Archiwum kategorii: Im Motion Team

Mistrzostwa Polski XCO 2023 Białka Tatrzańska

Zacznijmy od tego, że na Mistrzostwa Polski XCO w tym roku miałem wcale nie jechać. Po pierwsze dlatego, że trochę daleko, po drugie sygnały jakie dochodziły o trasie były lekko mówiąc odrobinę deprymujące. Jednak w tygodniu poprzedzającym MP wpadł mi wyjazd służbowy w okolicy, do tego była okazja odwiedzić Rodzinę w Nowym Targu, więc jakoś w ostatni dzień zapisów podjąłem decyzję o starcie. Oczywiście o jakimkolwiek budowaniu szczytu formy….czy w ogóle formy 😉 nie było mowy, jednak od pewnego czasu jestem zdania, że MP to impreza na tyle ważna, że jeżeli tylko można, to trzeba na niej być. No i w sumie nigdy nie ścigałem się w tej okolicy i tak sobie pomyślałem- hmm wyścig z widokiem na Tatry? Jadę!

fot. Tatra Cycling Events

Trasę udało się objechać we czwartek. Sam profil już rzucił u mnie na nią dziwne światło, bo była taka… trochę nie XCO, wyglądała bardziej jak miniaturka maratonu, czyli pierwsza część podjazd, druga część zjazd. Ogólnie trasa nie była zła, ale gdzieś tam nostalgia za naturalnymi trasami u mnie jest bardzo duża. Na pewno brakowało mi na tej trasie trudności technicznych na podjazdach- były one po prostu tylko i wyłącznie siłowe. Pierwsza połowa to praktycznie jeden bardzo sztywny podjazd po płytach a w dalszej części serpentynami po łące. Podjazd ten poprzecinany był 3 sekcjami w dół każda na 15sek i jednym fragmentem z kilkoma muldami do pompowania lub skakania jak kto woli i umie 😉 i bandami. Do tego na trasie jeden (sic!) trudniejszy korzeń…jeden no właśnie, pamiętając trasę sprzed roku łezka się w oku lekko zakręciła. Jeszcze dwa bardzo krótkie zjazdy o niespecjalnie trudnym nachyleniu. Zanim zaczęła się sekcja zjazdowa były jeszcze 3 kłody takie akurat na moje umiejętności bunny hopa :). Zjazdy były poprowadzone głównie albo elementami trasy enduro albo na samym dole po prostu łąką. Ogólnie jak na trasę XC było to wg mnie mega słabe. Dla mnie wyznacznikiem dobrego XC są techniczne podjazdy i zjazdy, po prostu takie gdzie trzeba szukać balansu, gdzie tętno nie schodzi poniżej 180 z wrażenia i takie przed którymi wierzący modlą się do Anioła Stróża 😉 Żeby było w ogóle cokolwiek, to były dwa sztuczne dropy i rock garden. Rock garden moim tempem (czyt. wolnym) do przejechania chyba 10-cioma różnymi liniami- tzn. nie było na tyle dużych głazów, żeby na nich się całkowicie zblokować. Oczywiście przeszkody miały objazdy (tzw. chicken line’y) na których traciło się sekundy. Z dropów zrezygnowałem, bo po pierwsze straty na objazdach były bardzo małe, a po drugie nie będę owijał w bawełnę, po prostu mam lekką blokadę. Co by nie mówić na tak wysokich dropach istnieje jakieś tam ryzyko, że strzeli rama albo koło, a ja juniorem nie jestem i 40kg nie ważę, a ramę czy koło musze kupić sobie sam ;). Natomiast rock garden jeździłem, bo po prostu sprawiał mi dużo przyjemności i radochy.

fot. Tatra Cycling Events

fot. Tatra Cycling Events

No to nie przeciągając- dzień wyścigu, zaplanowane 4 okrążenia, które najlepsi będą jechali pewnie w okolicach 15min/kółko. Czyli dla mnie cały wyścig pewnie około 1:10. Jako, że w tym sezonie 0 startów w XC, to startuję z ostatniej linii w stawce 20 zawodników kategorii Masters I. Nie martwi mnie to specjalnie, bo początek jest na tyle stromy, że każdy powinien mniej więcej odnaleźć swoje miejsce w stawce. Ląduję tak jak się spodziewałem, gdzieś tam w okolicy 15 pozycji. Ogólnie na trasie wszystko jak się spodziewałem. Jazda w tempie wyścigowym wyjaśniła, że objeżdżając pierwszy drop traci się jakieś 4-5sek. Niestety objazd drugiego dropa zmienił się w stosunku do tego co było we czwartek, co przyjmuję na klatę, bo objazd czwartkowy nie był jeszcze oficjalny. Niestety tam traciło się dużo, bo trasa zawijała jeszcze pod górę + przejazd przez głęboki rowek, no…na oko z 10-15sekund w plecy. Stawka mniej więcej się ustawiła i z grubsza trochę się tylko tasowaliśmy z Damianem z Dream Bike’a i Danielem od Remika. Pierwsze kółko kończę za nimi z czasem 17:26 na miejscu 17. No i na początku drugiego kółka na żwirkowym zakręcie oczywiście musiałem przyziemić- klasycznie. Nie dopilnowałem dociążenia przedniego koła, może za szybko chciałem docisnąć pedały i przednie albo na nawet oba koła straciły przyczepność na tyle błyskawicznie, że chyba nawet noga została w SPD. Zaleta tego taka, że rower nie ucierpiał 😉 Natomiast u mnie kontakt po całości lewej strony- kostka, kolano, bark- lekko, a nadgarstek i udo mocne uderzenie + zdrapka na całym przedramieniu. 5 sekund i jadę dalej i mam nadzieję, że adrenalina zacznie działać. Najbardziej boli nadgarstek i na chwilę nie widzę możliwości trzymania kiery. Udo to jakieś głębokie uderzenie, może o jakiś duży kamień- na szczęście zaczęło boleć mocniej dopiero po wyścigu (i przez 2 dni uniemożliwiało normalne chodzenie i korzystanie ze schodów 😉 ). Ot taka ironia losu- śmiej się z trasy, że jest za łatwa technicznie- wygrzmoć się na najłatwiejszym elemencie, którego w ogóle nie rozpatrywałem w kategoriach trudności technicznej 😉 Na szczęście przede mną długi podjazd, podczas którego dumam czy nie zejść, no ale jakoś nie mam tego w naturze. Za rzadko się ścigam, żeby rezygnować. Na szczęście na szczycie podjazdu mogę trzymać kierownicę. Całe drugie kółko jadę lekko asekuracyjnie walcząc z bólem, ale ogólnie adrenalina to jest coś cudownego, kilka minut i mogę cisnąć dalej. W międzyczasie mijam Maćka z Jeleniej ze skrzywionym wózkiem przerzutki. Gleba + dochodzenie do siebie sprawiło, że drugie kółko jadę aż 18:49 będąc na p.16 . No ale nic, ważne że mogę jechać. Na pierwszych podjazdach łapię Damiana i Daniela i z grubsza jadę przed nimi. Daniel skacze dropy i odzyskuje miejsce przed samą metą, więc trzecie kółko kończę na 15 miejscu z czasem 18:13. Założenie na ostatnie okrążenie jest proste- wyprzedzić Daniela i zrobić na tyle dużą przewagę na podjazdach, aby wystarczyło mi na część zjazdową, gdzie Daniel jest szybszy. Plan udało się wykonać, jechało się dobrze. W sumie cały wyścig, nie licząc gleby oczywiście, przejechałem dość stabilnie. Czwarte kółko zamykam z czasem 18:07 kończąc wyścig na miejscu 14.

fot. Tatra Cycling Events

Co do samej lokalizacji i trasy- ciągle mam mieszane uczucia. Chyba po prostu jak zwykle- nie ma rzeczy idealnych i wszystko ma swoje wady i zalety. Zdarzyło mi się usłyszeć gdzieś w relacjach on-line, że XCO wreszcie „wraca w góry”… tylko czy to wyznacznik dobrego XCO? Góry owszem są potrzebne do dobrej trasy maratonu XCM, gdzie długie podjazdy są jakby kluczem i wyznacznikiem tej dyscypliny. Natomiast dobrej klasy XCO realnie można zrobić na górce o wybitności 100m. Po prostu jest to kwestia odpowiednich trudności technicznych. Jakoś bardziej z XCO zawsze kojarzyłem trasy, gdzie na jednej pętli podjazdy przeplatają się ze zjazdami, no tutaj ta charakterystyka była zupełnie inna, czy to źle, czy dobrze? Chyba specjalnie nie ma odpowiedzi na to pytanie, a i też specjalnie pewnie nie miało znaczenia na wyniki zawodów. Natomiast nie można odmówić tej trasie walorów widokowych, gdzie spora część biegła odsłoniętymi fragmentami z widokami na Tartry, choć nachylenie stoku sprawiało, że najciekawsze odcinki były ciężko dostępne dla kibiców. Nie bez znaczenia jest również baza imprezy, gdzie nie brakuje noclegów i zaplecza godnego rangi tej imprezy. Organizator, z którym miałem chyba przyjemność pierwszy raz wycisnął z tego co oferowała góra 100%, po prostu więcej na niej prawdopodobnie nie było, a i jeżeli chodzi o samą organizację wszystko było realnie na bardzo dobrym poziomie.

fot. Tatra Cycling Events

Na koniec zostawiam sobie najważniejsze chyba dla mnie, czyli przy okazji imprezy tej rangi możliwość spotkania się z ludźmi, z którymi nie widziałem się już trochę czasu oraz poznania się lepiej z takimi, z którymi gdzieś tam się znałem tylko z widzenia. Czy to we czwartek podczas objazdu trasy, czy przed sobotnim wyścigiem- były to bardzo miłe spotkania, a lekki niedosyt pozostał tylko dlatego, że musiałem się zwijać szybko po wyścigu i nie dane mi było choćby zrewanżowanie się za Wasz doping, co obiecuję w przyszłości jakoś odpokutować.

Mistrzostwa Polski XCO 2022 Boguszów Gorce

Mistrzostwa Polski XCO miały być celem pierwszej części sezonu, poprzedzone etapówką Bike Adventure- potem akurat odrobina czasu od odpoczynek, wyścig kontrolny tydzień przed…. wszystko się kleiło…Kleiło się tak mniej więcej do końca maja kiedy to forma, patrząc na testy terenowe, bo na wyścigi jakoś mi było nie po drodze, była najlepsza chyba od 5lat. No ale potem dopadło mnie choróbsko, które nawracało kilka razy i trzymało jakoś tak 1,5 miesiąca. Na Bike Adventure do kadry się nie zmieściłem ;), ale zamiast tego udało się pojechać na Bikepacking. Potem kolejny zawrót choróbska i w sumie o jakiejkolwiek formie na Mistrzostwa Polski mogłem pomarzyć. No ale nic- jadę! Nie chcę potem narzekać jak przez 5 kolejnych lat MPki znów będą w lokalizacji która nie przystoi randze tej imprezy- czyli gdzieś w płaskopolsce, a największymi naturalnymi trudnościami technicznymi będzie piasek ;).

Pamiątkowa fota


Rock Garden na objeździe trasy

Boguszów natomiast to jest kwintesencja MTB- trasa pomijając jeden mostek jest w 100% naturalna. Korzenie + kamienie. Nie jest jakoś kosmicznie trudna, ale wpadłem 3 dni wcześniej na objazd, żeby wiedzieć co jechać (ostatni raz ścigałem się tutaj….7lat temu i z tego co pamiętam to mastersi mieli wtedy wycięty jeden zjazd i rockgarden). Objazd poszedł gładko, 2h i wszystko nauczone….może nie na tyle żeby jechać jak pro, ale na tyle żeby się nie zabić ;). Omijam tylko dropa na stadion, bo jednak jest duży, a strata czasowa na objazd chicken linem na tyle mała, że szkoda ryzykować- wszak wiem że nie będę walczył o top5 a pewnie i nie o top10.

W dzień startu udaje mi się rano objechać jedno kółko. Chyba największą trudnością nie są sypkie (jest mega sucho) zjazdy, nie jest rock garden, tylko korzenie w kilku miejscach na podjazdach i na trawersie za stadionem. Co ciekawe na wyścigu pokonuje je płynniej niż na treningach, nawet na zmęczeniu na ostatnim okrążeniu…no ale od początku.

Ujęcia z pierwszego kółka Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Korzonki Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia

Start z ostatniej linii, bo pkt w wyścigach PZKol to ja dawno nie zdobywałem ;). Jestem świadomy mojego braku formy, więc jakoś nie jestem zbyt agresywny na początku, co niestety się zemści na pierwszym zjeździe, gdzie chłopaki się wypinają, choć pewnie nie z braku umiejętności, tylko dlatego, że kotłuje się z przodu. No ale tak to w XCO już jest. W sumie po pół okrążenia stawka się ustawia, mijam 4-5 zawodników, jeden potem odzyskuje straconą pozycję. Trasa jakoś idzie, tętno jak to na XC >180. Jadę swoje, gdzieś pod koniec 2 kółka mijam jeszcze jednego zawodnika, który jedzie jakieś 20-30m za mną już do końca wyścigu, więc jest cały czas lekka presja…..no i w sumie dobrze. Z przodu raczej pusto- nie ma kogo gonić w zasięgu wzroku. Nawet gdyby było, to takiego mocniejszego tempa wystarcza mi na 20min, potem siadam, cóż nie oszukiwałem się że będzie inaczej przy tej ilości jakości treningu przez ostatnie 2 miesiące. Natomiast na elementach technicznych bawię się świetnie, może to zasługa częstszego ostatnio odwiedzania ścieżek i bikeparków. Na podjazdach ani raz nie dałem ciała na korzeniach. Raz nie poszło na trawersie i raz na zjeździe w Czarci Jar, bo moją wyuczoną linią jazdy szła akurat kibicka ;). Meta, miejsce marne, no ale co zrobić- 18 na 25. No ale nic- pojechane, powalczone- to najważniejsze- nie będę miał żalu że odpuściłem tak świetną trasę. Na osłodę 1 miejsce w Mastersach dla Marcina Kawalca z naszego Teamu i 1 miejsce w Cyklosport dla znajomego Damiana Staronia. W ogóle fajnie było się znów spotkać w wyścigowej atmosferze i po wyścigu chwilę popatrzeć jak się męczą inni 😛 Fajne to XC….jednak to już nie takie XC jak kiedyś, wymaga dużo więcej czasu, bo poziom techniczny tras jest dużo wyższy. Kiedyś to się jechało, objeżdżało czy nawet obchodziło trasę rano i chwilę później startowało. Teraz sobie tego nie wyobrażam na takich trasach jak Boguszów, Wałbrzych czy Walim, szczególnie jak wyścigi są w jeden dzień i zdarzało się, że Mastersi mają start koło 9. Ciężko tu znaleźć złoty środek, aby każdemu dogodzić, ale niestety uczestnictwo w takim wyścigu wymaga, aby zapoznać się z trasą 2-3 dni wcześniej, a dla amatora/pracującego/z rodziną to już spore wyzwanie. No ale nic udało się tym razem to jakoś ogarnąć, może uda się jeszcze kiedyś 🙂

Po robocie


Rock Garden Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Marcin, Mikołaj i ja czyli reprezentanci naszego Teamu na MP

Mistrzostwa Polski w Maratonie MTB- Srebrna Góra 11.09.2021

W ostatnich sezonach (głównie z racji na lokalizację) jakoś nie po drodze było mi na Mistrzostwa Polski w maratonie MTB. W tym roku zawody rozgrywane były w Srebrnej Górze, więc nie było za dużo dylematów. Oczywiście treningowo byłem w czarnej pupce. Tak realnie to ostatni mocny tydzień to był 9-15 sierpnia i to też bardziej wycieczkowo (bikepacking) niż treningowo. Potem tydzień odpoczynku przed Uphill Śnieżka, następnie 2 na maxa stresujące tygodnie, gdzie sprawy zawodowe wzięły górę. No i ostatni tydzień przed MP. Wiadomo- mocnych treningów nie było sensu robić, bo by narobiły więcej szkody niż pożytku. Miałem nadzieję, że organizm pamięta dłuższe dystanse z początku sierpnia i wystarczy mu 2h przepalenie na wyścigu tydzień przed MP. Ostatnie kilka dni spędziłem rodzinnie w Polanicy i choć może kilkanaście tyś. kroków każdego dnia nie wpływało korzystnie na formę, to za to fajnie spędzony czas i wysypianie się zrobiło robotę. Każdego dnia też krótki trening, lekki ale z elementami techniki, bo z tą też jestem w lesie (oczywista sprawa kiedy się nie ścigasz tydzień w tydzień, a czas na to żeby pojechać w góry tak o, potrenować technikę? W ogóle nie ma tematu 😉 )

fot. Kasia Rokosz

Oczywiście nie nastawiałem się absolutnie na nic jeżeli chodzi o wynik. Szczególnie, że tydzień temu w Henrykowie na dość prostej trasie, skurcze miałem już po 1,5h. Nie ukrywam, że mój aktualny poziom sportowy jest taki, że mam wyrąbane na kwestie suplementacji, odżywiania i wszystkich innych tzw. marginal gains. Pomyśleć, że kiedyś drukowałem profil trasy na ramę, a teraz jadąc na MP nawet nie wiedziałem gdzie są bufety ;). Podszedłem do wyścigu mentalnie poprzez analogię. Jelenia Góra 2015 jechałem beznadziejny wyścig- Jelenia Góra 2016 MP- zabrakło 1:41 do koszulki mistrza Polski. Ostatnia Srebrna góra chyba 2019 jechałem beznadziejnie- teraz będzie dobrze 🙂

fot. Grzegorz Drosiński

Start. Założenie jest proste. Wyścig będzie trwał ze 4-4,5h- nie można przegiąć na początku- szczególnie kiedy tak jak ja nie ma się formy. Zakładam sobie tak z czapki, żeby nie przekraczać tętna 172-173, choć oczywiście czasami trzeba docisnąć mocniej na chwilkę. Pierwszy tłok i podjazd asfaltem jakoś idzie. Początkowe zjazdy jakieś takie strasznie sypkie- opony tańczą strasznie. Wjazd na single i…..korek chyba jednak te single za wcześnie jak na taką ilość zawodników, aż strach pomyśleć co było w dalszej części stawki. Zjeżdżamy się tu z Piotrkiem i Kawalem i jedziemy z grubsza we trójkę kilka km. Marcin niestety rozcina oponę, w sumie na takim odcinku asfaltowo- szutrowym, więc straszny pech. Zostajemy z Piotrkiem we dwóch. Sam trochę biedzę na singlach, potrzebowałem odrobinę czasu żeby się ogarnąć. Kwintesencją biedzenia był drugi bufet. Bidony podawał nam Mirek- ojciec Piotrka za co wielkie dzięki, to nieoceniona pomoc. No ale na drugim bufecie jakoś nie ogarnąłem, za późno zauważyłem, najpierw chwyciłem bidon zamiast wyrzucić stary, potem przekładanie z ręki do ręki, wywalam stary a tu już jakaś kładka z poprzecznie ustawionymi belkami drewna do podjechania, a ja bidon w jednej ręce, przełożenie jakieś ze zjazdu jeszcze 😉 Ogólnie wtopa, dramat i 10sekund w plecy 😉 Dobra skupiam się i od tego czasu już jakoś technicznie ogarniam trasę w czym zasługę ma też Piotrek, bo dobrze mi się zjeżdża na kole kogoś odrobinę szybszego. Zjazdy niestety w większości słabe. Tzn. szybkie, niezbyt trudne=bardzo niebezpieczne. Serio bezpieczniej jest zjeżdżać 10km/h po ciężkim technicznie zjeździe niż 50km/h po luźnym szutrze, szczególnie na początku w peletoniku. Dwa razy trafiam na kamień spod koła (albo jakaś wyrwę, przy tej prędkości ciężko nawet zauważyć), gdzie rzuca rowerem na tyle mocno że wypina mnie z buta, ale wyratowane. Jednak najwięcej strachu najadłem się na przejeździe przez wybrukowany wał, niezbyt wysoki, jakoś tak niepozornie wyglądał. Na tyle niepozornie że olałem te „!!!” (bo często bywa, że takie oznaczeni jest nadużywane i niby trzy wykrzykniki a ja się zastanawiam o co chodziło i co tam było groźnego). No cóż nie tym razem. Skończyło się słabo kontrolowanym wybiciem i lądowaniem na przednim kole przy prędkości pewnie około 40-45 km/h…nie wiem jak to ustałem, ale potem nic już mi nie było straszne 😉 Piotrek został trochę w tyle, twierdził potem że przyśpieszyłem, ale ja po prostu dalej nie wychylałem się za 170hr, podchodząc z respektem do trasy i własnych możliwości. Niestety to nie pomogło i już po 2,5 godzinie miałem pierwsze oznaki skurczy. Szkoda- wiedziałem, że kluczowy będzie ostatni podjazd, którego nachylenie mi bardzo pasowało. Miałem nadzieję, że jadąc sensownie wyścig będę miał z czego tam depnąć…teraz wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Zluzowałem na chwilę i jakie było moje zaskoczenie, kiedy to na bardzo twardym i wymagającym podjeździe pod Czeszkę po skurczach nie było śladu. W międzyczasie zaczęliśmy wyprzedzać takie osoby, że albo wszyscy mieli bombę, albo to jednak my jechaliśmy dobrze. W sumie z większej grupki w której jechaliśmy zostaliśmy tylko z Piotrkiem i też fajnie, równo jadącym Tomkiem Balem.
Niestety, na przedostatnim krótkim podjeździe skurcze zaatakowały ze zdwojoną siłą. Musiałem odpuścić. chłopaki pogonili do przodu. Chwila zjazdu, ja ledwo dopedałowuję, zerknięcie oka prawy na mięsień przyśrodkowy w okolicach kolana- w ogóle nie pracował- był na stałe skurczony. Przyszło mi na myśl, żeby go rozciągnąć i to była najgłupsza rzecz jaką mogłem zrobić ;). Wypiąłem nogę i w czasie jazdy dociągnąłem piętę do tyłka- momentalnie potworny skurcz dwugłowego uda. Teraz byłem już załatwiony podwójnie ;). Zaczyna się długi, ostatni podjazd, a ja zamiast włączyć turbo muszę rozkręcać skurcze. Gdzieś tam pod sam koniec udaje się trochę przyśpieszyć, no ale tak miało być od początku. No ale nic, mogę mieć pretensję tylko do siebie. Jak się olewa żywienie przez pół roku, to potem łykanie Asparginu i picie Wielkiej pieniawy przez 5 dni dużo nie pomogą. Na wypłaszczeniu przed zjazdem do mety nawet zbliżam się do Piotrka. Jesteśmy w tej samej kategorii, a patrząc realnie na to z kim jedziemy open, to jest szansa na fajne miejsce w Mastersach. Niestety zjazd A-linem specjalnie mi nie leży i tak jak w 2019 tak i teraz tracę tam cenne sekundy. Nawijka do mety, jeszcze kilka obrotów i koniec. 3:57:56. 33 miejsce open…i 4 w Masters I.

fot. Grzegorz Drosiński

Jeszcze kilka zdań o trasie. Single są fajne, ale nie na zawody, a już na pewno nie na Mistrzostwa Polski….a już niedopuszczalne jest umieszczanie singli na odcinkach gdzie mieszają się dystanse. To nie jest ani bezpieczne ani przyjemne- zarówno dla nas jak i dla wyprzedzanych (tez pewnie by woleli spokojnie jechać, a nie ciągle ustępować miejsca ). Jeden z manewrów wyprzedzania kończę na drzewie przygrzewając w niego barkiem i kaskiem o konar którego nawet nie zauważyłem, bo skupiłem się na bezpiecznej odległości od mijanego zawodnika z krótszego dystansu. Mistrzostwa Polski to powinna być po prostu osobna impreza i tyle, choć oczywiście wiem, że z powodów finansowych tak nie będzie…choć kiedyś się jakoś dało.

fot. Bikemaraton

Czy jestem zadowolony? Mówię trochę przez zęby, ale jednak „oczywiście”. Patrząc na nazwiska za mną w tabeli wyników nawet bardzo. Wiadomo- czwarte miejsce zawsze niesie z sobą niedosyt, szczególnie że zdarza mi się to na Mistrzostwach Polski…chyba już 4 raz, a nigdy nie byłem wyżej. Chyba jak się kiedyś uda medal to się popłaczę ze szczęścia. Z drugiej strony- uczciwie mówiąc. Ostatni okres stricte podporządkowany treningowo w życiu to była zima-wiosna 2017. To by było wręcz niedorzeczne, gdyby się udało zdobyć medal. No nic jeszcze mi przyjdzie na niego poczekać. Na osłodę mamy brąz Piotrka dla naszego teamu. Ogólnie rzecz biorąc to był dobry ścig, zarówno jeżeli chodzi o dyspozycję jak i o całą otoczkę. Fajnie jest jednak pojechać Mistrzostwa Polski, aż pożałowałem że nie stawiłem się na MP w XC, cóż może za rok, a może wcześniej przełaje…kto wie, nie da się zdobyć medalu lub koszulki nie próbując.

Test- Rower szosowy Specialized Tarmac SL7 Expert 2021

Tegoroczne zgrupowanie zbiegło się niestety w czasie z naprawą gwarancyjną mojej prywatnej szosówki Rose. Na szczęście z pomocą przyszedł kierownik naszego teamu Paweł Ignaszewski. Dzięki Niemu i firmie Specialized mogłem przez dwa tygodnie śmigać po Hiszpańskich przełęczach na nowiutkim Specu Tarmac SL7 Expert Di2 z kolekcji 2021 i tak sobie myślę że warto coś o tym rowerze napisać.

Przed pierwszą jazdą w Hiszpanii

Ogólnie SL7 Pro/ Expert to rowery praktycznie topowe- w kolekcji Speca w rodzinie Tarmac wyżej jest już tylko S-works o identycznej geometrii, różniący się tylko materiałem (S-Works- carbon FACT 12r, a Pro/Expert- carbon FACT 10r).

Jeżeli chodzi o osprzęt to nie będę się tu szczególnie na nim skupiał, bo wiadomo że jest to rzecz bardziej lub mniej do modyfikacji i też indywidualna- jedni wolą eTap, druzy Di2, trzeci (choć w mniejszości) mechanikę- nie ma co drążyć tematu. SL7 Expert Di2 oferuje jak sama nazwa wskazuje elektroniczne przerzutki Shimano (Ultegra), drugą opcją jest Expert wyposażony w mechaniczną Ultegrę, ale za to karbonowe koła. Poziom wyżej stoją modele SL7 Pro mające już karbonowa stożki i w pełni karbonowy kokpit. Rower który został mi wypożyczony użytkowałem w konfiguracji fabrycznej z wyjątkiem kół, które podmieniłem na moje karbonowe koła.

Powiem Wam jeszcze w tym szerokim wstępie o mojej bardzo subiektywnej opinii. Szczerze? Kiedy nie tak dawno temu Specialized połączył linię Venge i Tarmaca nie byłem wielkim fanem tego rozwiązania. Ja, mający 75kg i jeżdżący (niestety) w 80% po płaskim bardzo upodobałem sobie ramy o konstrukcji aero. Modele które były wprawdzie trochę cięższe od odpowiedników przeznaczonych do jazdy górskiej, ale za to sztywniejsze oraz lepiej radzące sobie powyżej 35km/h. Mniemałem, że to połączenie odbędzie się kosztem czegoś zarówno z Tarmaca jak i z Venge. Oczywiście była to opinia czysto teoretyczna, bo ostatni szosowy spec na jakim jeździłem to był aluminiowy Allez z konstrukcją sprzed dekady. Tym nie mniej byłem bardzo ciekawy co zaproponuje nowy SL7.

Z przodu…


…i z tyłu

Sama rama waży katalogowo 920g, co przy takich profilach rur (szczególnie w okolicach główki ramy i rury podsiodłowej) jest bardzo fajnym wynikiem. Porównując choćby z moim Rose CWX która waży 1440g to jest to jednak 50% mniej!!! Pytanie czy nie traci na tym sztywność i aero. Rzuca się trochę większy prześwit pomiędzy tylnym kołem a ramą, niż to było w Venge…mi się zawsze to podobało, no ale znów to subiektywne odczucie, może tunel aero powiedział coś innego, a może to właśnie jeden z kompromisów wynikający z połączenia Venge i Tarmaca. Fakt jest taki, że mamy fajną lekka ramę wciskającą się w trend aero, a jak to będzie jeździło, to się okaże.

Konstrukcja framesetu SL7 ma jeszcze jeden detal, który skradł moje serce- totalnie zupełnie nie widać kabli, zero, nic, null. Biegną pod owijką, chowają się pod mostkiem i potem poszerzoną główką wchodzą w wewnętrzne prowadzenie w ramie i widelcu. Mam wrażenie, że do tego dążono już od jakiegoś czasu najpierw ukrywając pod owijką przewody hamulcowe, potem po kilku latach te od manetek. Znów minęło kilka lat zanim w karbonowych konstrukcjach zaczęto wprowadzać wewnętrzne prowadzenie linek, a teraz postawiono kropkę nad „i” chowając kable w okolicach główki ramy. Rower jest idealnie czysty w swojej formie i jest to coś super fajnego. Do pełnego szczęścia brakowało mi tylko w tym modelu (są w Pro) kierownicy aero.

Widok z boku na kokpit


Drugie najbardziej znane hiszpańskie schody na Świecie 😉

No dobra, to teraz najważniejsze- odczucia z jazdy. W sumie podczas mojego pobytu w Hiszpanii przejechałem 1300km i 22500m przewyższenia podczas 46h jazdy co dało trochę czasu aby się zaprzyjaźnić. Zacznę od przysłowiowej dupy strony 😉 i powiem tylko, że miałem obawy co do konstrukcji siodełka Power, bo zazwyczaj jeżdżę na bardziej klasycznych typu Toupe. Jednak po pierwszej dłuższej jeździe wiedziałem już, że będzie ok- pewnie przede wszystkim dzięki szerokości 143mm, która mi osobiście w przenośni i dosłownie siedzi.
Jak widzicie przewyższenia było sporo podczas tego wyjazdu i co by tu nie mówić, rower fajnie podjeżdża, niska waga robi swoje, a przecież nawet specjalnie nic w nim nie zmieniałem i pomijając koła, była to konfiguracja fabryczna. Pomimo niskiej masy, sztywność jest bardzo fajna. Powiedzmy, że należę do wagi średniej wśród kolarzy i już trochę zwracam uwagę na to ile % mocy idzie w koła, a ile na gięcie się karbonu. Wiadomo jak się stanie w korby >800W to czasem się usłyszy tarcie tarczy o klocek, ale ogólnie rzecz biorąc, to rower jest sztywny….może coś jednak jest w tym całym marketingu i gadaniem że co roku te rowery 3% sztywniejsze 2% lżejsze i 1% szybsze ;). Nie no- fajnie się zbiera kiedy trzeba nagle przyśpieszyć.
Na zjazdach pełna kontrola, powyżej 70km/h nie ma żadnych stresów typu jakieś drgania, rezonansy itp. Rower tnie powietrze aż miło, tyle co trzeba to mocno trzymać kierę i ładnie się złożyć. Zakręty i serpentyny z hiszpańskich przełęczy szły gładko jak nigdy, choć specjalnie nie ryzykowałem (gdzieś z tyłu głowy zawsze było, że to jednak nie mój rower i szkoda by przyrysować pożyczony sprzęt). Podoba mi się ta geometria jest dość zwarta, typowo ścigancka, ale i po górskich jazdach powyżej 150km nie daje uczucia zmęczenia, tak jakby poszczególne punkty styku (siodełko, kierownica, pedały) kolarza z rowerem idealnie się kompensowały. Rower dostałem może ze 3 dni przed wyjazdem. Nie było mowy o jakimkolwiek fittingu (choć może blisko 20-letnie doświadczenie swoje zrobiło), a ani razu podczas zgrupowania nie narzekałem na bóle wynikające z mało komfortowej pozycji

Na przełeczy


No i teraz kluczowe dla mnie- takie zwyczajowe prędkości przelotowe 30-35km/h po płaskim. Jeździ się lux. Nie widzę różnicy na minus porównując do mojego Rose CWX, który wizualnie ma sporo więcej materiału przy tylnym kole i na dolnej rurze. Oczywiście to nie jest tak, że Specialized SL7 przy 35 km/h sam jedzie i wystarczy mu dostarczyć 150W. Pedałować swoje trzeba, ale pamiętając o tym, że opór aerodynamiczny rośnie wykładniczo w stosunku do prędkości, to liczy się serio każdy nawet najmniejszy detal konstrukcji…..a ta konstrukcja jest bardzo, bardzo przemyślana. Hasło marketingowe Speca SL7 to „one road bike to rule them all”….i może coś w tym jest. Jednym słowem- jeździłbym:)

Spec o wschodzie słońca


Z Widokiem na Calpe

Everesting w Przesiece

Pomysł Everestingu nie kiełkował szczególnie długo w mojej głowie i choć pierwszy tego sformułowania użył w 1994r George Mallory (wnuczek himalaisty, którego życiorys chyba większość z nas zna), to dopiero w 2014 roku wyzwanie zostało dokładnie sklasyfikowane i zostały sformułowane oficjalne zasady. Mi słowo everesting pewnie obiło się o uszy gdzieś kilka lat temu, ale jakoś przeszło bez echa. Trochę bardziej zainteresowałem się tematem czytając relację Tomka na korboludek.pl z pokonywania podjazdu w Przesiece. No i w końcu parafrazując reklamę przyszedł rok 2020 wywrócił wszystko do góry nogami i ludzie zaczęli szukać nowych atrakcji 😉 Dużo znajomych ma za sobą wycieczkę nad morze, ale jakoś mnie to nie kręci…jeżeli już, to bym pokręcił nad Adriatyk- raptem 300km dalej, a morze cieplejsze 😉 No i powrócił pomysł everestingu, a że w Polsce jest to ciągle rzecz wyjątkowa ( bo ma go ukończone na ten moment około 40 osób), to wpadł pomysł, żeby to trochę nagłośnić i przy okazji zrobić coś dobrego.

No ale dobra co to jest ten cały Everesting, bo nie każdy przecież pewnie wie. Ogólnie chodzi o to, aby podjeżdżać jeden podjazd (zjeżdżając tą samą drogą), dopóki nie osiągnie się 8848m przewyższeń. Zasady jasne, są jeszcze dodatkowe punkty/odznaki które można zdobyć np. za podjazd w terenie zabudowanym lub nie po asfalcie. Proste? No to teraz trzeba wybrać podjazd. Nie wiem na ile wpłynęła na mnie relacja Tomka, ale od razu pomyślałem o Przesiece- ile tam się czasu spędziło na różnych zgrupowaniach, pierwszy raz chyba jeszcze w 2004 czy 2005 roku przed Akademickimi Mistrzostwami Polski. Po drugie jest ciekawie, dużo dzieje się dookoła, bo to miejscowość turystyczna, ale nie na tyle aby ruch utrudniał podjeżdżanie (a przede wszystkim zjeżdżanie). W międzyczasie Piotrek Berdzik proponował Bałtyk, ale przekabaciłem go na Everesting, bo też to kiedyś miał w planach. Piotrek zaproponował podjazd z Kamionek na Przełęcz Jugowską i może byśmy tam jechali gdyby pogoda wyklarowała się na piątek a nie na sobotę. W słoneczny czerwcowy weekend Jugowska odpadała właśnie ze względu na spodziewany duży ruch samochodowy.

Zaczęliśmy przygotowania, a ja rozmyślałem jak nagłośnić temat tak aby przy okazji pomóc w zbiórce pieniędzy na rehabilitację Kasi Konwy i Rity Malinkiewicz po ich wypadku. Już na tym etapie spotkałem się z dużą pomocą od ludzi, Tomek Wołodźko zdobył trochę czasu antenowego w Radiu Eska, a Magda ogarnęła materiały do mediów. Ja zająłem się drukowaniem plakatów z informacją o akcji, które miąłem zamiar umieścić w Przesiece. Od Pawła z Im Motion zgarnęliśmy banery, które zawiesiliśmy na starcie i mecie.

Wieczór przed dniem sądu 🙂

Do Przesieki jedziemy w piątek bardzo komfortowo, bo dzięki partnerowi naszego Teamu- salonowi Skoda Gall-ICM podróżujemy wypasioną Skodą Superb Sportline. Dojeżdżamy wieczorem ciut za późno żeby zrobić planowany rekonesans trasy, ale nocujemy na mecie, więc oglądamy sobie drogę z samochodu 😉 Wieszamy baner Im Motion z informacją o akcji i zbiórce dla dziewczyn, po drodze rozwieszamy też małe plakaty na tablicach ogłoszeń. Liczy się każda złotówka, więc jak to czytasz, a jeszcze nie wpłaciłeś, to to dobry moment, żeby sobie zrobić przerwę z czytaniem (LINK!), bo ta relacja będzie długa 😉

3:30 budzik. Piotrek: „To ja w ogóle spałem?” Faktycznie te 4,5 godziny snu to było trochę mało, ale jakoś nie potrafimy się zmusić do zaśnięcia wcześniej. Trochę jedzonka, choć kolację jeszcze było czuć, przebieranie, kontrola temperatury i w sumie jest jasno- można było spokojnie ruszyć 30min wcześniej. Zjeżdżamy samochodem na dół, bo taki mamy pomysł- jedna baza w samochodzie na dole, a na górze jak coś ośrodek Chybotek w którym nocowaliśmy. No i co…4:37 zaczynamy.

Takie widoczki na początku jazdy


4:30- startujemy

Pierwszy podjazd i zjazd zajmują 21:30. Szybka kalkulacja i wychodzi około 14:30 samej jazdy i chyba jest jeszcze rano, bo stwierdzam że do 18 się uwiniemy ;). Oczywiście później podjazdy będą szły wolniej, ale za to na zjazdach nadrabiamy na każdym kolejnym poznając każdą dziurę, piasek, zakręt i rozkład jazdy autobusu nr 4 z którym raczej nie chcemy się zetknąć na zakręcie ;). Drugi podjazd i…zza zakrętu wyłania się Darek Poroś i cyka nam pierwsze zdjęcie na trasie. Darek przebywa z teamem Mitutoyo na zgrupowaniu w Przesiece i w sumie mijamy się z nimi cały dzień, bo mieszkają zaraz przy drodze. Następne okrążenie i na dole spotykamy Tomka. Rozumiecie? Gość specjalnie przyjechał z Wrocławia, żeby nam cyknąć zdjęcia, filmy z drona i przekręcić z nami kilka podjazdów. Tomek mieszkał kiedyś w Przesiece i to trochę dzięki niemu kręciliśmy ten Everesting. Tym samym dołączyła do nas pierwsza osoba, która ma zaliczony everesting (a nawet trzy, z czego jeden wirtualny na Zwift….to musi być kat dopiero). Potem przez cały dzień spotykaliśmy się z wieloma przyjaznymi gestami ze strony znajomych, którzy przyjechali specjalnie do Przesieki albo samochodem, albo tak zaplanowali trening, żeby tędy przejechać. Poznaliśmy też kilka osób, które dowiedziały się o akcji z wydarzenia na FB lub z plakatów, które rozwieszaliśmy w Podgórzynie i Przesiece. Chwilę po tym jak odjechał Tomek, łapie nas na podjeździe Wojtek i samochodem eskortuje prawie całą drogę na górę. Następnie spotykamy sympatyczną parę- Natalię i Konrada. Na bufecie łapie nas Radek z całą grupą. Kilka kółek kręci z nami też chłopak, który przyjechał na nocleg do Chybotka. Mija kilka chwil i mijamy się z Patrycją, a jak Patrycja, to kilka kółek dalej widzimy się z Jeziorem…po prostu co kółko mamy towarzystwo. Podjeżdża się super, zupełnie nie czuć upływającego czasu i dystansu. Mija chwila i dojeżdża Bożenka (ma na koncie ukończony Everesting z Podgórzyna na przełęcz Karkonoską). Jakoś po 16 z obiecanym arbuzem wpadają Gosia i Piotrek. Tym samym spotykamy dziś trzecią i czwartą osobę które ukończyły Everesting- Piotrek już 3 razy, Gosia robiła swój pierwszy 2 tygodnie temu. Potem jeszcze wpada Karolina, która kręci trening po okolicy. Gdzieś na trasie spotykamy Bartka, który kibicuje, kręci film, który potem wrzuca na stronę wydarzenia na FB- dzięki. Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem…do popołudnia było serio sporo osób.
Popołudniem wpada Kasia z makaronem i robimy sobie jedną dłuższą, pewnie z 30min, przerwę na jedzenie i 0% piwko, bo przez ostatnie godziny słońce grzeje niemiłosiernie.

Dzięki Tomek za natchnienie, wsparcie i zdjęcia 🙂


Auto chroniące z tyłu- prawe jak na wielkich tourach. Dzięki Wojtek.


Dobra ekipa nie jest zła 🙂


Podjazd z Patrycją na półmetku everestingu


Z Bożenką pojechałem na tym everestingu jedno z najszybszych okrążeń 😉

No właśnie. Jeżeli chodzi o warunki, to wiadomo zawsze może być gorzej, ale idealny dzień to nie był. Praktycznie 10-17 to straszny skwar. Wiatr niestety też południowy, choć teren zabudowany dość dobrze go blokował, ale czasem dawał się we znaki. No i w końcu burza. Przesiedzieliśmy godzinę między 20 a 21 w samochodzie. Po burzy zjeżdżało się wolniej, no i ostatnie 6 podjazdów kręciliśmy po zmroku.

Pierwsza 1/3 wyzwania poszła dość gładko- uwinęliśmy się z tym od 4:30 do 10. Jednak rano kręciło się fajnie- mały ruch samochodowy, znośne temperatury i mało postojów na jedzenie. Realnie można było zacząć wcześniej, może około 3:30.

No ale dobra wracamy do jazdy- powoli sprawdza się prognoza pogody i zaczynają się kumulować burze. Pierwsza około 17 na szczęście nas mija i dzięki temu mamy też pierwsze 30minut tego dnia bez słońca co przyjmujemy z ulgą. Gdzieś koło 18 robimy jeszcze szybką przerwą na loda w OW Kaliniec, aż dziwne że dopiero teraz :). Zostaje do podjechania jakieś 2tyś metrów. Powoli zbliża się burza, która nas raczej nie ominie, sprawdzamy radary i kalkulujemy czy bardziej opłaca się jeździć w deszczu czy przeczekać w samochodzie. Decydujemy się na to drugie, jako że i tak jeszcze mieliśmy zaplanowane ostatnie większe jedzenie. Jeszcze przed deszczem kolejna miła niespodzianka a nawet dwie. Najpierw Ewa czeka na nas na końcu naszego podjazdu, chwilkę gadamy, aż szkoda że tak krótko, ale powoli zaczynamy czuć upływający czas i to że będziemy kończyć gdzieś koło północy. Jeszcze jeden podjazd przed deszczem i kolejne miłe zaskoczenie- tym razem kompletna niespodzianka, bo czeka na nas Ola i to z całym zestawem ciasta :D. Obie dziewczyny nas bardzo podbudowały, specjalnie przyjechały z Jeleniej Góry żeby nas choć chwilkę podopingować. Dzięki, to było super świetne :*.
Koło 20 zaczyna padać i chowamy się w aucie. Jemy i dumamy co dalej. Chwilkę jaką mamy wykorzystujemy na obliczenia. Segment po którym jeździmy ma 215m przewyższenia, więc pokonując go 41 razy mamy bardzo mały zapas. Choć faktem jest że zaczynamy nieco poniżej i kończymy nieco powyżej startu i mety segmentu. Trochę niepewności wprowadzają odczyty z Garminów. O ile nowszy model Piotrka pokazuje dość realne dane, o tyle mój zaniża stabilnie o 10%, a po burzy zwariował na tyle, że na ośmiu podjazdach zliczył może 300m przewyższenia. Tak czy siak decydujemy pojechać o jeden podjazd więcej niż zakładaliśmy, choć nie było to chyba konieczne, jednak zaufaliśmy radom bardziej doświadczonych everesterów. W sumie głupio by było, gdyby nie udało się zaliczyć oficjalnie wyzwania. Gdzieś przed 21 przestaje padać- nawet szybciej niż to wynikało z radaru. Asfalt przez to, że nie jest tam idealnej jakości, dość dobrze ukrywał w porowatościach wodę i mimo że przestało padać chwilę temu, to prawie nic nie chlapało. Zostało 8 podjazdów, z czego 2 udało się jeszcze zrobić w półmroku. Podjazdy po zmroku miały swój urok. Ruch uliczny praktycznie ustał, tylko kilka grupek turystów siedziało pod schroniskami. Ogólnie te 8 podjazdów po deszczu minęło szybciej niż myślałem. 3 do końca, 2 do końca, 1 do końca-ostatni! I co? Oczywiście nie jesteśmy sami- mimo tego, że zbliża się 1 w nocy pod Chybotkiem czeka na nas ekipa z Mitutoyo. Ostatni zjazd i oficjalnie kilka minut przed pierwszą kończymy Everesting!

Tak wyglądała końcówka podjazdu koło OW Chybotek/Marzenie Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Witamy w Przesiece…42 razy 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Sama jazda odbyła się dość spokojnie. Praktycznie brak sytuacji awaryjnych. Nie licząc jednego prawie rozjechanego kota, jednego psa i jednego auta wyprzedzającego na zakręcie na czołówkę (jedno na 16h jazdy to całkiem dobry wynik). Po zmroku drogę przebiega nam locha z dwoma małymi, a po krzakach chowają się sarny, no a koło drogi oczywiście chodzi lisek ;). W nocy zjeżdżamy dużo spokojniej- po pierwsze jest ciemno, więc mimo lampek dziury są mniej widoczne- choć praktycznie pamiętamy każdą z nich. Po drugie mokry asfalt, zawsze trochę bardziej śliski. Po trzecie właśnie z uwagi na dzikie zwierzęta. Na szczęście w godzinach 22-24 działa oświetlenie uliczne co trochę pomaga.

Czasy okrążeń utrzymywały się dość stabilnie na około 21minut +/-30sek przez mniej więcej pierwszą połowę, czyli 21 podjazdów, potem zaliczaliśmy lekkie spadki tempa, a czasy zbliżały się do 23minut. Natomiast ostatnie 6 okrążeń po ciemku to już około 25minut na jeden podjazd i zjazd. W sumie nie miałem jakiejś specjalnej ściany czy dołka, pilnowałem jedzenia i picia i jakoś noga się kręciła. Gorsze czasy pod koniec wynikały bardziej z ostrożniejszej jazdy po zmroku i jakoś tak mam, że jak jest ciemno i nie widzę cyferek na liczniku, to zawsze wydaje się, że się jedzie mocniej.

Sam organizm na taki wysyłek zareagował dość dobrze. W sumie nie wiedziałem czego oczekiwać, bo dotychczas najdłuższe wytrzymałościowe jazdy i biegi to około 10h, a tutaj było sporo więcej. Jeżeli chodzi o nogi to zupełny luz- zero bólu, zmęczenia, skurczów itp. No w końcu jedzie się to raczej wszystko w tlenie. Średniej jakości asfalt trochę dał się we znaki, choć w sumie i tyłek i stopy jakoś nie stwarzały problemu. Jakoś przez kilkanaście zjazdów w połowie zaczynało mnie pobolewać coś pod łopatką, ale potem przestało. Jedyny większy problem pojawił się dopiero po everestingu- musiałem ubić jakiś nerw, bo ze 3 dni mi drętwiały palce podczas zaciskania lewej dłoni. A tak to oczywiście- ogólne zmęczenie całego organizmu, ale nie jakieś dramatyczne. W każdym razie po biegowych 10cio godzinnych rogainingach czułem się zazwyczaj dużo gorzej (no ale może to dlatego, że przygotowanie do nocnego biegu na orientację po lasach około 60 trwało zazwyczaj jakieś 5-6 przebieżek po sezonie 😉 ). A i taka ciekawostka- przez te 20 godzin przyjąłem około 11 litrów płynów czyli lekko ponad 1/7 mojej wagi całkowitej 🙂

Zmarzlak vs. mors 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Piotr K-ski

Po pierwszym everestingu człowiek oczywiście mądrzejszy i może kilka rzeczy by dało się zrobić inaczej. Podjazd w Przesiece na Everesting idealny nie jest to na pewno- asfalt powiedzmy 6/10, dużo zakrętów, na których raczej trzeba trzymać się na swoim pasie, dużo dohamowań z racji na ostrość i profil tych zakrętów. No i teren zabudowany, trzeba uważać na psy, koty i ludzi (ale za to jest dodatkowa odznaka na everesting.cc 😉 ). Ruch turystyczny był uciążliwy w sumie tylko tak w godzinach 11-12. Przesieka to na szczęście nie jest Karpacz czy Szklarska. Na zjeździe może raptem 2-3 razy byliśmy mocniej blokowani przez zjeżdżające samochody, więc tu nie było dużej straty czasu. Jednak mimo wszystko bardzo się cieszę, że udało się pojechać Everesting w Przesiece, to jest dla mnie jedno z bardziej magicznych miejsc.

Kiedy spotykaliśmy rano Tomka dziwiłem się, że mu się chciało przyjeżdżać specjalnie. Teraz już się nie dziwię. Wiem jak ciężko jest wykonać Everesting (świadczy o tym choćby ilość osób w Polsce, które ma go ukończone) i wiem jakim wielkim wsparciem są osoby na trasie. Jedną z trudności jest to, że ciągle pokonuje się ten sam podjazd- jadąc z kimś nie myśli się o tym. że to jeszcze tyle i tyle zostało podjazdów, nie patrzy się na baaaardzo wolno zmieniające się cyferki na liczniku. Po prostu chwilka pogaduch, trochę śmieszków z byle czego i pyk jest się na górze. Jeszcze raz dzięki- bez Was byśmy nie dali rady. No i oczywiście podziękowania dla Piotrka, udało nam się zrobić razem kolejną fajną akcję 🙂

Prawo, lewo, prawo, lewo i tak do samego dołu. Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Dziękujemy też w imieniu Kasi i Rity. Mamy nadzieję, że dorzuciliśmy się naszą akcją do zbiórki. Byliśmy trochę widoczni w mediach przed everestingiem, poobklejaliśmy każdą tablicę ogłoszeń w Przesiece plakatami z informacją o akcji i zbiórce. Kto jeszcze nie wpłacił ten ma jeszcze okazje- dużo już nie zostało! Link do zbiórki.

Link do artykułu w Radiu Eska. Na końcu jest podcast z pełną audycją

Aktywność na Stravie

Oficjalna strona na everesting.cc

Dane z licznika:
Przewyższenie: 9321 ze Stravy, realnie 9114m
Dystans: 331km
Średnia: 21km/h
Czas jazdy: 15:56
Czas całkowity: 20:06
Średnie tętno: 134bpm
Moc NP: 204W
TSS: 565
Kalorie: 9068kcal.

Sezony których nie było

Cóż, pora napisać kilka słów na www i tym samym się trochę za nie zabrać, bo pusto że aż wiatr hula. Jest takie powiedzenie „co zrobisz? Nic nie zrobisz”- czasem się po prostu nie da i choć sam zawsze byłem zdania, że trenowanie wymaga czasu, ale ten czas da się znaleźć, jeżeli jest się dobrze zorganizowanym. No i w sumie….może by też tak było tylko gdyby nie lekka zmiana priorytetów.

Sezon 2017 zapowiadał się świetnie, takich watów jak na zgrupowaniu jeszcze nigdy nie kręciłem, no ale niestety wyszły sprawy kardiologiczne, arytmia, szereg badań- usg, holter, ekg wysiłkowe, przeróżne badania krwi …i w sumie nic na nich nie wyszło niepokojącego, a te 600 pojedynczych arytmii na dobę, to wg lekarzy nie ma co się przejmować i ludzie tak nawet mają często a tego nie czują. Jednak każdy kto przez to przechodził, to wie jak to działa- błędne koło- stres napędza arytmie, a arytmia powoduje stres. Życie ma się jedno, więc do wyjaśnienia sprawy nie trenowałem i pół sezonu zleciało. Potem od połowy roku zaczęliśmy budowę domu więc czasu było coraz mniej. W 2017 wystartowałem w 2 wyścigach- uphill na Pradziada udało się wygrać, a w uphillu na Śnieżkę być 3 w kategorii ;)…całkiem dobrze jak na nie trenującego amatora po karierze;)

Sezon 2018 to kolejne zmiany i to duuuuże, bo w kwietniu urodził nam się Pawełek i to dopiero zmieniło cały system. Problemy z sercem skończyły się same nie wiadomo czemu, czyli w sumie tak samo jak się zaczęły. Prawdopodobnie wszystko związane było ze stresem i oby już tak zostało na dobre. Świetnym przeżyciem był dwudniowy trip z Pawłem Wrocław-Praga-Drezno. Pochodziłem też trochę po Tatrach czego zawsze chciałem spróbować, a nigdy nie było czasu.

Czechy, bikepacking, 500km w dwa dni i 10h śmiechu/ dobę 😀

Tatry zimą to jest magia

Sezon 2019 był trochę przełomowy, bo po rozwiązaniu MTB Votum Team pod swoje skrzydła przygarnął mnie Paweł Ignaszewski i od tego roku reprezentowałem barwy Im Motion Specialized Skoda Gall-ICM Team. Mimo tego, że budowa domu się przeeeeeciągała, to udało się już wygospodarować trochę czasu i coś pojeździć. W sumie wyszło tego 7 wyścigów i choć oczywiście jest to z 4x mniej niż w najmocniejszych sezonach, to ważne że tendencja jest wzrostowa. No i co jest trochę śmieszne, to mimo braku sensownego treningu od 3 lat, braku zgrupowań, udawało się kończyć wyścigi na całkiem przyzwoitych pozycjach, w sumie chyba na te 7 wyścigów to 5 razy na pudle. Udało się też pyknąć bardzo fajną traskę z Piechowic przez trójstyk granic i Jested- chodziła mi po głowie już chyba ze dwa lata. Udało się w końcu pojeździć trochę rodzinnie z przyczepką i łączyć wyjazdy na wyścigi z rodzinnym spędzaniem czasu, choć wtedy idealnie jechać na 2-3 dni tak jak to było w przypadku uphillu i maratonu w Karpaczu. Jedyne z czego mogę być niezadowolony, to to że nie udało nam się z Perkozem zrealizować planu trochę dłuższego bikepackingu no i że nie wypaliło mini-pseudo zgrupowanie w Ski&Bike House.

Nowy team, starzy znajomi 🙂

Maraton Strzeliński- pierwsze pudło Pawełka 🙂

„Luz w dupie” to podstawa

Śnieżka bolała jak zawsze

Jested- pierwszy raz, traska wyszła obłędna

Trening z obciążeniem

Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali przez te słabsze lata, w szczególności podziękowania dla Pawła Ignaszewskiego, za przyjęcie do teamu w sumie w ciemno, bo moje gwarancje startów były zerowe. Dzięki dla firmy Specialized na której wsparcie jako team możemy liczyć. Dzięki również dla Michała Świderskiego z Trezado, który nawet jak nie jeździłem dzwoni sam z siebie z pytaniem czy czegoś nie trzeba.

W przyszłość patrzę optymistycznie, na 2020 składa się przepiękny niebiesko- różowy Spec Epic. Budowa domu na wykończeniu, zgupowanie koło Malagi zaplanowane. Oczywiście jestem świadomy, że nie będzie to takie ściganie bez względu na wszystko i wszystkich jak kilka lat temu, ale gdyby tak dołożyć jeszcze kilka wyścigów do tych 7 z poprzedniego sezonu, może etapówkę jakąś…no i objechać ten bikepacking 3-4 dniowy, to bym był w pełni szczęścia. To będzie dobry rok!

He is back…and he’s bigger and better than ever 😀