Archiwum kategorii: Bikepacking

Bikepacking 2022- Brno- Wiedeń- Bratysława

Wstęp
Jeżeli chodzi o bikepacking, to ja jeszcze raczkuję- do tej pory mam za sobą dwa wyjazdy- Praga-Drezno i Bielsko-Kraków . Po takich dwudniówkach, apetyt oczywiście rośnie. Tym razem miałem w planach coś na 4-5 dni. Udało nam się zgrać terminy z Pawłem, z którym jechałem już do Pragi i Drezna. Jakoś tak mamy, że jak jeździmy razem coś dłuższego, albo jesteśmy na jakimś niby-zgrupowaniu to zawsze jest 35*C, tym razem było inaczej- było 38*C ;). Dłuższy wyjazd=więcej rzeczy. Do sakwy pod ramę której używałem do tej pory ląduje cięższe wyposażenie- elektronika, mini kosmetyczka, narzędzia. Natomiast pierwszy raz jadę z sakwą za siodło i tam pakuję rzeczy lekkie jak ciuchy i oczywiście Kobuty (tak- to podróbka Kubot 😉 )

Gotowy do drogi

Dzień 1.
Startujemy pierwszego lipca- Paweł po nocce, więc start o luźnej godzinie z założeniem przebicia się na Czeską stronę, bo wiadomo w Czechach najlepiej. Gdzieś w prognozach majaczą popołudniowe burze, ale póki co jest dobrze ponad 30*C. Pierwsze tankowanie w sklepie w Kamieńcu Ząbkowickim i ruszamy w kierunku przełęczy Jaworowej, gdzie to kiedyś machnęliśmy takiego KOMa, który trzymał się chyba ze 3 lata….tym razem z bagażami jedziemy 25minut…i w sumie jest dużo lepiej niż myślałem. Pod górę nie czuć jakoś specjalnie ciężaru tych sakw. Po raz kolejny stwierdzam, że idea lekkiego bikepackingu to jest coś mega, szczególnie jeżeli ktoś ma zacięcie sportowe. Następny postój w Stroniu, gdzie odwiedzamy oczywiście cukiernię Pączek. Przed nami przełęcz Płoszczynka, ale i chmury burzowe- krótka analiza radarów- burza złapie nas idealnie na przełęczy. Decyzję o przeczekaniu ulewy, ułatwia duży drogowskaz do Browaru Kamienica ;). No i udało się idealnie- u nas kropiło na tyle lekko, że piwko piliśmy na zewnątrz, a nad granicą przeszła ulewa. Gdy ruszyliśmy znów świeciło słońce, a asfalt wysechł po kilkunastu minutach. Dojeżdżamy do miasteczka Sumperk, jemy obiad i robimy zakupy w większym sklepie. Teraz tylko kilka km na nocleg w ośrodku, który nazywa się Vlčí důl. Już rezerwując ten nocleg wiedziałem, że będzie śmiesznie. Ośrodek, który lata świetności ma dawno za sobą, a mimo tego ludzi full, basen sprzed 50 lat, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, Czesi jednak mają inne priorytety. Dzień kończymy przy czeskim filmie, bo przy ośrodku działa letnie kino na dmuchanym ekranie…..chyba mam ochotę wrócić do tego miejsca 😀

Przerwa burzowo-browarowa


Cukiernia Pączek w Stroniu- zawsze pysznie 🙂


Po burzy już prawie nie ma śladu

Dzień 2.
Po nocnej burzy nie ma śladu. W pierwszym większym miasteczku ogarniamy kawę i piekarnię, a pewna pani słysząc język polski, mówi że Krakov je skvělý i Toruń czy tam Bydgoszcz też. Zaliczamy pierwszą wyłączoną z ruchu samochodowego ścieżkę rowerową, których w późniejszych dniach ma być bardzo dużo. Dużo jest też pagórków, szczególnie w pierwszej części dzisiejszej trasy. A wiecie jak jest: rower+ Czechy+ górki….no nic więcej nie trzeba. No właśnie- na obrzeżach miasteczka mającego 14tyś mieszkańców mijamy ogromny tor do BMX, chwilę dalej tor do motocross….high life. Wjeżdżamy do Brna, Ryneczek dość cichy, natomiast Jodok z Moraw na koniu bardzo fajny, a widoki spod pomnika podobno niezapomniane. Z Brna kierujemy się na malownicze pogranicze czesko- austriackie. Znam ten rejon, bo w tej okolicy przekracza się granicę jadąc na Bałkany i kiedyś natknąłem się tam na festiwal wina. Jednak dopiero teraz z perspektywy lokalnych dróg widać jak uprawa i produkcja win jest tutaj ważna i głęboko zakorzeniona w kulturze. Bywały wsie, gdzie przy każdym(!) domu stała sporych rozmiarów piwniczka.

Brno, samochodów brak


Winogrona na wino 🙂


Austriackie słoneczniki


Pomnik Jodoka z Moraw


Pagórkowate krajobrazy


Fajna ścieżka rowerowa w Czechach

Jakoś niepozornie wjechaliśmy do Austrii, gdzie dalej towarzyszyły nam winne tematy. Za metę dzisiejszego etapu obraliśmy miasteczko Mistelbach….i było to chyba największe rozczarowanie całego wyjazdu. Po pierwsze miał być na obiad wiener snitchel…a jedyna knajpa która go serwowała była zamykana o 16…..w sobotę…..w wakacje…..w 10tysięcznym miasteczku…no coment. Połowa otwartych kanjp była z sushi, druga połowa to smażalnie. Skończyło się na snitchel….ale ze schabu…w pizzerii…prowadzonej przez Turków. W ogóle to miasteczko było jakieś dziwne austriacko-turecko-azjatyckie…nie wnikałem. Druga wtopa, to supermarkety zamykane w sobotę o 18…no nic, co kraj to obyczaj, może w Austrii tak mają- wychodzi brak doświadczenia wyprawowego i planowania takich szczegółów jak czy pierw zjeść czy pierw kupić prowiant. Trzecia wtopa to nocleg choć po cenach zachodnich, czyli 2,5x drożej niż w Czechach, to jeszcze z darciem ryja obsługi z sąsiedniego baru do 1:30, gdzie w końcu się wkurzyłem i tak jak spałem czyli w luźnych bokserkach opierdzieliłem ich tak głośno, że chyba pobudzili się wszyscy inni 😉 No nic dobra było minęło, dzień na plus i tak, wieczór spędzony miło w tematach piwno-tureckich 😉

Nie wiem gdzie, ale ładnie 🙂


Malownicze pogranicze czesko- austriackie


Tak można żyć 🙂


Piwko jest, kabanosy są, batoniki są, tak można dogorywać: 🙂

Dzień 3.
Trasa zaplanowana na ten dzień była dość znamienita. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to mieliśmy być jednego dnia w trzech krajach i dwóch stolicach. Jedynie co profil nie napawał optymizmem, bo pomijając pierwsze 40km, reszta trasy miała być praktycznie płaska jak stół. Po 50km dojeżdżamy do Wiednia, gdzie spędzamy chwilkę. Wiadomo- zwiedzaniem tego nazwać nie można, ale sobie popatrzyliśmy na miasto. Spora część dzisiejszej trasy to droga EuroVelo 6. Trochę fajnie, a trochę nie. Zalety wiadomo- bez ruchu samochodowego na znacznej części drogi biegnącej wzdłuż Dunaju. Wady- płasko, nudno. Ot prosta asfaltowa droga, nawet specjalnie za dużo miasteczek nie było po drodze. Tyle dobrego, że wiatr w plecy, więc lecieliśmy tak 35-37 km/h….czyli dokładnie tyle ile było stopni Celsjusza tego dnia 😉 . Bratysława jak to Bratysława, byłem kiedyś pieszo, teraz rowerem i jakoś tak bez zachwytu, ot takie małe miasteczko, któremu trochę daleko do wielkich stolic…..może patrzyłem na to trochę przez pryzmat Wiednia, w którym przecież byliśmy raptem kilka godzin temu.

Wiedeń


Hofburg


Panorama Wiednia


Panorama Wiednia i ja 🙂


Katedra św. Szczepana


Bratysława z jednej strony…


…i Bratysława z drugiej strony

Wjeżdżamy do Węgier, gdzie jakość EuroVelo 6 uległa drastycznemu pogorszeniu, więc często wybieramy jazdę drogą. Tego dnia kończymy etap w miasteczku Gyor. Miasto mnie osobiście urzekło. Może to ze względu na bardzo ciepły wieczór, a może na drzewka oliwne w knajpie w której sączyliśmy wieczornego browarka, ale już było czuć lekki śródziemnomorski powiew. Może nawet bardziej Bałkański- wszak do granicy z ukochaną Chorwacją było raptem 200km. No i po wczorajszym niewypale z lokalnym sznyclem, dziś się odkuliśmy, bo „poproszę największego Langosza ze wszystkim co tam Pani ma” zadziałało jak magiczne zaklęcie i zostało zrozumiane w 120% :). Dzień na plus.

Węgierskie Eurovelo 😉


Duże lustro


Langosz deluxe


Gyor nocą

Dzień 4.
Dziś odwrotność dnia wczorajszego, czyli początek płaski, na końcu małe górki, a dokładniej Małe Karpaty- w życiu nie słyszałem, w życiu nie byłem- brzmiało dobrze. Temperatura standardowe 36-37*C, więc Kofola w przydrożnych knajpach wchodzi jak złoto. Jakoś męczymy tą pierwszą część i im bliżej gór na horyzoncie, tym lepsze humory. Przez masyw przejeżdżamy drogą zamkniętą dla ruchu o dość marnej jakości asfaltu ( na szczęście lepszy na zjeździe niż na podjeździe), za to przez bardzo malowniczy rezerwat przyrody. Karpaty faktycznie były Małe, bo raptem kilka wzniesień, ale za ogólnie tereny bardzo malownicze, a i zjazdy jakieś takie z pazurem, bo jeden po świetnie wyprofilowanej drodze, a drugi przez miasteczko z kosmicznie długaśną prostą o nachyleniu pewnie z 10-12%, gdzie byśmy płakali gdyby stali panowie z fotoradarem :D. Wracamy do Czech i powoli zbliżamy się do miasta, gdzie mamy nocleg czyli do Otrokovic. Wcześniej przejeżdżamy przez chyba trochę bardziej turystyczne Napajeda i odrobinę mi szkoda, bo knajpy wyglądają tu fajnie, natomiast nasze miasteczko to bardziej blokowiska i strefy przemysłowe. Zaraz jednak przychodzi mi myśl, że jeszcze nigdy nie zawiodłem się na czeskich spelunkach. Tak było i tym razem. Postkomunistyczne blokowisko, osiedlowa knajpa i oczy wszystkich w środku na nas turystów pierwszych od 10 lat 😉 No to gadamy jak zwykle lekko zmiękczając polski mając nadzieję że wyjdzie z tego czeski- Panowe, co je tu dobreho? No i Pan barman kumaty, bo po kolei wskazując na dystrybutory Staropramena: to je dobré, to je dobré, to je dobre, a to je taky dobre. No i jak tu nie uwielbiać tego kraju. Dwa obiady dnia (z zupą!;) ), cztery piwa- 58zł….choć potem doszliśmy do wniosku, że Pan barman liczył pisemnie i dość szybko zapomniał 100kc, które miał w pamięci. Pewnie nie bez znaczenia było, to że łoił piwko (i nie tylko) z kolegami zza baru….no nic- na zdrowie….jemu i nam 😀

Dunaj oczywiście


Witamy na Słowenii


Małe Karpaty i w oddali Fatra


Małe Karpaty


37*C, Kofola i łyżwy 😉

Dzień 5.
Prognozy na ten dzień nie pozostawiały złudzeń. Po czterech dniach jazdy w temperaturach >35*C i pełnym słońcu, czekał nas deszcz. Pierwsza połowa lekko pagórkowana, potem raczej płasko. Udało się nam przejechać 20km nim pojawiły się pierwsze kropelki. Na razie taki lekki kapuśniaczek, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Jedyna zaleta, że było ciepło, choć i temperatura spadała i z porannego 23*C na mecie tego etapu w Bielsku zrobiło się 16. Jedyna zaleta tego wszystkiego, że bidonów schodziło dużo mniej i w sumie potrzebny był tylko jeden postój na sklep. Ogólnie jakoś ten dzień minął, przemoczeni, w butach chlupie, no ale jakoś tam się z grubsza bezstresowo jechało….do momentu wjazdu do Polski. Po czterech spokojnych dniach przeżyliśmy lekki szok jeżeli chodzi o natężenie ruchu. Dzień powszedni, 14 godzina, więc nie jakiś specjalny szczyt, a wszystkie drogi zawalone, korki do rond, roboty drogowe z terminem ukończenia za 1,5 roku, a to wszystko w ulewie. Serio ruch uliczny był 10x bardziej stresujący niż ten w centrum Wiednia. No cóż- Beskidy tu nie ma lokalnych dróg, z tego samego powodu planując trasę zrezygnowałem z wjazdu do Bielska od strony Słowacji- kiedyś jeździłem w okolicach Ziliny i ruch też był spory z racji na to, że jest tam bardzo mało dróg w kierunku północ-południe. Szczerze maiłem nadzieję, że opcja Cieszyn-Skoczów-Bielsko będzie spoko z racji na to, że obok leci S52, ale widocznie to ruch lokalny jest tak ogromny. Trudno- jakoś przemęczyliśmy ten odcinek i bezpiecznie dojechaliśmy do mety jaką był dworzec PKP. Przebieralnia pomiędzy przechowalnią bagażu a maszynami z napojami pierwsza klasa :D. Ciuchy suche, prowiant na drogę powrotną zakupiony, można wracać i jeszcze za widoku byliśmy w domu.

Deszczowo…


Z deszczu pod rynnę


Efekt 4h w deszczu


Bielsko i pochyły Rynek


Bielsko i sikający diabełek 🙂


My cyganie 🙂

Podsumowanie:
5 dni. 960km. 34h jazdy. 7140m wzniosu. 118 zmian przedniej i 3877 zmian tylnej przerzutki. 27 litrów picia w czasie jazdy. Pięć krajów, dwie stolice. Jedna zupa. Kilka spraw związanych ze sprzętem: po pierwsze założyłem całkowicie nowy łańcuch i fabryczny smar srama wystarczył na cały trip. Oczywiście ostatniego dnia zmyło go zupełnie i droga z PKP do domu była już dość głośna ;). Druga rzecz- sakwa za siodełko- dla mnie nowość. Pierwsze wrażenia- trochę buja kiedy się jedzie na stojąco. Nie wiem czy po pół dnia się przyzwyczaiłem, czy nauczyłem się tak pedałować żeby nie bujało, w każdym razie żadnych dyskomfortów. Rower z takimi dwiema sakwami już waży konkretnie, ale na podjazdach wciąż nie czuć tego jakoś dramatycznie. Jak dla mnie jeżeli bikepacking to tylko na lekko. Tylną sakwę miałem wypchaną może w 80%. Te zapasowe 20% to chyba już na taki wyjazd 7-10 dni. Choć w sumie sam nie wiem co tam więcej włożyć. Ba, na tym wyjeździe miałem 3 komplety ciuchów kolarskich, a w zupełności by wystarczyły 2, bo przez noc zawsze ciuchy wysychały.
Podczas wyjazdu pierwsze dłuższe testy miały nowe okulary Oakley Plazma. niebawem postaram się napisać jakiś opis na www przedstawiający ten model.
Co dalej? Zobaczymy, gdzieś w sferze marzeń jest ciągle bikepacking na Bałkany, ciągnie też w stronę Alp i mitycznego Stelvio. Z drugiej strony najfajniej nam się jeździło po Czechach i zgodnie z Pawłem stwierdzaliśmy, że takie tour de Czechia szlakiem znanych browarów to by było coś :D. Jeżeli Bałkany to raczej w terminie wcześniejszym- lubię ciepło ale takie bliżej 30 niż 40 *C. No zobaczymy- cała zima na planowanie.

Bikepacking- Czechy- Beskidy- Kraków

Jeżeli chodzi o bikepacking u mnie to większość tematów z nim związanych jest gdzieś tam w sferze marzeń i dalszej przyszłości. Trochę ten typ aktywności nie koresponduje z typowo treningowym podejściem do jazdy rowerem. Jednak czasem po prostu trzeba siąść i pomyśleć co sprawi większą przyjemność- 20x ten sam trening po tej samej trasie, czy odkrywanie czegoś nowego.
Czysto turystycznie jeździłem wieki temu, chyba jakoś po maturze- przez 10 dni po północno-wschodniej granicy Polski od Olsztyna po Siedlce. Typowe skawiarstwo- namiot, biwak i te sprawy. Fajne to było, ale nie ukrywam, że styl bikepackingowy, który niejako wyewoluował z sakwiarstwa jest mi dużo bliższy. Rower nie waży 50kg, pozostaje zwrotny, lekki i nie utrudnia znacząco pokonywania podjazdów.

Początki gdzieś za Wiązowem

Na Ścieżce koroną wałów Zbiornika Nyskiego

Jedyny wyjazd tego typu odbyłem z Pawłem w 2018 roku, kiedy to pokonaliśmy w dwa dni trasę Wrocław-Praga-Drezno. Idee tego typu ciągle gdzieś tam mam z tyłu głowy. Ułożone z grubsza tracki tak na 3-4 dni, gdzieś pomiędzy Brnem, Wiedniem, Bratysławą a Budapesztem. Gdzieś jeszcze dalej, odważniejsze plany, ale o nich nie śmiem nawet jeszcze pisać. W każdym razie w 2020 plany pokrzyżowała pandemia. W 2021 trochę nie było kiedy. Wiadomo, że idealny czas na takie jazdy to przełom czerwca i lipca. Mi dopiero gdzieś w połowie sierpnia udało się wygospodarować dwa dni. Cel….było kilka pomysłów i kompanów, ale w końcu wyszło na to że jadę sam…i w sumie czasem to lubię….no i skorzystałem z gościnności niezawodnego kuzynostwa z okolic Bielska- Białej. Tak więc pierwszy dzień planowałem dłuższy dystans około 300km jadąc przez Zlate Hory, lekko pod Opavą i Ostravą. W drugi dzień już lżej, około 150km z metą w Krakowie i powrót PKP do domu.
Wyjazd o 4:00. No i właśnie- sierpień to nie lipiec. Mimo, że w czasie dnia było 30*C, to rano startowałem przy 13*C i przez pierwszą godzinę było całkowicie ciemno. Generuje to niestety dodatkowy bagaż (rękawki, potówka, lampki), a ja jechałem na turbo lekko, czyli mała torebka podsiodłowa praktycznie na dętkę i kilka narzędzi + torba pod ramę na ciuchy na drugi dzień. No i jeszcze jedna sprawa- w sierpniu zawsze łatwiej o poranne mgły i choć ich nie było, to wilgoć na asfalcie w godzinach porannych miejscami taka jak po porządnym deszczu. No ale jeżeli chce się przejechać 300+ i być na miejscu w rozsądnej godzinie, to o tej 4 trzeba było wyjechać.

Takie śniadanko 😀

Niby Czechy, a trochę Niemcy 😉

Na początek znana droga. Gdzieś w okolicach Wiązowa robi się jasno. Rzadko zapuszczam się na południe w tych rejonach, więc tak po 2,5h jazdy trochę poniżej Grodkowa zaczęły się dla mnie dziewicze asfalty. Z wielką radochą jechałem ścieżką koroną wałów Jeziora Nyskiego, które już tyle razy oglądałem na zdjęciach. Gdzieś na horyzoncie zaczynają być coraz lepiej widoczne górki z Pradziadem na czele. Przed przekroczeniem granicy czas na śniadanko, akurat minęło 100km i 3,5h jazdy. Do tej pory było praktycznie płasko…..za to od teraz płaski odcinek będzie w sumie tylko jeden może jakieś 20km, gdzieś w okolicach Ostravy. No i dobrze, w końcu specjalnie taką trasę sobie ułożyłem:D. Robi się cieplej, więc rękawki i nakolanniki idą out. No i tak sobie kręcę po tych moich ubóstwianych wręcz czasem Czechach, pokonując kolejne zmarszczki czy przełęcze. Jak mi się chce jeść to jem, jak mi się chce pić to piję (Kofolę oczywiście) i życie momentalnie staje się takie proste. Kilometry uciekają jak szalone, aż mi szkoda że już na horyzoncie widać Ostravę……ale nie jest źle- bo na tym samym horyzoncie widać też zarys Beskidów. Lubię te góry- tyle pozytywnych wspomnień, tyle przygód.

Standardowo 😀

Widoczki na Beskidy

Przejazd przez Ostravę to dla mnie jakiś (pozytywny) szok. Przez pół życia jeżdżąc rowerem po Wrocławiu mniemałem, że komunikacja rowerowa jest u nas rozwiązana w sposób dość dobry. Ja rozumiem, że Ostrava jest 2x mniejsza, że może nie jechałem przez ścisłe centrum, tylko bardziej jakąś obwodnicą….ale nie no jestem w szoku jak można rozwiązać tranzyt rowerowy przez 300tysięczne miasto. Droga była cały czas oznakowana, poprowadzona nawierzchnią pod rower szosowy. Troszkę parkiem, troszkę wałem, jakiś zygzak przez postkomunistyczne osiedle z wielkiej płyty, jakaś kładka nad drogą szybkiego ruchu, tunel pod inna drogą. Podczas całego przejazdu przez miasto były 1 (słowem: jedne) światła!!!! Taką trasę wyznaczyło z automatu mapy.cz dla trybu jazdy rowerem szosowym. Kurtyna. A my jesteśmy jak zwykle 30 lat do tyłu jeżeli chodzi o rozwiązania komunikacyjne. No i jeszcze jedna dygresja- jesteśmy 50 lat do tyłu jeżeli chodzi o czystość krajobrazu. Jedzie człowiek przez te Czechy i ciągle tylko myśli jak pięknie. Wjeżdża do PL, jakaś Wisła czy Ustroń i 100 bilbordów na kilometr, a na jednym płocie 10 nadrukowanych plandek z reklamami wszystkiego od dewocjonaliów po masaż wiadomo jaki. Zawsze byłem tego świadomy, ale chyba tego dnia po 150km spędzonych u naszych południowych sąsiadów uderzyło (i zabolało) mnie to jak nigdy.
No nic, ostatni zjazd po czeskich asfaltach do Cieszyna i zaczyna się walka o życie w rozkopanej totalnie Wiśle (samochodem strzelam, że godzina jazdy w korku, rowerem na szczęście szybciej 😉 ). No i teraz wisienka na torcie. 302km na liczniku, a ja zaczynam……podjazd pod Przełęcz Salmopolską 😉 Takie tam 500m w pionie na deser….. i wiecie co? Jechało mi się świetnie….pewnie dlatego, że z przełęczy miałem już tylko w dół. Lecę przez wakacyjny Szczyrk i już na wyciągnięcie ręki mam spokojniejszy, mniejszy, ale bardziej sielski Beskid Niski. Na stokach Magurki Wilkowickiej kończę ten dzień z 327km (i 3600m) w nogach. Kuzyn serwuje Smażony Syr, Brambory i złoty trunek z Pivovar Samson, a ja w tej konkretnej chwili jestem przekonany, że tak właśnie smakuje szczęście.

Tak kończę pierwszy dzień….

….a właściwie to tak 😛

Dzień drugi już na luzie i bez spinki, spokojne śniadanie i wyjazd koło 8. Trasa ma przebiegać przez Beskid Żywiecki i Makowiecki. Po drodze Jezioro Żywieckie i Mucharskie, kilka fajnych wiosek. Szczególnie do gustu przypadła mi Lanckorona, bo mimo że miasteczko z tak bogata historią, to nie jest takie „nachalne” turystycznie, tylko wręcz sprawia wrażenie sielankowego….no i prowadzi do niego zacny podjazd z kilkoma serpentynami. No i te widoczki dookoła, tamte górki są mega. Odcinki Jeleśna- Koszarawa- Lachowice i Krzeszów-Tarnawa po prostu wymiatają krajobrazowo. No i jechało się całkiem spoko, nawet jakoś szczególnie w nogach nie było czuć poprzedniego dnia. Gdzieś tam po drodze drugie śniadanie w lokalnej, acz bardzo dobrze wyposażonej piekarnio/cukierni. Jak ja cenię takie miejsca, trochę na uboczu, bez przepychu, gdzie można podładować kcal i cukier :P, zapić kawą i nie zapłacić za wszystko 30zł tylko połowę z tego albo i mniej. Z atrakcji został jeszcze przejazd przez Myślenice i gdzieś tam boczkami, w miarę luźno udało się wjechać do Krakowa i przed pociągiem powrotnym zjeść obiadek. Kraków to fajna meta, tak stwierdziliśmy z Pawłem będąc tu 1,5 tygodnia temu kończąc gravelową trasę z Częstochowy.

Dzień drugi- zapora na Zbiorniku Żywieckiem

Całkiem ładnie

Przygoda dobiegła końca, ale chce się więcej, pewnie już nie w 2021, ale może za rok, gdzieś odrobinę dalej i przede wszystkim odrobinę dłużej, bo wyjazdy 2 dniowe to bikepackingowy żłobek, zabawa czuje zaczyna się dalej, gdzie pogoda nie jest już taka pewna, trasa pewnie też nie zawsze taka jak się zaplanowało, im dalej tym większa szansa na awarię i pewnie czasem trzeba coś poimprowizować jeżeli chodzi o zakwaterowanie i ogólny plan podróży….tak więc do następnego razu

Myślenice

Pod Wawelem

Krakowiaczek 🙂

Bikepacking- Praga i Drezno 500km w dwa dni

Wstęp

Plan na jakiś dalszy wyjazd rowerem marzy się chyba każdemu cykliście i w zależności od możliwości może to być dla niego 100 200 300 czy 500km na raz; czy to wyjazd nad morze, na drugi koniec Polski lub do jakiegoś fajnego miejsca- wszystko to łączy jeden wspólny mianownik. Jest to po prostu coś wyjątkowego, co długo się planuje i o czym długo się myśli. Jakie to odmienne od takiej szarej kolarskiej codzienności kiedy jedzie się tą samą drogą po raz 873 w życiu.
Jako kolarzowi jednak z bardziej sportowym zacięciem idea jazdy z sakwami jest mi trochę odległa (choć raz w życiu byłem i mi się podobało, to jednak zostawiam to na emeryturę 😉 ), to tzw. Bikepacking czyli takie sakwy na lekko, które można zamontować np. do szosówki i ich praktycznie nie czuć to już jest coś fajnego. Nie mówię co tydzień- ale tak raz-dwa razy na sezon to jest to. Dosłownie 3 litry pod ramą pozwolą się zapakować na dwa dni przy ładnej pogodzie, a właśnie taka zapowiadała się na początek długiego Bożociałowego weekendu w tym roku. Plan jazdy do Pragi próbowaliśmy zrealizować z Pawłem i Piotrkiem dwa lata temu, choć trochę w innej wersji- tzn. tylko Praga i powrót tego samego dnia. Wtedy pokonał nas deszcz i po 5 godzinach totalnie przemoczeni i wyziębnięci odpuściliśmy. Teraz lekka zmiana- pierwszy dzień Praga czyli około 300km w siodle- tam nocleg, a drugiego dnia jazda około 200km do Drezna i powrót do Wrocławia fajnym połączeniem kolejowym no i jedziemy we dwójkę z Pawłem.

Żegnamy się z Polską

Dzień 1- Praga.

Budzik na 4:00, 4:30 wyjazd- trochę po 5 rano zjeżdżamy się z Pawłem gdzieś za Okrzeszycami. Lampki jeszcze załączone ale w sumie nie tak bardzo potrzebne- spokojnie można było wyjechać 30min wcześniej. Słońce gdzieś tam próbuje przebić się zza deszczowych chmur, z których pada na północ od Wrocławia, choć oczywiście prognozy na nadchodzące dni mówiły o samym słońcu, to fatum deszczu nad nami wisi :). Gdzieś koło Jordanowa słońce wychodzi w końcu zza chmur i będzie nam już towarzyszyć całe dwa dni (no prawie 😉 ), a temperatura pozwala ściągnąć rękawki po zjeździe z Przełęczy Tąpadła czyli około 6:30. Z Polski wyjeżdżamy o 9:00 mając 120km w nogach i zaraz ukazują się nam piękne formacje czeskich skalnych miast. Pierwszy postój na śniadanko mamy zaplanowany w Trutnovie u Pani ochrzczonej 2 lata temu ksywką Obelix. Pani nie ma, ale co ważniejsze jest zupa czosnkowa, która okazuje się być soczewicową. W tle leci relacja z wyścigu Praskie Schody, a my wciągamy łyżka po łyżce zupę mocy, która kosztuje 3zł i kosztujemy pierwszą z miliona wypitych podczas tej wyprawy kofoli 😉
Zadowoleni, że góry mamy już za sobą ruszamy w kierunku stolicy naszych południowych sąsiadów. No ale za jakieś 30km bardzo miły pan z obsługi kombajnu pokazuje, że trzeba się zatrzymać na lody, no to przecież nie odmówimy 🙂 Lody takie fajne- można było wybrać trzy podstawowe smaki a do tego kilka rodzajów mrożonych owoców, potem pani wkładała to to w magiczną maszynkę do mielenia i dostawało się takie prawdziwe lody owocowe. To wszystko w malowniczej wiosce Pecka- jest tam jeszcze jakiś tam zamek, ale kto by po zamkach chodził jak można pójść na lody :).

Skalne miasto w Adsprachu

Naturalne lody zawsze spoko 🙂

Po jakiś 200km i kilku(set) wiaduktach („-No nie no znów podjazd? Przecież do Pragi to miało być płasko. –No co Ty to taka mała hopka, jak wiadukt w Oławie”) docieramy do większego miasteczka tj. do Jicina. Tam odwiedzamy piekarnię i uzupełniamy zapasy wody, bo temperatury już od kilku godzin przekroczyły dobrze 25*C. Za Jicinem kolejny wiadukt, ale za to bardzo malowniczy koło wioski Podhradi (podzamcze?)- faktycznie była taka sroga górka z basztą na szczycie na horyzoncie wyjeżdżając z Jicina, no jakoś tak się zdarzyło, że nasza trasa tamtędy biegła ;). No ale potem już było z górki ;), nogi jakoś się nawet kręciły, prędkość średnia w okolicach 29km/h co przy 300km i 2500m przewyższeń było chyba nawet trochę powyżej planu. Deszczu nie ma, wiatr boczny, czasem w plecy- jeszcze jeden przystanek na uzupełnienie bidonów i wjeżdżamy do Pragi!

Jicin- Brama Valdická.

Ładne widoki z tego wiaduktu 🙂

Po 293km, o 16:30 stanęliśmy nad brzegiem Wełtawy pod Mostem Karola. Chwilka na zwiedzanie, odwiedziny na wzgórzu zamkowym, na rynku…i zaczęło padać tzn. lać- totalne oberwanie chmury- czyli jednak fatum deszczu podczas wyjazdu do Pragi ciągle istnieje. No ale to opad burzowy- chwilę którą czekamy pod jakimś budynkiem wykorzystujemy na znalezienie knajpy w której pochłaniamy smażony syr, który niejako jest jednym z celów wyprawy ;), potem jeszcze kilkanaście km dojazdu na nocleg i zmęczenie trochę daje o sobie znać, bo mimo dostawy 300g czystego cukru w postaci Studentska + Margot zasypiamy w trackie rozmowy 😉

Na Moście Karola!

Pod Mostem 🙂

„Tam zjemy Syr!”

Dzień 2- Drezno

Koło 8:00 wyjeżdżamy z przedmieść Pragi i obieramy kurs na Drezno….no może nie do końca bezpośrednio, bo zahaczając o rezerwat Kokořínsko, ale przede wszystkim o Park Narodowy Czeska Szwajcaria. Trasa na dziś ma jakieś 180km….czyli przejażdżka porównując z dniem wczorajszym…..tylko te wiadukty…dziś jakieś takie stromsze ;). Zaczynamy od klimatycznego śniadanka na czeskiej wsi. Obserwowanie ludzi w innych krajach zawsze jest takie ciekawe, niby to zaraz za granicą, niby też Słowianie, a jednak tak inaczej niż u nas…..a może zawsze się tak tylko wydaje w myśl zasady „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”.

Śniadanko

Kolejny z tysiąca wiaduktów 😉

Pierwszy rezerwat to takie fajne wąwoziki + zamek Kokorin niestety trochę niedostępny dla rowerów szosowych), ale jeszcze chwilka i wjeżdżamy na tereny Czeskiej Szwajcarii. Spędziłem tutaj dzień na pieszym trekkingu dwa lata temu i wiedziałem że są to piękne tereny. Choć z asfaltu oczywiście nie widać wszystkiego (choćby słynnej Bramy Pravcickiej), to i tak jest super, co stwierdzamy pijąc chyba setną kofolę podczas tego wyjazdu ;). Kwintesencją wszystkiego było przygraniczne miasteczko Hreńsko, gdzie hotele malowniczo wcinają się w wielkie skały nad Łabą. Zostało nam 50km do Drezna już po niemieckich (nie zawsze równych) asfaltach. W międzyczasie zrobiło się przegorąco, a garmin (który zazwyczaj zaniża) pokazał 33*C. Do pokonania mieliśmy jeszcze jednak kolejne kilkanaście wiaduktów na terenie Saskiej Szwajcarii… też bardzo ładny obszar. Mi szczególnie utkwiła w pamięci panorama z wybijającym się wzgórzem Lilieinstein, który bardzo przypomina nasz Szczeliniec.

I’m a Cowboy Baby!

Hreńsko cz.1

Hreńsko cz.2.

Hreńsko cz.3 „Paaaanie stop, my tu fotkę strzelamy z autopstryczka”

Po 180km wjeżdżamy do Drezna i stajemy na Schloßplatz- chyba moje ulubione miejsce, skąd jest widok na Katedrę, Operę, Sąd i drugi brzeg Łaby. Drugie moje ulubione miejsce to Neumarkt z górującym nad nim kościołem Marii Panny- idealna miejscówka na Pizzę 😉 Ogólnie Drezno jest mega- chyba podoba mi się najbardziej z tego typu miast o podobnym układzie i architekturze (Praga, Budapeszt, Wiedeń, Bratysława). Wszystko tutaj jest takie monumentalne, wręcz przytłaczające, po prostu jeździ się tymi uliczkami i zbiera szczękę spomiędzy szprych. Byłem tutaj dwa lata temu, byłem teraz i z chęcią wrócę jak najszybciej. W drodze na pociąg zaglądamy do słynnego Zwinger i jemy nie mniej słynnego Bratwursta. Podróż mija bez komplikacji i o 21:50 jesteśmy we Wrocławiu.

Drezno- naj, naj, naj!

Pizza na Neumarkt

Zwinger

Podsumowanie

Pierwsza i najważniejsza sprawa. Uważam za coś totalnie odlotowego fakt, że mogę sobie wyjechać na rowerze z Wrocławia jednego dnia, popołudniem tego samego dnia być w Pradze, zobaczyć masę rzeczy po drodze i w samym mieście, potem się przespać, przejechać niesamowitymi drogami przez przepiękne tereny, popołudniu być w Dreźnie, a wieczorem znów we Wrocławiu. To wszystko w 42 godziny za 300zł (nie oszczędzając na jedzeniu 😉 ). Teraz tak sobie porównuję do jakiejś tam sportowej imprezy X gdzie wpisowe jest 200 czy 400zł (ale hoho za to mamy makaron na mecie i medal! ). Nie zrozumcie mnie źle- to nie jest jakiś tam krok w kierunku sakwiarstwa, ale może czasem warto spróbować czegoś nowego i serio stawiam takie akcje dużo wyżej niż 5-ty raz wyścig w tej samej lokalizacji na tej samej trasie. Życie jest tylko jedno i póki mam taką formę aby przejechać w dwa dni 500km ze średnią ~30km./h to trzeba to wykorzystać. Wyjazd był pierwsza klasa, naśmialiśmy się za wszystkie czasy, dobrze mieć takiego kumpla, który nie pyta „gdzie, czemu i po co?”, tylko „kiedy jedziemy?” Fajnie, że udała się pogoda, fajnie że bez awarii sprzętu ani innych problemów, fajnie że czasowo wszystko się udało zobaczyć i zdążyć, fajnie że był syr, kofola, studentska i bratwurst, fajnie że 500km….no i fajnie 🙂 To mówicie, że te lody w Nowym Targu dobre ?;)