazdy rowerem. Jednak czasem po prostu trzeba siąść i pomyśleć co sprawi większą przyjemność- 20x ten sam trening po tej samej trasie, czy odkrywanie czegoś nowego.
Czysto turystycznie jeździłem wieki temu, chyba jakoś po maturze- przez 10 dni po północno-wschodniej granicy Polski od Olsztyna po Siedlce. Typowe skawiarstwo- namiot, biwak i te sprawy. Fajne to było, ale nie ukrywam, że styl bikepackingowy, który niejako wyewoluował z sakwiarstwa jest mi dużo bliższy. Rower nie waży 50kg, pozostaje zwrotny, lekki i nie utrudnia znacząco pokonywania podjazdów.

Początki gdzieś za Wiązowem

Na Ścieżce koroną wałów Zbiornika Nyskiego

Jedyny wyjazd tego typu odbyłem z Pawłem w 2018 roku, kiedy to pokonaliśmy w dwa dni trasę Wrocław-Praga-Drezno. Idee tego typu ciągle gdzieś tam mam z tyłu głowy. Ułożone z grubsza tracki tak na 3-4 dni, gdzieś pomiędzy Brnem, Wiedniem, Bratysławą a Budapesztem. Gdzieś jeszcze dalej, odważniejsze plany, ale o nich nie śmiem nawet jeszcze pisać. W każdym razie w 2020 plany pokrzyżowała pandemia. W 2021 trochę nie było kiedy. Wiadomo, że idealny czas na takie jazdy to przełom czerwca i lipca. Mi dopiero gdzieś w połowie sierpnia udało się wygospodarować dwa dni. Cel….było kilka pomysłów i kompanów, ale w końcu wyszło na to że jadę sam…i w sumie czasem to lubię….no i skorzystałem z gościnności niezawodnego kuzynostwa z okolic Bielska- Białej. Tak więc pierwszy dzień planowałem dłuższy dystans około 300km jadąc przez Zlate Hory, lekko pod Opavą i Ostravą. W drugi dzień już lżej, około 150km z metą w Krakowie i powrót PKP do domu.
Wyjazd o 4:00. No i właśnie- sierpień to nie lipiec. Mimo, że w czasie dnia było 30*C, to rano startowałem przy 13*C i przez pierwszą godzinę było całkowicie ciemno. Generuje to niestety dodatkowy bagaż (rękawki, potówka, lampki), a ja jechałem na turbo lekko, czyli mała torebka podsiodłowa praktycznie na dętkę i kilka narzędzi + torba pod ramę na ciuchy na drugi dzień. No i jeszcze jedna sprawa- w sierpniu zawsze łatwiej o poranne mgły i choć ich nie było, to wilgoć na asfalcie w godzinach porannych miejscami taka jak po porządnym deszczu. No ale jeżeli chce się przejechać 300+ i być na miejscu w rozsądnej godzinie, to o tej 4 trzeba było wyjechać.

Takie śniadanko 😀

Niby Czechy, a trochę Niemcy 😉

Na początek znana droga. Gdzieś w okolicach Wiązowa robi się jasno. Rzadko zapuszczam się na południe w tych rejonach, więc tak po 2,5h jazdy trochę poniżej Grodkowa zaczęły się dla mnie dziewicze asfalty. Z wielką radochą jechałem ścieżką koroną wałów Jeziora Nyskiego, które już tyle razy oglądałem na zdjęciach. Gdzieś na horyzoncie zaczynają być coraz lepiej widoczne górki z Pradziadem na czele. Przed przekroczeniem granicy czas na śniadanko, akurat minęło 100km i 3,5h jazdy. Do tej pory było praktycznie płasko…..za to od teraz płaski odcinek będzie w sumie tylko jeden może jakieś 20km, gdzieś w okolicach Ostravy. No i dobrze, w końcu specjalnie taką trasę sobie ułożyłem:D. Robi się cieplej, więc rękawki i nakolanniki idą out. No i tak sobie kręcę po tych moich ubóstwianych wręcz czasem Czechach, pokonując kolejne zmarszczki czy przełęcze. Jak mi się chce jeść to jem, jak mi się chce pić to piję (Kofolę oczywiście) i życie momentalnie staje się takie proste. Kilometry uciekają jak szalone, aż mi szkoda że już na horyzoncie widać Ostravę……ale nie jest źle- bo na tym samym horyzoncie widać też zarys Beskidów. Lubię te góry- tyle pozytywnych wspomnień, tyle przygód.

Standardowo 😀

Widoczki na Beskidy

Przejazd przez Ostravę to dla mnie jakiś (pozytywny) szok. Przez pół życia jeżdżąc rowerem po Wrocławiu mniemałem, że komunikacja rowerowa jest u nas rozwiązana w sposób dość dobry. Ja rozumiem, że Ostrava jest 2x mniejsza, że może nie jechałem przez ścisłe centrum, tylko bardziej jakąś obwodnicą….ale nie no jestem w szoku jak można rozwiązać tranzyt rowerowy przez 300tysięczne miasto. Droga była cały czas oznakowana, poprowadzona nawierzchnią pod rower szosowy. Troszkę parkiem, troszkę wałem, jakiś zygzak przez postkomunistyczne osiedle z wielkiej płyty, jakaś kładka nad drogą szybkiego ruchu, tunel pod inna drogą. Podczas całego przejazdu przez miasto były 1 (słowem: jedne) światła!!!! Taką trasę wyznaczyło z automatu mapy.cz dla trybu jazdy rowerem szosowym. Kurtyna. A my jesteśmy jak zwykle 30 lat do tyłu jeżeli chodzi o rozwiązania komunikacyjne. No i jeszcze jedna dygresja- jesteśmy 50 lat do tyłu jeżeli chodzi o czystość krajobrazu. Jedzie człowiek przez te Czechy i ciągle tylko myśli jak pięknie. Wjeżdża do PL, jakaś Wisła czy Ustroń i 100 bilbordów na kilometr, a na jednym płocie 10 nadrukowanych plandek z reklamami wszystkiego od dewocjonaliów po masaż wiadomo jaki. Zawsze byłem tego świadomy, ale chyba tego dnia po 150km spędzonych u naszych południowych sąsiadów uderzyło (i zabolało) mnie to jak nigdy.
No nic, ostatni zjazd po czeskich asfaltach do Cieszyna i zaczyna się walka o życie w rozkopanej totalnie Wiśle (samochodem strzelam, że godzina jazdy w korku, rowerem na szczęście szybciej 😉 ). No i teraz wisienka na torcie. 302km na liczniku, a ja zaczynam……podjazd pod Przełęcz Salmopolską 😉 Takie tam 500m w pionie na deser….. i wiecie co? Jechało mi się świetnie….pewnie dlatego, że z przełęczy miałem już tylko w dół. Lecę przez wakacyjny Szczyrk i już na wyciągnięcie ręki mam spokojniejszy, mniejszy, ale bardziej sielski Beskid Niski. Na stokach Magurki Wilkowickiej kończę ten dzień z 327km (i 3600m) w nogach. Kuzyn serwuje Smażony Syr, Brambory i złoty trunek z Pivovar Samson, a ja w tej konkretnej chwili jestem przekonany, że tak właśnie smakuje szczęście.

Tak kończę pierwszy dzień….

….a właściwie to tak 😛

Dzień drugi już na luzie i bez spinki, spokojne śniadanie i wyjazd koło 8. Trasa ma przebiegać przez Beskid Żywiecki i Makowiecki. Po drodze Jezioro Żywieckie i Mucharskie, kilka fajnych wiosek. Szczególnie do gustu przypadła mi Lanckorona, bo mimo że miasteczko z tak bogata historią, to nie jest takie „nachalne” turystycznie, tylko wręcz sprawia wrażenie sielankowego….no i prowadzi do niego zacny podjazd z kilkoma serpentynami. No i te widoczki dookoła, tamte górki są mega. Odcinki Jeleśna- Koszarawa- Lachowice i Krzeszów-Tarnawa po prostu wymiatają krajobrazowo. No i jechało się całkiem spoko, nawet jakoś szczególnie w nogach nie było czuć poprzedniego dnia. Gdzieś tam po drodze drugie śniadanie w lokalnej, acz bardzo dobrze wyposażonej piekarnio/cukierni. Jak ja cenię takie miejsca, trochę na uboczu, bez przepychu, gdzie można podładować kcal i cukier :P, zapić kawą i nie zapłacić za wszystko 30zł tylko połowę z tego albo i mniej. Z atrakcji został jeszcze przejazd przez Myślenice i gdzieś tam boczkami, w miarę luźno udało się wjechać do Krakowa i przed pociągiem powrotnym zjeść obiadek. Kraków to fajna meta, tak stwierdziliśmy z Pawłem będąc tu 1,5 tygodnia temu kończąc gravelową trasę z Częstochowy.

Dzień drugi- zapora na Zbiorniku Żywieckiem

Całkiem ładnie

Przygoda dobiegła końca, ale chce się więcej, pewnie już nie w 2021, ale może za rok, gdzieś odrobinę dalej i przede wszystkim odrobinę dłużej, bo wyjazdy 2 dniowe to bikepackingowy żłobek, zabawa czuje zaczyna się dalej, gdzie pogoda nie jest już taka pewna, trasa pewnie też nie zawsze taka jak się zaplanowało, im dalej tym większa szansa na awarię i pewnie czasem trzeba coś poimprowizować jeżeli chodzi o zakwaterowanie i ogólny plan podróży….tak więc do następnego razu

Myślenice

Pod Wawelem

Krakowiaczek 🙂

Mistrzostwa Polski w Maratonie MTB- Srebrna Góra 11.09.2021

W ostatnich sezonach (głównie z racji na lokalizację) jakoś nie po drodze było mi na Mistrzostwa Polski w maratonie MTB. W tym roku zawody rozgrywane były w Srebrnej Górze, więc nie było za dużo dylematów. Oczywiście treningowo byłem w czarnej pupce. Tak realnie to ostatni mocny tydzień to był 9-15 sierpnia i to też bardziej wycieczkowo (bikepacking) niż treningowo. Potem tydzień odpoczynku przed Uphill Śnieżka, następnie 2 na maxa stresujące tygodnie, gdzie sprawy zawodowe wzięły górę. No i ostatni tydzień przed MP. Wiadomo- mocnych treningów nie było sensu robić, bo by narobiły więcej szkody niż pożytku. Miałem nadzieję, że organizm pamięta dłuższe dystanse z początku sierpnia i wystarczy mu 2h przepalenie na wyścigu tydzień przed MP. Ostatnie kilka dni spędziłem rodzinnie w Polanicy i choć może kilkanaście tyś. kroków każdego dnia nie wpływało korzystnie na formę, to za to fajnie spędzony czas i wysypianie się zrobiło robotę. Każdego dnia też krótki trening, lekki ale z elementami techniki, bo z tą też jestem w lesie (oczywista sprawa kiedy się nie ścigasz tydzień w tydzień, a czas na to żeby pojechać w góry tak o, potrenować technikę? W ogóle nie ma tematu 😉 )

fot. Kasia Rokosz

Oczywiście nie nastawiałem się absolutnie na nic jeżeli chodzi o wynik. Szczególnie, że tydzień temu w Henrykowie na dość prostej trasie, skurcze miałem już po 1,5h. Nie ukrywam, że mój aktualny poziom sportowy jest taki, że mam wyrąbane na kwestie suplementacji, odżywiania i wszystkich innych tzw. marginal gains. Pomyśleć, że kiedyś drukowałem profil trasy na ramę, a teraz jadąc na MP nawet nie wiedziałem gdzie są bufety ;). Podszedłem do wyścigu mentalnie poprzez analogię. Jelenia Góra 2015 jechałem beznadziejny wyścig- Jelenia Góra 2016 MP- zabrakło 1:41 do koszulki mistrza Polski. Ostatnia Srebrna góra chyba 2019 jechałem beznadziejnie- teraz będzie dobrze 🙂

fot. Grzegorz Drosiński

Start. Założenie jest proste. Wyścig będzie trwał ze 4-4,5h- nie można przegiąć na początku- szczególnie kiedy tak jak ja nie ma się formy. Zakładam sobie tak z czapki, żeby nie przekraczać tętna 172-173, choć oczywiście czasami trzeba docisnąć mocniej na chwilkę. Pierwszy tłok i podjazd asfaltem jakoś idzie. Początkowe zjazdy jakieś takie strasznie sypkie- opony tańczą strasznie. Wjazd na single i…..korek chyba jednak te single za wcześnie jak na taką ilość zawodników, aż strach pomyśleć co było w dalszej części stawki. Zjeżdżamy się tu z Piotrkiem i Kawalem i jedziemy z grubsza we trójkę kilka km. Marcin niestety rozcina oponę, w sumie na takim odcinku asfaltowo- szutrowym, więc straszny pech. Zostajemy z Piotrkiem we dwóch. Sam trochę biedzę na singlach, potrzebowałem odrobinę czasu żeby się ogarnąć. Kwintesencją biedzenia był drugi bufet. Bidony podawał nam Mirek- ojciec Piotrka za co wielkie dzięki, to nieoceniona pomoc. No ale na drugim bufecie jakoś nie ogarnąłem, za późno zauważyłem, najpierw chwyciłem bidon zamiast wyrzucić stary, potem przekładanie z ręki do ręki, wywalam stary a tu już jakaś kładka z poprzecznie ustawionymi belkami drewna do podjechania, a ja bidon w jednej ręce, przełożenie jakieś ze zjazdu jeszcze 😉 Ogólnie wtopa, dramat i 10sekund w plecy 😉 Dobra skupiam się i od tego czasu już jakoś technicznie ogarniam trasę w czym zasługę ma też Piotrek, bo dobrze mi się zjeżdża na kole kogoś odrobinę szybszego. Zjazdy niestety w większości słabe. Tzn. szybkie, niezbyt trudne=bardzo niebezpieczne. Serio bezpieczniej jest zjeżdżać 10km/h po ciężkim technicznie zjeździe niż 50km/h po luźnym szutrze, szczególnie na początku w peletoniku. Dwa razy trafiam na kamień spod koła (albo jakaś wyrwę, przy tej prędkości ciężko nawet zauważyć), gdzie rzuca rowerem na tyle mocno że wypina mnie z buta, ale wyratowane. Jednak najwięcej strachu najadłem się na przejeździe przez wybrukowany wał, niezbyt wysoki, jakoś tak niepozornie wyglądał. Na tyle niepozornie że olałem te „!!!” (bo często bywa, że takie oznaczeni jest nadużywane i niby trzy wykrzykniki a ja się zastanawiam o co chodziło i co tam było groźnego). No cóż nie tym razem. Skończyło się słabo kontrolowanym wybiciem i lądowaniem na przednim kole przy prędkości pewnie około 40-45 km/h…nie wiem jak to ustałem, ale potem nic już mi nie było straszne 😉 Piotrek został trochę w tyle, twierdził potem że przyśpieszyłem, ale ja po prostu dalej nie wychylałem się za 170hr, podchodząc z respektem do trasy i własnych możliwości. Niestety to nie pomogło i już po 2,5 godzinie miałem pierwsze oznaki skurczy. Szkoda- wiedziałem, że kluczowy będzie ostatni podjazd, którego nachylenie mi bardzo pasowało. Miałem nadzieję, że jadąc sensownie wyścig będę miał z czego tam depnąć…teraz wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Zluzowałem na chwilę i jakie było moje zaskoczenie, kiedy to na bardzo twardym i wymagającym podjeździe pod Czeszkę po skurczach nie było śladu. W międzyczasie zaczęliśmy wyprzedzać takie osoby, że albo wszyscy mieli bombę, albo to jednak my jechaliśmy dobrze. W sumie z większej grupki w której jechaliśmy zostaliśmy tylko z Piotrkiem i też fajnie, równo jadącym Tomkiem Balem.
Niestety, na przedostatnim krótkim podjeździe skurcze zaatakowały ze zdwojoną siłą. Musiałem odpuścić. chłopaki pogonili do przodu. Chwila zjazdu, ja ledwo dopedałowuję, zerknięcie oka prawy na mięsień przyśrodkowy w okolicach kolana- w ogóle nie pracował- był na stałe skurczony. Przyszło mi na myśl, żeby go rozciągnąć i to była najgłupsza rzecz jaką mogłem zrobić ;). Wypiąłem nogę i w czasie jazdy dociągnąłem piętę do tyłka- momentalnie potworny skurcz dwugłowego uda. Teraz byłem już załatwiony podwójnie ;). Zaczyna się długi, ostatni podjazd, a ja zamiast włączyć turbo muszę rozkręcać skurcze. Gdzieś tam pod sam koniec udaje się trochę przyśpieszyć, no ale tak miało być od początku. No ale nic, mogę mieć pretensję tylko do siebie. Jak się olewa żywienie przez pół roku, to potem łykanie Asparginu i picie Wielkiej pieniawy przez 5 dni dużo nie pomogą. Na wypłaszczeniu przed zjazdem do mety nawet zbliżam się do Piotrka. Jesteśmy w tej samej kategorii, a patrząc realnie na to z kim jedziemy open, to jest szansa na fajne miejsce w Mastersach. Niestety zjazd A-linem specjalnie mi nie leży i tak jak w 2019 tak i teraz tracę tam cenne sekundy. Nawijka do mety, jeszcze kilka obrotów i koniec. 3:57:56. 33 miejsce open…i 4 w Masters I.

fot. Grzegorz Drosiński

Jeszcze kilka zdań o trasie. Single są fajne, ale nie na zawody, a już na pewno nie na Mistrzostwa Polski….a już niedopuszczalne jest umieszczanie singli na odcinkach gdzie mieszają się dystanse. To nie jest ani bezpieczne ani przyjemne- zarówno dla nas jak i dla wyprzedzanych (tez pewnie by woleli spokojnie jechać, a nie ciągle ustępować miejsca ). Jeden z manewrów wyprzedzania kończę na drzewie przygrzewając w niego barkiem i kaskiem o konar którego nawet nie zauważyłem, bo skupiłem się na bezpiecznej odległości od mijanego zawodnika z krótszego dystansu. Mistrzostwa Polski to powinna być po prostu osobna impreza i tyle, choć oczywiście wiem, że z powodów finansowych tak nie będzie…choć kiedyś się jakoś dało.

fot. Bikemaraton

Czy jestem zadowolony? Mówię trochę przez zęby, ale jednak „oczywiście”. Patrząc na nazwiska za mną w tabeli wyników nawet bardzo. Wiadomo- czwarte miejsce zawsze niesie z sobą niedosyt, szczególnie że zdarza mi się to na Mistrzostwach Polski…chyba już 4 raz, a nigdy nie byłem wyżej. Chyba jak się kiedyś uda medal to się popłaczę ze szczęścia. Z drugiej strony- uczciwie mówiąc. Ostatni okres stricte podporządkowany treningowo w życiu to była zima-wiosna 2017. To by było wręcz niedorzeczne, gdyby się udało zdobyć medal. No nic jeszcze mi przyjdzie na niego poczekać. Na osłodę mamy brąz Piotrka dla naszego teamu. Ogólnie rzecz biorąc to był dobry ścig, zarówno jeżeli chodzi o dyspozycję jak i o całą otoczkę. Fajnie jest jednak pojechać Mistrzostwa Polski, aż pożałowałem że nie stawiłem się na MP w XC, cóż może za rok, a może wcześniej przełaje…kto wie, nie da się zdobyć medalu lub koszulki nie próbując.

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd- trasa CX/Gravel 195km/2150m

Trasa szlakiem Orlich Gniazd już od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie. Zresztą już 2-3 razy udało mi się szosowo pokręcić w okolicach Olsztyna. Ogólnie rejon ma świetny potencjał chyba na wszystkie odmiany kolarstwa. Szosowo- bardzo ciekawa rzeźba terenu sprawia, że na trasie rzadko kiedy są płaskie odcinki. MTB- nic dodać, nic ująć- pod ruinami zamku w Olsztynie kiedyś organizowane były mistrzostwa Polski XCO. Nawet rodzinnie pojeździć od zamku do zamku to musi być super frajda dla tych młodszych, szczególnie że rekreacyjna infrastruktura rowerowa jest bardzo zaawansowana (włączając w to szerokie asfaltowe ścieżki).
Tym razem wybór padł na rower CX/gravel, który wydawał się idealny na zaplanowaną trasę- z Częstochowy do Krakowa w całości Rowerowym Szlakiem Orlich Gniazd. Trasa jest bardzo fajnie oznaczona (praktycznie nie trzeba mieć wklepanej nawigacji) jako czerwony szlak rowerowy.

Bobolice

Zamek w Mirowie

Trasa przebiega zahaczając kolejno zamki, choć czasem trzeba mieć otwarte oczy, żeby jakiegoś nie ominąć, bo jest lekko ukryty, albo szlak obiega go dość okrężną drogą i nie prowadzi pod sam zamek. Niestety też szlak nie biegnie przez wszystkie zamki- omija m.in. Pieskową Skałę….więc jak ktoś jest biegły w nawigacji, to może lekko odbić z okolic Olkusza….szczególnie, że odcinek z Olkusza do Krzeszowic jest akurat chyba najsłabszy z całej trasy.

Ogrodzieniec

Ogrodzieniec

Ogólnie rzecz biorąc najfajniejsze odcinki, to początek szlaku- widać, że ktoś przemyślał trasę i włożył tam trochę pieniędzy- są odcinki, gdzie specjalnie utwardzono nawierzchnię i puszczono szlak równolegle do asfaltowej drogi bardzo fajnym szuterkiem wśród skałek (okolice Złotego Potoku- Rezerwat Parkowe). Jest też trochę łączników asfaltowymi ścieżkami rowerowymi zamkniętymi dla ruchu samochodowego.

Ścieżka rowerowa powinna wyglądać tak

Zamek Rabsztyn

Gdzieś za Ogrodzieńcem trasa staje się trochę bardziej wymagająca- pojawiają się cięższe podjazdy na których jest sporo piachu, który tym bardziej utrudnia jazdę. Potem wspomniany odcinek Olkusz-Krzeszowice, gdzie trasa biegnie w sporej części asfaltami, natomiast jeżeli zdarza się jakiś odcinek szutrowy, to jest to już bardziej gruby tłuczeń, gdzie trzeba uważać trochę na opony. Końcówka trasy za Krzeszowicami, to Tenczyński Park Krajobrazowy, dość fajne ścieżki, choć trochę mniej deszczo- odporne, zdarzają się odcinki z pewną ilością błota. Sam wjazd do Krakowa bardzo fajny i bezkolizyjny. Chwila bocznymi uliczkami, jakiś park, i dosłownie 3km ścieżkami rowerowymi, może ze 3 skrzyżowania ze światłami i kończymy na krakowskim Rynku.

Tenczyński Park Krajobrazowy

Meta na Rynku w Krakowie

Trasa na Stravie

Test- Rower szosowy Specialized Tarmac SL7 Expert 2021

Tegoroczne zgrupowanie zbiegło się niestety w czasie z naprawą gwarancyjną mojej prywatnej szosówki Rose. Na szczęście z pomocą przyszedł kierownik naszego teamu Paweł Ignaszewski. Dzięki Niemu i firmie Specialized mogłem przez dwa tygodnie śmigać po Hiszpańskich przełęczach na nowiutkim Specu Tarmac SL7 Expert Di2 z kolekcji 2021 i tak sobie myślę że warto coś o tym rowerze napisać.

Przed pierwszą jazdą w Hiszpanii

Ogólnie SL7 Pro/ Expert to rowery praktycznie topowe- w kolekcji Speca w rodzinie Tarmac wyżej jest już tylko S-works o identycznej geometrii, różniący się tylko materiałem (S-Works- carbon FACT 12r, a Pro/Expert- carbon FACT 10r).

Jeżeli chodzi o osprzęt to nie będę się tu szczególnie na nim skupiał, bo wiadomo że jest to rzecz bardziej lub mniej do modyfikacji i też indywidualna- jedni wolą eTap, druzy Di2, trzeci (choć w mniejszości) mechanikę- nie ma co drążyć tematu. SL7 Expert Di2 oferuje jak sama nazwa wskazuje elektroniczne przerzutki Shimano (Ultegra), drugą opcją jest Expert wyposażony w mechaniczną Ultegrę, ale za to karbonowe koła. Poziom wyżej stoją modele SL7 Pro mające już karbonowa stożki i w pełni karbonowy kokpit. Rower który został mi wypożyczony użytkowałem w konfiguracji fabrycznej z wyjątkiem kół, które podmieniłem na moje karbonowe koła.

Powiem Wam jeszcze w tym szerokim wstępie o mojej bardzo subiektywnej opinii. Szczerze? Kiedy nie tak dawno temu Specialized połączył linię Venge i Tarmaca nie byłem wielkim fanem tego rozwiązania. Ja, mający 75kg i jeżdżący (niestety) w 80% po płaskim bardzo upodobałem sobie ramy o konstrukcji aero. Modele które były wprawdzie trochę cięższe od odpowiedników przeznaczonych do jazdy górskiej, ale za to sztywniejsze oraz lepiej radzące sobie powyżej 35km/h. Mniemałem, że to połączenie odbędzie się kosztem czegoś zarówno z Tarmaca jak i z Venge. Oczywiście była to opinia czysto teoretyczna, bo ostatni szosowy spec na jakim jeździłem to był aluminiowy Allez z konstrukcją sprzed dekady. Tym nie mniej byłem bardzo ciekawy co zaproponuje nowy SL7.

Z przodu…


…i z tyłu

Sama rama waży katalogowo 920g, co przy takich profilach rur (szczególnie w okolicach główki ramy i rury podsiodłowej) jest bardzo fajnym wynikiem. Porównując choćby z moim Rose CWX która waży 1440g to jest to jednak 50% mniej!!! Pytanie czy nie traci na tym sztywność i aero. Rzuca się trochę większy prześwit pomiędzy tylnym kołem a ramą, niż to było w Venge…mi się zawsze to podobało, no ale znów to subiektywne odczucie, może tunel aero powiedział coś innego, a może to właśnie jeden z kompromisów wynikający z połączenia Venge i Tarmaca. Fakt jest taki, że mamy fajną lekka ramę wciskającą się w trend aero, a jak to będzie jeździło, to się okaże.

Konstrukcja framesetu SL7 ma jeszcze jeden detal, który skradł moje serce- totalnie zupełnie nie widać kabli, zero, nic, null. Biegną pod owijką, chowają się pod mostkiem i potem poszerzoną główką wchodzą w wewnętrzne prowadzenie w ramie i widelcu. Mam wrażenie, że do tego dążono już od jakiegoś czasu najpierw ukrywając pod owijką przewody hamulcowe, potem po kilku latach te od manetek. Znów minęło kilka lat zanim w karbonowych konstrukcjach zaczęto wprowadzać wewnętrzne prowadzenie linek, a teraz postawiono kropkę nad „i” chowając kable w okolicach główki ramy. Rower jest idealnie czysty w swojej formie i jest to coś super fajnego. Do pełnego szczęścia brakowało mi tylko w tym modelu (są w Pro) kierownicy aero.

Widok z boku na kokpit


Drugie najbardziej znane hiszpańskie schody na Świecie 😉

No dobra, to teraz najważniejsze- odczucia z jazdy. W sumie podczas mojego pobytu w Hiszpanii przejechałem 1300km i 22500m przewyższenia podczas 46h jazdy co dało trochę czasu aby się zaprzyjaźnić. Zacznę od przysłowiowej dupy strony 😉 i powiem tylko, że miałem obawy co do konstrukcji siodełka Power, bo zazwyczaj jeżdżę na bardziej klasycznych typu Toupe. Jednak po pierwszej dłuższej jeździe wiedziałem już, że będzie ok- pewnie przede wszystkim dzięki szerokości 143mm, która mi osobiście w przenośni i dosłownie siedzi.
Jak widzicie przewyższenia było sporo podczas tego wyjazdu i co by tu nie mówić, rower fajnie podjeżdża, niska waga robi swoje, a przecież nawet specjalnie nic w nim nie zmieniałem i pomijając koła, była to konfiguracja fabryczna. Pomimo niskiej masy, sztywność jest bardzo fajna. Powiedzmy, że należę do wagi średniej wśród kolarzy i już trochę zwracam uwagę na to ile % mocy idzie w koła, a ile na gięcie się karbonu. Wiadomo jak się stanie w korby >800W to czasem się usłyszy tarcie tarczy o klocek, ale ogólnie rzecz biorąc, to rower jest sztywny….może coś jednak jest w tym całym marketingu i gadaniem że co roku te rowery 3% sztywniejsze 2% lżejsze i 1% szybsze ;). Nie no- fajnie się zbiera kiedy trzeba nagle przyśpieszyć.
Na zjazdach pełna kontrola, powyżej 70km/h nie ma żadnych stresów typu jakieś drgania, rezonansy itp. Rower tnie powietrze aż miło, tyle co trzeba to mocno trzymać kierę i ładnie się złożyć. Zakręty i serpentyny z hiszpańskich przełęczy szły gładko jak nigdy, choć specjalnie nie ryzykowałem (gdzieś z tyłu głowy zawsze było, że to jednak nie mój rower i szkoda by przyrysować pożyczony sprzęt). Podoba mi się ta geometria jest dość zwarta, typowo ścigancka, ale i po górskich jazdach powyżej 150km nie daje uczucia zmęczenia, tak jakby poszczególne punkty styku (siodełko, kierownica, pedały) kolarza z rowerem idealnie się kompensowały. Rower dostałem może ze 3 dni przed wyjazdem. Nie było mowy o jakimkolwiek fittingu (choć może blisko 20-letnie doświadczenie swoje zrobiło), a ani razu podczas zgrupowania nie narzekałem na bóle wynikające z mało komfortowej pozycji

Na przełeczy


No i teraz kluczowe dla mnie- takie zwyczajowe prędkości przelotowe 30-35km/h po płaskim. Jeździ się lux. Nie widzę różnicy na minus porównując do mojego Rose CWX, który wizualnie ma sporo więcej materiału przy tylnym kole i na dolnej rurze. Oczywiście to nie jest tak, że Specialized SL7 przy 35 km/h sam jedzie i wystarczy mu dostarczyć 150W. Pedałować swoje trzeba, ale pamiętając o tym, że opór aerodynamiczny rośnie wykładniczo w stosunku do prędkości, to liczy się serio każdy nawet najmniejszy detal konstrukcji…..a ta konstrukcja jest bardzo, bardzo przemyślana. Hasło marketingowe Speca SL7 to „one road bike to rule them all”….i może coś w tym jest. Jednym słowem- jeździłbym:)

Spec o wschodzie słońca


Z Widokiem na Calpe

Istria na kolarsko….i nie tylko

WSTĘP
Zacznę od tego, że uwielbiam Bałkany od czasu mojego pierwszego wypadu a było to w roku chyba 2000. Tegorocznym wyjazdem na Istrię przebiłem 100 dni pobytu w tamtych rejonach i dalej się nie nudzi i wciąż jest jeszcze tak wiele do zobaczenia. Szczególnie Chorwacja wciąga, bo przez swoją rozpiętość północ-południe i mnogość wysp jest tam tyle różnorodności, że pewnie i rok to za mało, żeby wszystko zobaczyć. Jednak większość moich wyjazdów to typowe wakacyjne urlopowanie, czyli plażing + zwiedzanie. Rowerowo byłem raptem raz w Czarnogórze.

Takie widoczki


Rovinj

Planując kolarskie wczasy w Chorwacji trzeba zwrócić uwagę na jedną dość ważną rzecz. Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. Trochę inaczej wygląda to na odcinku Zadar- Split, tam raczej są pagórki. Nie jeździłem tam nie wiem jak jest dokładnie, ale wygląda po mapach i poziomicach, że jest przeginka w drugą stronę, czyli może być zbyt płasko (no nie po to się jedzie na rower po górzystym kraju, żeby nabijać 1000m na 100km). Istria pod tym względem wypada dość fajnie, przynajmniej tak to wyglądało na mapie, a w rzeczywistości okazało się jeszcze lepiej.

Widoczek z Oprltaj


Umag

KOLARSTWO SZOSOWE NA ISTRII

Na Istrii spędziłem 2 tygodnie. Pierwsze 7 dni w miejscowości Umag (północny zachód półwyspu), a drugi tydzień w Ravni (południowo- wschodnia część). Ogólnie z tego co zjeździłem charakterystyka terenu jest bardzo podobna. Z wyjątkiem Parku Przyrody Ucka (i królującym nad Istrią Vojakiem-1401mnpm), to ciężko tu znaleźć długaśne podjazdy. Da się wprawdzie zdobyć wysokość, ale na zasadzie 100m w górę, 50 w dół, 100 w górę, 50 w dół, a wykres wysokości wygląda mniej więcej tak:

Podjeżdżam, czy nie podjeżdżam, chyba podjeżdżam 😉


Częste są przegibki, na które najlepiej wjechać siłą rozpędu. W rejonach południowych było trochę sztywniej, zdarzały się podjazdy >15%. Natomiast północ Istrii to Park Przyrody Ucka. Bardzo malowniczy rejon, choć dość mocno zalesiony, więc widoki w sumie są tylko ze szczytu Vojaka. Na górkę można dojechać w 100% asfaltem robiąc 1400m podjazdu z poziomu morza w miejscowości Icici. Ze szczytu (na którym jest wieża widokowa, nadajnik TV, radar meteo i obiekt wojskowy) widać idealnie Riekę, wyspy Cres i Krk, a przy pomyślnych warunkach nawet Triglav.

Widoczek na Labin a w tle Vojak.


Vojak- szczyt

Sieć dróg na Istrii jest bardzo fajna, bez problemu można tam spędzić te 2 tygodnie i się nie nudzić. Planując trasy i siedząc nad google street view dziwiłem się raz za razem, że tu też jest asfalt. Ogólnie duże zaskoczenie, że czasem pomiędzy górskimi wioskami gdzie mieszka po 100 osób jest całkiem spoko droga. Choć ciężko szukać asfaltów gładkich jak stół, to ciężko też znaleźć jakieś totalnie dziurawe. Ogólnie drogi są powiedzmy średnio- dobre- w każdym razie nie utrudniają, ani nie uprzykrzają jazdy. Kto był, ten wie że Chorwacja to jedna wieka skała, a drogi często są w niej wyryte, więc trzeba uważać na kamienie na asfalcie i zawsze być czujnym, bo nawet jeżeli wczoraj było czystko, to dziś mogło coś spaść i się rozsypać w żwirek na zakręcie. Początkowo starałem trzymać się dróg lokalnych, czasem tylko zahaczając o główniejszą lub krajową. Okazało się, że ruch nawet na krajowych jest bardzo znikomy- praktycznie gęstnieje tylko w okolicach większych miast jak Opatija, Labin, Rovinj no i oczywiście Pula. Niestety nie mam pojęcia czy jest tak zawsze, czy był to efekt posezonowy (jeździłem przez 2 pierwsze tygodnie września) + rok z pandemią covid. Strzelam, że w normalnym sezonie urlopowym jest jednak trochę gęściej. No ale serio- zdarzyło mi się jechać drogą krajową D66 od Plomin do Icici około 8 rano i mijał mnie może jeden samochód na minutę- cięższy rucha zaczął się dopiero w okolicach większego miasta Lovran. Sami kierowcy jeżdżą dość przyzwoicie, choć oczywiście są wyjątki od tej reguły. Ja w sumie miałem jedną niebezpieczną sytuację przez 2 tygodnie, to nie jest zły wynik.

Dla kolarzy MTB lub gravelowców też się pewnie coś znajdzie, ale tu nie pomogę jakoś specjalnie by miałem tylko szosówkę. Jedyne co mi się rzuciło w oczy to w północno- zachodniej części Istrii ścieżka Parentzana. Trasa jest poprowadzona szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej która łączyła Triest i Poreć. Ścieżka jest raczej turystyczna i ma 123km (78km w części chorwackiej), a na jej trasie jest kilka wiaduktów i tuneli, makiety, punktu informacyjne, widokowe itp.

Parenzana- tabliczka informacyjna


Parenzana wzdłuż drogi


Parenzana- info punkt i makieta trochę wątpliwej jakości 😉

Kolarsko Istria nie zawiodła, zarówno pod kątem treningowym, ale również tak po prostu- krajoznawczo- jest tam po prostu przecudnie. W części północnej hitem dla mnie były miasteczka położone na wzgórzach, które trochę przypominały mi andaluzyjskie Comares. Jeżeli kręcicie po okolicy, to odwiedziny w Buje, Oprtalj, Groznjan i trochę bardziej turystycznym Motovun to punkty konieczne do zaliczenia, bo jest tam po prostu prze-pię-knie.

Motovun


Widoczek na miasteczko Buje


Motovun

Nie da się też pominąć widoków nadmorskich. Chorwackie góry mają to do siebie, że można być na wysokości 300m będąc od Adriatyku w linii prostej 1km i ta różnica wysokości w połączeniu z bezkresem morza robi piorunujące wrażenie. Miałem też taką fajną miejscówkę, gdzie stojąc w części chorwackiej widziałem jak na dłoni Słowenię (Piran), a w oddali wybrzeże włoskie.

1km od morza i 300mnpm jednocześnie 🙂


Widok na Chorwację, Słowenię i Włochy

TURYSTYKA

Dobra, rower rowerem, ale co oprócz tego? Nudzić się nie da. Oczywiście obowiązkowe odwiedziny w Puli, bo wizytówkę Istrii trzeba zobaczyć. Mowa oczywiście o rzymskim amfiteatrze i choć trochę (z 1,5x) mniejszy niż Koloseum, to starszy i lepiej zachowany. Jest kilka miast (Rovinj, Poreć, Motovun) wartych odwiedzenia ze względu na starówkę, choć jak ktoś był w Chorwacji już kilka razy, to pewnie niczym specjalnym go nie zaskoczą, ale pospacerować po wąskich uliczkach i wciągnąć przy okazji lody zawsze warto :P.

Pula- amfiteatr


Pula


Oprltaj


Groznjan

No i z Istrii jest blisko i do Słowenii i do Włoch, wprawdzie w Trieście byliśmy rok temu,
więc teraz jakiegoś specjalnego zwiedzania nie planowaliśmy, ale na pizzę wpadliśmy 😉
Wspomniany już Vojak i jego okolica, to świetna lokalizacja na piesze wędrówki, nawet latem, bo większość idzie się w lesie, może ostatnie 200m w pionie jest w eksponowanym terenie. Widoczki z podejścia i ze szczytu mega.

Podejście na Vojaka


Gdzieś w Parku Przyrody Ucka….tu miał być wodospad 😛


Podejście na Vojaka

Jest też gratka dla tych co lubią się popluskać. Na samym południu Istrii leży Przylądek Kamenjak. Tamten rejon ma jedną z ładniejszych linii brzegowych jakie widziałem w Chorwacji. Dodajmy do tego dość liczną podwodną faunę, groty do których można dopłynąć nurkując kilka metrów pod wodą, albo kilkunastometrowe klify z których można skakać do wody, to mamy zabawę na cały lub kilka dni.

Ja i milion rybek


Przylądek Kamenjak

PODSUMOWANIE

Fajnie, że udało się odwiedzić znów Bałkany; fajnie że udało się trochę pojeździć tam na rowerze; fajnie że kolarsko Istria okazała się strzałem w 10; i mógłbym jeszcze tak wymieniać 100x co było fajne 🙂 Ogólnie rzecz biorąc warto odwiedzić, szczególnie, że z PL (Wro) to raptem 920km.

Moje trasy z Istrii na Stravie pomiędzy 6 a 18 września 2020