Zacznijmy od tego, że na Mistrzostwa Polski XCO w tym roku miałem wcale nie jechać. Po pierwsze dlatego, że trochę daleko, po drugie sygnały jakie dochodziły o trasie były lekko mówiąc odrobinę deprymujące. Jednak w tygodniu poprzedzającym MP wpadł mi wyjazd służbowy w okolicy, do tego była okazja odwiedzić Rodzinę w Nowym Targu, więc jakoś w ostatni dzień zapisów podjąłem decyzję o starcie. Oczywiście o jakimkolwiek budowaniu szczytu formy….czy w ogóle formy 😉 nie było mowy, jednak od pewnego czasu jestem zdania, że MP to impreza na tyle ważna, że jeżeli tylko można, to trzeba na niej być. No i w sumie nigdy nie ścigałem się w tej okolicy i tak sobie pomyślałem- hmm wyścig z widokiem na Tatry? Jadę!
Trasę udało się objechać we czwartek. Sam profil już rzucił u mnie na nią dziwne światło, bo była taka… trochę nie XCO, wyglądała bardziej jak miniaturka maratonu, czyli pierwsza część podjazd, druga część zjazd. Ogólnie trasa nie była zła, ale gdzieś tam nostalgia za naturalnymi trasami u mnie jest bardzo duża. Na pewno brakowało mi na tej trasie trudności technicznych na podjazdach- były one po prostu tylko i wyłącznie siłowe. Pierwsza połowa to praktycznie jeden bardzo sztywny podjazd po płytach a w dalszej części serpentynami po łące. Podjazd ten poprzecinany był 3 sekcjami w dół każda na 15sek i jednym fragmentem z kilkoma muldami do pompowania lub skakania jak kto woli i umie 😉 i bandami. Do tego na trasie jeden (sic!) trudniejszy korzeń…jeden no właśnie, pamiętając trasę sprzed roku łezka się w oku lekko zakręciła. Jeszcze dwa bardzo krótkie zjazdy o niespecjalnie trudnym nachyleniu. Zanim zaczęła się sekcja zjazdowa były jeszcze 3 kłody takie akurat na moje umiejętności bunny hopa :). Zjazdy były poprowadzone głównie albo elementami trasy enduro albo na samym dole po prostu łąką. Ogólnie jak na trasę XC było to wg mnie mega słabe. Dla mnie wyznacznikiem dobrego XC są techniczne podjazdy i zjazdy, po prostu takie gdzie trzeba szukać balansu, gdzie tętno nie schodzi poniżej 180 z wrażenia i takie przed którymi wierzący modlą się do Anioła Stróża 😉 Żeby było w ogóle cokolwiek, to były dwa sztuczne dropy i rock garden. Rock garden moim tempem (czyt. wolnym) do przejechania chyba 10-cioma różnymi liniami- tzn. nie było na tyle dużych głazów, żeby na nich się całkowicie zblokować. Oczywiście przeszkody miały objazdy (tzw. chicken line’y) na których traciło się sekundy. Z dropów zrezygnowałem, bo po pierwsze straty na objazdach były bardzo małe, a po drugie nie będę owijał w bawełnę, po prostu mam lekką blokadę. Co by nie mówić na tak wysokich dropach istnieje jakieś tam ryzyko, że strzeli rama albo koło, a ja juniorem nie jestem i 40kg nie ważę, a ramę czy koło musze kupić sobie sam ;). Natomiast rock garden jeździłem, bo po prostu sprawiał mi dużo przyjemności i radochy.
No to nie przeciągając- dzień wyścigu, zaplanowane 4 okrążenia, które najlepsi będą jechali pewnie w okolicach 15min/kółko. Czyli dla mnie cały wyścig pewnie około 1:10. Jako, że w tym sezonie 0 startów w XC, to startuję z ostatniej linii w stawce 20 zawodników kategorii Masters I. Nie martwi mnie to specjalnie, bo początek jest na tyle stromy, że każdy powinien mniej więcej odnaleźć swoje miejsce w stawce. Ląduję tak jak się spodziewałem, gdzieś tam w okolicy 15 pozycji. Ogólnie na trasie wszystko jak się spodziewałem. Jazda w tempie wyścigowym wyjaśniła, że objeżdżając pierwszy drop traci się jakieś 4-5sek. Niestety objazd drugiego dropa zmienił się w stosunku do tego co było we czwartek, co przyjmuję na klatę, bo objazd czwartkowy nie był jeszcze oficjalny. Niestety tam traciło się dużo, bo trasa zawijała jeszcze pod górę + przejazd przez głęboki rowek, no…na oko z 10-15sekund w plecy. Stawka mniej więcej się ustawiła i z grubsza trochę się tylko tasowaliśmy z Damianem z Dream Bike’a i Danielem od Remika. Pierwsze kółko kończę za nimi z czasem 17:26 na miejscu 17. No i na początku drugiego kółka na żwirkowym zakręcie oczywiście musiałem przyziemić- klasycznie. Nie dopilnowałem dociążenia przedniego koła, może za szybko chciałem docisnąć pedały i przednie albo na nawet oba koła straciły przyczepność na tyle błyskawicznie, że chyba nawet noga została w SPD. Zaleta tego taka, że rower nie ucierpiał 😉 Natomiast u mnie kontakt po całości lewej strony- kostka, kolano, bark- lekko, a nadgarstek i udo mocne uderzenie + zdrapka na całym przedramieniu. 5 sekund i jadę dalej i mam nadzieję, że adrenalina zacznie działać. Najbardziej boli nadgarstek i na chwilę nie widzę możliwości trzymania kiery. Udo to jakieś głębokie uderzenie, może o jakiś duży kamień- na szczęście zaczęło boleć mocniej dopiero po wyścigu (i przez 2 dni uniemożliwiało normalne chodzenie i korzystanie ze schodów 😉 ). Ot taka ironia losu- śmiej się z trasy, że jest za łatwa technicznie- wygrzmoć się na najłatwiejszym elemencie, którego w ogóle nie rozpatrywałem w kategoriach trudności technicznej 😉 Na szczęście przede mną długi podjazd, podczas którego dumam czy nie zejść, no ale jakoś nie mam tego w naturze. Za rzadko się ścigam, żeby rezygnować. Na szczęście na szczycie podjazdu mogę trzymać kierownicę. Całe drugie kółko jadę lekko asekuracyjnie walcząc z bólem, ale ogólnie adrenalina to jest coś cudownego, kilka minut i mogę cisnąć dalej. W międzyczasie mijam Maćka z Jeleniej ze skrzywionym wózkiem przerzutki. Gleba + dochodzenie do siebie sprawiło, że drugie kółko jadę aż 18:49 będąc na p.16 . No ale nic, ważne że mogę jechać. Na pierwszych podjazdach łapię Damiana i Daniela i z grubsza jadę przed nimi. Daniel skacze dropy i odzyskuje miejsce przed samą metą, więc trzecie kółko kończę na 15 miejscu z czasem 18:13. Założenie na ostatnie okrążenie jest proste- wyprzedzić Daniela i zrobić na tyle dużą przewagę na podjazdach, aby wystarczyło mi na część zjazdową, gdzie Daniel jest szybszy. Plan udało się wykonać, jechało się dobrze. W sumie cały wyścig, nie licząc gleby oczywiście, przejechałem dość stabilnie. Czwarte kółko zamykam z czasem 18:07 kończąc wyścig na miejscu 14.
Co do samej lokalizacji i trasy- ciągle mam mieszane uczucia. Chyba po prostu jak zwykle- nie ma rzeczy idealnych i wszystko ma swoje wady i zalety. Zdarzyło mi się usłyszeć gdzieś w relacjach on-line, że XCO wreszcie „wraca w góry”… tylko czy to wyznacznik dobrego XCO? Góry owszem są potrzebne do dobrej trasy maratonu XCM, gdzie długie podjazdy są jakby kluczem i wyznacznikiem tej dyscypliny. Natomiast dobrej klasy XCO realnie można zrobić na górce o wybitności 100m. Po prostu jest to kwestia odpowiednich trudności technicznych. Jakoś bardziej z XCO zawsze kojarzyłem trasy, gdzie na jednej pętli podjazdy przeplatają się ze zjazdami, no tutaj ta charakterystyka była zupełnie inna, czy to źle, czy dobrze? Chyba specjalnie nie ma odpowiedzi na to pytanie, a i też specjalnie pewnie nie miało znaczenia na wyniki zawodów. Natomiast nie można odmówić tej trasie walorów widokowych, gdzie spora część biegła odsłoniętymi fragmentami z widokami na Tartry, choć nachylenie stoku sprawiało, że najciekawsze odcinki były ciężko dostępne dla kibiców. Nie bez znaczenia jest również baza imprezy, gdzie nie brakuje noclegów i zaplecza godnego rangi tej imprezy. Organizator, z którym miałem chyba przyjemność pierwszy raz wycisnął z tego co oferowała góra 100%, po prostu więcej na niej prawdopodobnie nie było, a i jeżeli chodzi o samą organizację wszystko było realnie na bardzo dobrym poziomie.
Na koniec zostawiam sobie najważniejsze chyba dla mnie, czyli przy okazji imprezy tej rangi możliwość spotkania się z ludźmi, z którymi nie widziałem się już trochę czasu oraz poznania się lepiej z takimi, z którymi gdzieś tam się znałem tylko z widzenia. Czy to we czwartek podczas objazdu trasy, czy przed sobotnim wyścigiem- były to bardzo miłe spotkania, a lekki niedosyt pozostał tylko dlatego, że musiałem się zwijać szybko po wyścigu i nie dane mi było choćby zrewanżowanie się za Wasz doping, co obiecuję w przyszłości jakoś odpokutować.