Archiwum kategorii: trekking

Andaluzja kolarsko i turystycznie

O Andaluzji już kiedyś pisałem, choć było to raptem po pierwszym tygodniu, który tam spędziłem. Było to bardziej kolarskie porównanie Andaluzji z okolicami Calpe no i też przy okazji relacja ze zgrupowania. Było to w roku 2017 i od tego czasu udało się tam spędzić ponad 30dni, więc tym razem już na spokojnie i z dużo większą wiedzą, spróbuję napisać czemu Andaluzja jest naj, naj i jeszcze raz naj….choć nie wiem czy tego chcę, bo jedną z zalet jest to, że nie ma tam tego przepychu i napiny jaka jest w Calpe, a spotkać innego kolarza w górach to rzadkość.

Jadąc w te okolice w 2017 byliśmy praktycznie pionierami, bo wtedy na słowo zgrupowanie w Hiszpanii każdy myślał tylko o Calpe, wyspach, ew. Lloret. Ba- w 2017 to nawet ja razem z Piotrkiem to zgrupowanie organizowaliśmy i wyszło to całkiem sympatycznie. Będąc od tego czasu jeszcze dwa razy, za każdym razem było zauważalnie więcej kolarzy, głównie właśnie z Polski. Widać, że okolica jest powoli doceniana i nie bez przyczyny. Ja oprócz 2017 byłem jeszcze w 2020 i 2023, choć te dwa wyjazdy były oprócz treningowych również wyjazdami rodzinnymi i turystycznymi i też właśnie wszystkie tego typu atrakcje bym chciał zawrzeć w tym opisie, bo umówmy się- towarzystwo powoli wyrasta z wieku, gdzie trening ma priorytet i warto oprócz tego coś na tym świecie jeszcze zobaczyć.

Jednak na początek przez sprawy treningowo- kolarskie też przelećmy w lekkim skrócie, czyli dlaczego tak sobie cenię Andaluzję:

– Mnogość i różnorodność tras. Tu oczywiście zależy, gdzie się osiedlimy, bo można trafić na nadmorskie miasteczka, gdzie jedyną drogą ucieczki w góry będzie na dzień dobry podjazd 800m w pionie. Ja zazwyczaj celowałem w okolice Torre del Mar / Velez, ogólnie okolice na północ od Malagi są spoko. Wiadomo, że celując w miejscowość nadmorską jeden kierunek nam odpada, no ale nad morzem zawsze przyjemniej no i jednak łatwiej o dostęp do wszystkiego. Na wyjeździe z Velez mamy praktycznie 3 drogi w góry, do tego zaczynając ew. wzdłuż morza kilka km mamy kolejne 2 odbicia w góry w zasięgu do 10km . Czyli na starcie 5 kierunków, a nie jedna Benissa jak w Calpe.

– Góry, góry i jeszcze raz góry. Tu nie ma zmiłuj się. Ogólnie jest bardzo mało odcinków płasko- przelotowych. Oczywiście płasko jest przy morzu i trochę na płaskowyżu powyżej Ventas de Zafarraya. Bardzo sobie cenię, że podjazdy rzędu 20-25min dobrym tempem (Los Gomez-Canillas de Aceituno) są raptem 14km od morza.

Cómpeta

– Drogi w Andaluzji mi bardzo pasują. Choć zauważyłem to dopiero po ostatnim pobycie w Chorwacji, gdzie czasem jechało się zjazd 60 km/h, a wszędzie na poboczu rosły krzaki i praktycznie nie było widać co jest za zakrętem, nie mówiąc już o potencjalnym stresie czy coś z tych krzaków nie wyskoczy- wszak kozłów czy innych baranów tam pełno. Natomiast Andaluzja jest bardzo „czysta”. Zjazdy są bardzo przewidywalne, często widać drogę do przodu 3 zakręty i kilometr, po prostu jest dzięki temu bardzo bezpiecznie. Jeżeli dodamy do tego dość dobrą jakość asfaltów i mały ruch, to minimalizuje się nam ryzyko jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia.

– Krajobrazy. Są niesamowite i tyle. Z jednej strony morze, które często da się dostrzec z przewyższenia rzędu kilkuset metrów, z drugiej strony ośnieżona Sierra Nevada. Dorzućmy do tego kilka smaczków obok których można przejechać jak np. formacje skalne rezerwatu Torcal de Antequera czy sosnowe lasy Montes de Málaga. Oprócz tego wszędzie avocado i zielone pastwiska.

Jeden z tysiąca pięknych widoczków

-Pogoda. Ok, oczywiście trzeba mieć szczęście. No ale nie wiem jak to jest, że ile razy jestem w Calpe to marznę, a ile razy w Andaluzji, to się czuje jakbym wygrał w totka (zazwyczaj jestem tak w pierwszej połowie marca). Będąc w 2017- był faktycznie jeden dzień deszczu i pizgawicy, drugi pochmurny, reszta przyzwoita czyli na krótki rękaw, może czasem rękawki. 2020- miałem na sobie dwa razy rękawki i to tylko przez pierwsze 30min jazdy, a ruszałem wtedy raczej wcześniej. Zdarzył się jeden dzień kiedy termometr pokazał 27*C i myślałem że lepiej tam nie może być….aż do 2023. Wtedy to był jakiś kosmos. Pomijając pierwsze 3-4dni kiedy było powiedzmy umiarkowane, to potem były dwa tygodnie smolenia. Przy morzu temperatury około 23, a w górach była inwersja- zdarzało się, że Garmin pokazywał powyżej 30*C (oczywiście podczas jazdy a nie postoju na słońcu, bo wtedy 40).

Smooooli

Nie piszę o konkretnych trasach, możecie to podglądnąć na mojej Stravie:
2017
2020
2023

Natomiast z takich miejsc gdzie trzeba być kolarsko, to na pewno:

– Przełęcz Ventas de Zafarraya- niesamowity przesmyk, gigantyczne skały, wygląda to jak jakieś wielkie wrota. Potem w kierunku zachodnim piękny płaskowyż na 1000 mnpm z kamienistymi pastwiskami.

Ventas de Zafarraya

– Torcal de Antequera. Jest to rezerwat, gdzie są ciekawe trasy na trekking (o tym za chwile), ale rowerem da się dojechać na parking przed wejściem, gdzie jest ogólnodostępny taras widokowy (na wysokości 1150mnpm z widokiem na morze).

Torcal de Antequera

– Montes de Málaga- wprawdzie jechałem tylko raz, ale w pamięci utkwił mi zapach sosen piekących się na słońcu. Trochę inne krajobrazy niż wszędzie dookoła i fajne zakręty o 360*.

– Podjazd z Almuñécar przez Otivar w stronę Jayena- można się wbić z poziomu morza na 1300m.

– Okolice Riogordo i Colmenar- bardzo ładny zielony rejon.

Okolice Riogordo

– Dziesiątki urokliwych Pueblos blancos, które najładniej oczywiście wyglądają z pewnej odległości, ale przejazd przez centrum jest zawsze przygodą, gdzie można podglądnąć trochę lokalnego życia. Osobiście moim ulubionym białym miasteczkiem jest Comares, które położone na wzgórzu jest widoczne bardzo często podczas treningów.

No dobra, to teraz szybki przewodnik co można zrobić albo zobaczyć w okolicy korzystając z tego, że wynajem samochodów w Hiszpanii jest wciąż śmiesznie tani. Zacznę od klasyki oraz ikon turystyki w Andaluzji, które pewnie już nie raz widzieliście w internetach albo i na żywo. Natomiast im dalej, tym będą mniej znane miejsca. Czasem rzucę tylko hasło, zakładam, że google macie opanowane 🙂 jak mam ślad GXP, to podrzucę link do Stravy, bo stamtąd można ściągnąć + jest tam też więcej zdjęć.

– Duże miasta w zasięgu na jeden dzień: Sewilla, Kordoba no i oczywiście sama Malaga. O każdym z tych miast można napisać książkę.

Sewilla


Kordoba

– Grenada i Alhambra to po prostu coś co trzeba zobaczyć i potem powtórzyć kiedy się tylko da:)

Alhambra a w tle Sierra Nevada

– Ronda z charakterystycznym mostem i areną do walk byków.

Ronda

– Caminito Del Rey, czyli ścieżka turystyczna praktycznie w ścianie wąwozu. Okryta trochę złą sławą zanim została przebudowana i ponownie udostępniona turystycznie. Aktualnie 100% bezpieczna i mało wymagająca, ale widoczki świetne. Na koniec wiszący most, ale 10x krótszy niż inne mniej znane w okolicy (poniżej)

Caminito Del Rey

– Dwa ciekawe miasteczka, które można zahaczyć w drodze do Sewilli lub Rondy. Wykute w skale Setenil de las Bodegas i Zahara de la Sierra z pięknymi widokami i górującą nad miasteczkiem twierdzą.

Setenil de las Bodega

Zahara de la Sierra

– Castillo Almodovar del Rio- piękny zamek, który warto zobaczyć w drodze do Cordoby. Warto zapłacić kilka euro i wejść do środka, bo jest sporo do zwiedzania i świetne widoki z wież. No a sam zamek jest najbardziej znany z tego, że zagrał w Grze o Tron 😉

Castillo Almodovar del Rio

– Cueva de Nerja. Imponująca jaskinia z największym na Świecie stalagnatem. Jest pula darmowych biletów- przez stronę www jest napisane jak je zdobyć- trzeba było kliknąć o danej godzinie, co poza sezonem nie jest trudne. No i przy okazji można zwiedzić miasteczko, a w szczególności znany punkt widokowy Balcón de Europa

Cueva de Nerja

– El Torcal de Antequera- piękny rezerwat przyrody z niesamowitymi formacjami skalnymi.
https://www.strava.com/activities/8714235988

Torcal de Antequera

– Ferraty Comares. Ferraty rozmieszczone przy wjeździe do miasteczka. Są to dość nowe ferraty. Nie mają dużej ekspozycji, większość dróg jest na wysokości 20-30m. Natomiast są dość wymagające fizycznie, jest sporo przeszkód na których dość mocno czuć ręce. To taki bardziej park linowy dla dorosłych niż trasa wspinaczkowa.
https://www.strava.com/activities/8717681903
Są też starsze ferraty po drugiej stronie wioski, nie wiem nie testowałem.

Starsze Ferraty w Comares


Nowsze Ferraty w Comares


Ferraty w Comares

-Camino de la fuente- to fajna ścieżka na niewymagający trekking czy nawet bardziej na spacer (większość wyasfaltowane/wybetonowane) zaczynająca się w Vinueli i ciągnąca się wzdłuż upraw Avocado w stronę zbiornika wodnego. Przy zalewie jest ogólnodostępna miejscówka na grilla z kilkoma paleniskami, raz nawet korzystaliśmy 🙂
https://www.strava.com/activities/8648490057

Camino de la fuente

-Lokalne ścieżki trekkingowe i szlaki turystyczne:
Frigiliana: to był taki rekonesans z wycofem tą samą drogą, bo było późno, nie była to jakaś spektakularna trasa, bardziej przy okazji odwiedzin miasteczka.
https://www.strava.com/activities/8653769253

Ścieżki nad Frigilianą

Cerro Gordo: króciutki 2km spacerek (acz ścieżka wymagająca miejscami) z ruinami wież i w towarzystwie kozic górskich.
https://www.strava.com/activities/8681856447

Cerro Gordo

Koziołki na Cerro Gordo

El Saltillo Canillas de Aceituno: bardzo fajne miejsce i mało znane. Start w Canillas de Aceituno, a celem jest wiszący most który ma około 50m i tyle samo wisi nad ziemią. Trasa powiedzmy średnio wymagająca, choć trzeba być uważnym, bo idzie się wprawdzie ścieżką, ale po niezabezpieczonym zboczu o sporym nachyleniu.
https://www.strava.com/activities/8691771358

Most na El Saltillo Canillas de Aceituno

Końcówka El Saltillo Canillas de Aceituno

Los Cahorros de Monachil: szlak ma około 7km. Niestety nie zamknąłem go w całości, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze nosidełka dla dzieci. Tutaj też są wiszące mosty, tylko takie bardziej drewniane niż stalowe 😉
https://www.strava.com/activities/3158793127

– aha- wszyscy się pytają o Giblartar. Nie wiem, nie byłem, nie mam zdania. Jak ja kogoś się pytałem to opinie były raczej negatywne, tzn. nic specjalnego tam nie ma, ot skałka, widoczek na Afrykę i wszędzie głupie małpy 😉

No i to by było na tyle. Mam nadzieję, że jak będziecie w okolicy, to pozwiedzacie odrobinę popołudniami i w dni wolne od treningu, bo szczerze warto. Okolice są przepiękne i szkoda ograniczać się tylko do jazdy.

Dalmacja rowerem szosowym….i nie tylko

Wstęp
We wrześniu 2023 udało się odhaczyć rowerowo kolejną część Bałkan. Po kręceniu w Czarnogórze i na Istrii, tym razem rozjeżdżałem asfalty pod Splitem. Byłem w tych okolicach w 2011, ale bez roweru i w ogóle jakoś tak mało aktywnie, bardziej zwiedzanie i plażing. Moje podejście do jazdy rowerem w Chorwacji utwierdza się za każdym razem jak tam jestem i zacytuję tu to co napisałem już we wstępie opisu Istrii:
„Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. „

Gdzieś w górach

Widoczek na Omiś

Serio- wybór fajnego miejsca jest ciężki. Zakładam też, że jak chcemy coś potrenować, to jednak dobrze mieć jakieś góry, no ale właśnie takie akurat- ani nie za małe ani nie za duże. Istria miała swój klimacik, szczególnie piękne miasteczka położone na wzgórzach. Fakt- dało się znaleźć srogie nachylenia >20*, ale jednak większość półwyspu to takie bardziej wzgórza niż góry, a jeżeli jest jakiś dłuższy podjazd to bardzo niejednostajny- z wypłaszczeniami. No ale dobra miało być o Dalmacji a nie o Istrii ;).
Patrząc na mapę- wyglądało to fajnie (startowałem z Duce czyli wioski co łączy się z Omisiem). Po pierwsze dlatego, że najbliższe pasmo górskie ma 300-400m, pomiędzy nim a kolejnym pasmem, które ma już >1000m są dwie lokalne drogi, gdzie można kręcić przyjemne pętelki. Zresztą- to większe pasmo też da się objechać i wracając przez przedmieścia Splitu zamknąć pętelkę z niewiele ponad 100km na liczniku. Po drugie- mamy dość szybką ucieczkę na lokalne drogi i mało jazdy obciążoną krajówką przy morzu. Po trzecie- w Omisiu ujście ma rzeka Cetina, a droga przy niej daje nam kolejne możliwości wbicia się w głąb lądu. No i po czwarte w końcu- blisko jest park narodowy Biokovo z najwyżej położoną drogą asfaltową w Chorwacji i możliwością podjazdu na Sveti Jure, czyli z poziomu morza na 1762mnpm. To wszystko czyni okolice Omisia bardzo fajną bazą wypadową do jazdy szosówką po tej części Dalmacji.

W oddali Park Narodowy Biokovo

Drogi i kierowcy
Asfalty są bardzo spoko. Biorąc pod uwagę, że czasem jest to odcinek z wioski co ma 30 mieszkańców do wioski, która jest zupełnie opuszczona, to jakość tych dróg jest wręcz idealna. Przez 2 tygodnie nie miałem, żadnej sytuacji żebym wyłapał jakąś dziurę, co by mnie mocniej zestresowała. Asfalt w większości jest w zadowalającym stanie, natomiast drogi czasami są wąskie i do tego trzeba się przyzwyczaić. Przyzwyczaić po pierwsze w takim sensie, że zawsze trzeba być uważnym i skupionym i zakładać, że zza zakrętu może coś wyjechać. Po drugie w takim sensie, że często jedzie się praktycznie tunelem, bo pobocza nie ma- są albo skały albo krzaki z których jakieś dzikie zwierzę zawsze może wybiec. Ja jeździłem solo. Jazda w więcej osób- dwójkami była by dość niebezpieczna wg mnie- właśnie z racji na to, że jest wąsko, nie ma gdzie uciec, a Chorwaci na zakrętach nie zwalniają 😉 Ich typ jazdy się nie zmienił- jest brawurowy, szybki, ale jednocześnie dość pewny i jak się już przyzwyczaimy, to nawet można powiedzieć, że bezpieczny. To co się rzuciło w oczy, to na górskich wąskich odcinkach nie ma ludzi patrzących czy gadających przez tel. (im droga szersza i bezpieczniejsza, tym staje się to niestety częstsze). Ogólnie przez 2 tygodnie nie miałem jakiegoś mijania w bardzo bliskiej odległości, raz w okolicach Splitu coś ktoś pokrzyczał przez okno, ale wszędzie znajdzie się jakiś niewyżyty pseudo samiec w kryzysie wieku średniego, co zrobić. No a do trochę ograniczonego pola widzenia trzeba się przyzwyczaić- szczególnie na zjazdach. Już wiem, czemu tak lubię trasy w Andaluzji- tam po prostu jest mega bezpiecznie- wszystko widać, często na 3 zakręty i 1km do przodu, a tu w Dalmacji jest dość specyficznie.

Asfalt fajny, ale wąski



Zachód słońca nad Splitem

Trasy
Ogólnie odsyłam, do mojej stravy z tamtego okresu. Najczęściej wyjeżdżałem z Omisia na północ- mamy już po chwili do wyboru 4 drogi w dwóch kierunkach- trzy zaczynające się od podjazdu w stronę Gata, Tugare lub wąska (ale z zerowym ruchem) droga w kierunku Dubravy, do tego początkowo płaski wyjazd wzdłuż Cetiny. Podjazdy w okolicy są stabilne i mają takie fajne nachylenie, dobre treningowo- nie ma jakiś ścianek, tylko stabilne 5-8%. To czego mogę się przyczepić, to bardzo słabe wyprofilowanie na 180* (tzw. patelniach)…nawet nie słabe, tylko jego kompletny brak. Ciężko na zjeździe się fajnie na takim zakręcie złożyć i trzeba mocno zwalniać. Ogólnie większość zjazdów jest mocno pokręcona. Jedyny trochę inny od wszystkich- szybszy i z dobrą widocznością to ten z Gornji Dolac w stronę Zavala. Górki są powiedzmy umiarkowane- zazwyczaj wychodziło mi około 1800m przewyższeń na 100km. Z miejsc, które mi się bardzo podobały, to na pewno widoczek na Omiś i ujście Cetiny (43.4606744N, 16.7002797E). Pięknie wyglądał też brzeg Adriatyku widoczny zaraz za odbiciem z nadmorskiej drogi D8 na D39 (43.4005564N, 16.8943967E) tak w połowie drogi między Makarską i Omisiem. Oczywiście bardzo klimatyczne były małe, górskie wioski, często w połowie opuszczone, upchane na stokach o takim nachyleniu, że gdy jedzie się drogą, która je trawersuje, to z jednej strony drogi ma się na swoim poziomie dachy domów, a z drugiej piwnice. Niestety nie udało się zrealizować najważniejszego planu, czyli wjazdu na Sveti Jure. Ogólnie wszystko sprzyjało- był czas, była pogoda, no i co? Okazało się, że w drugim tygodniu kiedy planowałem wjazd droga była otwarta tylko do tarasu widokowego Sky Walk, bo wyżej była zamknięta z powodu remontu….a wcześniej na stronie parku narodowego nie było o tym żadnej informacji. Dowiedziałem się o tym dopiero po zapytaniu czemu nie mogę kupić biletów na dany dzień. No nic trudno- będzie powód, żeby tu wrócić….może w końcu kiedyś uda się zrealizować moje marzenie o bikepackingu do Chorwacji. Natomiast okolica słabo nadaje się na rowerowanie turystyczno- rodzinne. Mieliśmy przyczepkę, ale rowerowo użyliśmy jej tylko raz i to jechaliśmy specjalnie samochodem w jedyny bardziej płaski obszar w okolicy. W Duce jest taki mini betonowy deptak przy morzu w stronę Omisia, ale ma on może z kilometr. Za dużo opcji w tym rejonie na jazdę z dziećmi nie ma.

PN Biokovo

Turystyka
Jako, że nie samym rowerem człowiek żyje, to podrzucam kilka tematów na popołudnia:

-Miasta warte zwiedzania w okolicy: Split, Trogir, Omis, Makarska, a na dłuższą wyprawę Mostar w Bośni (po drodze jest Medjugorie)

Mostar


Split

-Salona- ruiny rzymskiego miasta.

Salona


Salona

-Treking- chodziliśmy po Parku Narodowym Biokovo, szlakami nad Gornje Sitno, w okolicach Tugare, do Crkvi Gospe Snjezne nad Duce i do Fortecy nad Omisiem. Ogólnie szlaki górskie są tu raczej trudniejsze niż łatwiejsze. Dystanse uciekają niewiarygodnie powoli, a zmrok we wrześniu nastaje szybko, więc trzeba to brać pod uwagę planując trasę. No i koniecznie wgrać sobie gpx’a, bo choć szlaki zazwyczaj się dobrze oznaczone, to jedno pogubienie może nas dużo kosztować, a teren czasami jest bardzo jednorodny bez ścieżki i trzeba szukać kółeczek namalowanych na kamieniach.

Szlak turystyczny nad Duce


Biegowo nad Duce


Szlaki nad Gornje Sitno

-Sky Walk Biokovo. Flagowa atrakcja Parku Narodowego, fajne, ale jakoś spodziewałem się więcej…no ale z trekkingiem po okolicznych górach można to połączyć.
-W obrębie miasta Omiś jest też mniejszy fort do zwiedzania, a 300m nad miastem wspomniana forteca.

Szlak na Fortecę


Forteca nad Omisiem

-Ferrata na Fortecę. Mi szczerze się średnio podobała jako ferrata. Jest to bardziej ubezpieczony szlak wspinaczkowy, ale dla kogoś, kto jest ogarnięty w górach nie jest on bardzo problematyczny, choć oczywiście jedno poślizgnięcie może się tu skończyć tragicznie, to czasem przepinanie się co 5m trochę denerwuje. Natomiast widoki na Omiś, niższy fort i ujście Cetiny przepiękne. Jest też jakaś mini ferrata w górach nad Splitem (Perunika), ale nie testowałem. Przy wyjeździe z Omisia wzdłuż Cetiny są też stanowiska do wspinaczki.

Via Ferrata Fortica

-Tyrolka nad Cetiną, która ma 700m i w najwyżsyzm punkcie 150m nad ziemią. Nie tesotwałem, ale następnym razem nie omieszkam
-Spływy kajakowe i rafting Cetiną.
-Dziesiątki punktów widokowych przy drogach z mini parkingami. Fajny widoczek był też z wioski Zadvarie na wodospady Gubavica, z których największy ma 50m i tam też sam kanion Cetiny wyglądał imponująco.

Wodospady Gubavica

-Są też trasy enduro, nie były jakoś specjalnie obłożone, więc jedną przez chwilę zbiegałem i wyglądały na dość wymagające (nad wioską Duce)
-W połowie października jest festiwal biegowy po okolicznych górkach Dalmacija Ultra Trail z dystansami (w 2023) 16,26,57,122….kto wie, może kiedyś 🙂
No i tyle. Kolejna fajna miejscówka, gdzie człowiek aktywny nie będzie się nudził. Polecam 🙂

Tatry- zimowe wejście na Kościelec i Giewont

Jak jadę w Tatry drugi raz w ciągu trzech miesięcy, to wiedz że coś się dzieje 😉 No i dobrze się dzieje, bo to piękne góry. Piękne szczególnie zimą, kiedy to powyżej pewnej granicy nie spotyka się już przypadkowych osób, a cały gwar i hałas od którego przecież uciekam z miasta zostaje gdzieś daleko na Krupówkach i w dolinkach. Nie mogę ciągle odżałować, że te Tatry tak daleko, a jeszcze z takim sobie dojazdem gdzie 300km z Wrocławia do Krakowa jedzie się 3h, a następnie 100km do Zakopanego kolejne 2h (niech no szybciej tą S7 budują). Tym razem znów góry przy okazji, bo podwożę Ewelinę na kurs do Krakowa w piątek wieczór i lecę na nocleg do Cioci do Nowego Targu skąd w sobotę rano o 6:30 łapię busa, który ciut po siódmej dowozi mnie w okolice Kuźnic i tam też, około 7:30, zaczyna się przygoda 🙂

Dzień 1- Kościelec i Kasprowy
Dzień zapowiadał się w miarę dobrze- ciepło i bezwietrznie, bez szans na słońce, choć biorąc pod uwagę utrzymującą się od kilku dni 3jkę lawinową może to i lepiej. Do Murowańca dochodzę sprawnie w 1,5h żółtym szlakiem- mimo dużej ilości śniegu szlak jest dużo lepiej przetarty niż jak byłem ostatnio (1-wszego listopada ). Aha cel i plany! No właśnie jakoś tak ze mną jest, że zawsze mam cel i plany 😉 i co gorsza w 99% je realizuję. W górach zimą to nie jest najlepszy tok działania- za wszelką cenę iść i realizować plan. Zresztą tym razem założyłem, że realizacja celu będzie uzależniona od warunków i pogody- ba już zmieniłem plany bo jeszcze tydzień temu chciałem polecieć przez Zawrat na Świnicę, no ale spadło od tego czasu 70cm ;). Ostatnio w Tatrach najadłem się trochę strachu, teraz ma być wszystko pod większą kontrolą. Aha cel- Kościelec :). Góra trochę demonizowana w internetach…ale coś w niej jest zawsze budziła we mnie szacunek patrząc na nią właśnie z Gąsienicowej lub z Czarnego Stawu. Taki idealny strzelisty, piękny kształt. Założenie było proste- iść tak długo póki nie będzie to zbyt ryzykowne.

Hala Gąsienicowa i wyłaniający się z mgły Mały Kościelec


Podejście na szczyt

Żółty Szlak nawet za Murowańcem był dość dobrze wydeptany. Na Przełęcz Karb idę oczywiście czarnym szlakiem przy Zielonym Stawie (wejście od Czarnego stawu wydaje się zimą przy 3jce zbyt ryzykowne). Do przełęczy jedyną trudnością jest ilość śniegu, choć szlak był przetarty przez kilka osób- szło się dobrze i o 10:30 melduję się na Karbie. Zakładam raki, kask, jednego kijka zamieniam na czekan, a drugiego skracam. Na przełęczy do wejścia szykuje się grupa z instruktorem, którego pytam czy woli żebym szedł za, czy przed nimi i że pewnie się wycofam bo pierwszy raz i zima i mgła i w ogóle ;), a on mi na to, że nie taka straszna ta góra, ktoś właśnie szedł, więc wydeptane i żebym szedł bo oni będą wolno. No to siup, moja pierwsza poważniejsza góra zimą, kurczę… nawet nie wiem czy to nie mój pierwszy 2-tysięcznik, chyba tak 😉 Podejście jest dość wymagające wydolnościowo, ale o to na szczęście się nie martwię, a technicznie- cóż kwestia operowania czekanem w pozycji pionowej i po prostu pewnego stawiania kroków. Szczyt jest dość bezpieczny nawet przy wyższych stopniach lawinowych, bo przez jego strzelistość śnieg zwiewa w żleby i pod ściany, a droga którą szedłem to taki lekki mix skały + śnieg o dość dobrej strukturze pozwalającej na pewne wbicie czekana. Z jednej strony żałuje że widoczność wynosiła 100m w porywach, z drugiej strony się cieszę, że nie widziałem tych przepaści dookoła. Oczywiście nie chcę też góry uproszczać- to wciąż jest szczyt, gdzie trzeba uważnie stawiać każdy krok i mieć zawsze 100% pewności jeżeli chodzi o równowagę. Każde poślizgnięcie to może być upadek, a każdy upadek to może być zjazd ,a jeżeli nie uda się go wyhamować, to kończy się albo u podstawy na przełęczy (i w najlepszym przypadku będziemy sami w stanie wezwać TOPR żeby nas poskładali), albo w prawo/lewo od szlaku gdzie są pionowe urwiska, więc na Kościelcu zawsze 100% skupienia. Początek podejścia to dość srogie nachylenie, potem zaczynają się większe formacje skalne i czasem trzeba niektóre ominąć, jakieś 100m pod szczytem mijam się z taternikiem, o którym wspominał mi przewodnik. Najcięższe fragmenty to dwie półki skalne, na których już przydaje się czekan, bo można sobie go wbić i mieć kolejny punkt zaczepu. Na szczycie jestem o 11:05- w sumie szybko poszło 300m w pionie w pół godzinki.

Na wierzchołku Kościelca- 2155 mnpm


Moja trasa wejścia na Kościelec

Samo wejście na szczyt było bardzo ciekawym doznaniem, które ciężko mi porównać do innego z przeszłości. Wszystkie górki do tej pory to były takie: ok, idziemy, no i naturalne było wejście na szczyt, tutaj już było inaczej. Może to też za sprawą tego, że to mój pierwszy 2-tysięcznik, może dlatego że zima i w pełnym wspinaczkowym rynsztunku, ale to co poczułem po wejściu na szczyt było bardzo intensywne. Oczywiście na górze byłem sam 😉 pofociłem trochę, choć widoki marne, na szczęście wiatru zero. Czekałem na grupkę, żeby się nie mijać na żadnej trudności, ale chyba faktycznie szli wolno- ruszyłem w dół, co było dla mnie 2x cięższe niż droga do góry 😉 Minąłem się sprawnie z grupką z przewodnikiem, a 5 minut przed przełęczą na dość stromym odcinku spotkałem 4 osoby z czego jedna bez raków (!!!) i chyba nikt nie miał czekana, grzecznie odradziłem, choć chyba już podjęli sami taką decyzję, bo jeden leżał zatrwożony na śniegu, a reszta powoli próbowała się obrócić 😉
No dobra Kościelec mnie wpuścił i pozwolił stanąć na szczycie- była to zdecydowanie moja najcięższa wspinaczka do tej pory- od czegoś trzeba zacząć :). Co najważniejsze bez większego stresu (dzięki mgle hahaha) i bez żadnej sytuacji awaryjnej. Planowałem nocleg na Hali Kondratowej, a godzina jeszcze wczesna, więc na deser wszedłem sobie na Kasprowy szerokim wydeptanym szlakiem wzdłuż stoku narciarskiego- zszedłem zielonym szlakiem prawie do Kuźnic i obrałem niebieski na Halę Kondratową, gdzie dochodzę mając w nogach 22,5km oraz 2150m (!!!) przewyższenia.
Schronisko bardzo przyjemne i klimatyczne, wieczór minął w miłej atmosferze z nowo poznanymi ludźmi, a ranek przywitał pięknym widokiem. Chwilę po 7 ruszam w kierunku Giewontu, bo taki był plan na drugi dzień.

Na deser szlak na Kasprowy

Dzień 2- Giewont
Dojście na Kondracką przełęcz w zimie przy dużym zagrożeniu lawinowym jest takie sobie, bo idzie się trawersując żleb i chyba to jest aktualnie to czego najbardziej się boję w górach. Choć w tym wypadku nie było tragicznie, bo szlak był już wydeptany i ubity przez kilka osób, więc podciąć śnieg raczej trudno, ale czy samo nie zleci z góry nigdy nie jest pewne. Tyle dobrego, że atakowałem rano, bo przy słońcu, które wyszło zza grani- zagrożenie im później tym większe. Choć chyba ta 3jka lawinowa trochę na wyrost i przetrzymana przez weekend (co biorąc pod uwagę ferie i trochę niezdecydowanych turystów było bardzo dobrym posunięciem)- byłem przekonany że od poniedziałku będzie zmniejszone na 2 co zresztą się stało.

Dzień drugi zapowiada się dobrze


Na przełęczy


Śniegu trochę napadało

Żleby to chyba moja najmniej ulubiona formacja górska, bo i niebezpieczna i w sumie nudna, bo po prostu śnieg, który nie wymaga jakiś specjalnych technicznych umiejętności- trzeba po prostu napierać. Droga na szczyt raczej uważna, choć w sumie bez stresu, bo nawet mając do dyspozycji łańcuchy jakoś nie wyciągnąłem lonży na podejście (na przełęczy jeszcze nie było potrzeby, a przy łańcuchach już nie było miejsca 😉 ). Ogólnie czułem się dużo pewniej niż na Kościelcu, choć w sumie stoi się czasem pod ścianą na półkach śnieżnych o szerokości 40cm. Nie było natomiast tak stromo jak na Kościelcu, raptem ostatnie kilkanaście metrów trudniejsze. Na szczycie znów oprócz mnie nikogo (a na Giewoncie to podobno nie jest możliwe ;). W sumie lubię chodzić sam po górach, oczywiście trudniejsze trasy są wtedy mniej bezpieczne, ale jakoś tak lubię obcować sam na sam z górą. Szczególnie w takich warunkach- siedzę na wierzchołku z 20minut i gapię się na Tatry Wysokie, które widać jak na dłoni. Co ciekawe z tej perspektywy to Świnica i Krywań prezentują się najbardziej okazale, a Rysy gdzieś w dali nie wydają się tak wysokie. Mistyczności całej sytuacji dodawały niskie chmury w dolinach z których wyrastała grań Długiego Giewontu. Bym tam siedział cały dzień gdyby nie to, że o 15 musiałem być w Nowym Targu.

Giewont 🙂


Widoki na Tatry Wysokie, Kasprowy i Suche Czuby


Długi Giewont i smooooog 🙂


Napatrzeć się nie można

Zejście już dla bezpieczeństwa z uprzężą i lonżą. Schodzę do Doliny Małej Łąki też po trochę lawiniastym terenie, ale to już na szczęście ostatnia trudność na tym wyjeździe. Wciąż- wydawało się dużo bezpieczniej niż poranne podejście od Hali Kondratowej- po pierwsze dlatego bo ciągle w cieniu, po drugie dlatego, że nie ma takich wielkich przestrzeni jak po drugiej stronie grani. W Dolinie Małej Łąki czas na drugie śniadanie przy ostatnich chwilach w pełnym słońcu. Na deser zostawiłem sobie dwie atrakcje- Sarnią Skałę i Jaskinię Dziura. Ciekawe formacje warte odwiedzenia jeżeli zostanie trochę czasu po zejściu z gór.

Na zejściu


Znów na przełęczy


W Dolinie Małej Łąki


Pod Sarnią Skałą


W Jaskini Dziura


Wejście takie niepozorne, a w środku prawie 200m komora

No i koniec imprezy. Jakoś nie miałem szczęścia do pogody tej jesieni i zimy. W listopadzie w Tatrach było całkowite zachmurzenie. W grudniu z Piotrkiem przez cztery dni w Beskidach mieliśmy może z 30minut słońca, a tak to mgła, mgła, mgła. W styczniu na biegówkach w Harrachovie też tylko pojedyncze chwile ze słońcem, a tak to albo huragan albo śnieżyca. No ale w końcu się udało :). :)Góry mają to do siebie że czasem trzeba na coś czekać i być cierpliwym. Było pięknie , plan zrealizowany Kościelec i Giewont wpuściły na szczyt, ech szkoda, że te Tatry tak daleko.

Czterodniowy trekking po Beskidzie Żywieckim

Plan na te cztery dni był prosty- przejść praktycznie cały Beskid Żywiecki wzdłuż- startując w Zwardoniu, a kończąc w Zawoi. Planowaliśmy to z Piotrkiem już od jakiegoś czasu i wreszcie się udało znaleźć kilka dni. Dla mnie wszystko oprócz Babiej Góry będzie nowością, Piotrek pozwiedzał już trochę te góry, ale na rowerze- podczas Beskidy Trophy. Nowością będzie też forma tego trekingu, bo zakłada chodzenie od schroniska do schroniska, więc większość ekwipunku na 4 dni trzeba nieść ze sobą. Założenie jest takie, że śniadania mamy swoje (niezastąpiona owsianka), a kolacje jemy w schroniskach co pozwala trochę obniżyć wagę plecaka. W połowie dnia drugiego przechodzimy przez wioskę, gdzie może będzie uzupełnić zapasy.

Dzień 1 Zwardoń- Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek.

Rano musieliśmy się przetransportować samochodem z Wrocławia do Żywca, potem busem do Zwardonia, więc zaczęliśmy wycieczkę dopiero około 11. W Żywcu jeszcze nic nie zapowiadało zimy, jednak ostatnie 15 minut jazdy odbywało się już w śnieżycy. Ucieszyło nas to niezmiernie, bo wyjazd z założenia miał być zimowy, a halny i odwilż w zeszły weekend wymiotły cały śnieg z gór. Miało to też wprawdzie minus taki, że te 5cm świeżego śniegu czasem skrywało pod sobą lód, który utrudniał wędrówkę przez pierwsze 3-4km. Było na tyle słabo zaśnieżone, że szkoda tępić raki, ale kijki kilka razy uratowały tyłek i skończyło się na kilku efektownych piruetach zanim osiągnęliśmy poziom, gdzie śniegu było więcej. Ogólnie traska fajna w większości w lesie i dobrze, bo wiatr jeszcze do końca nie zelżał, ale prognozy były przychylne i to miał być ostatni wietrzny dzień. Po 15km osiągnęliśmy najwyższy szczyt tego dnia- Wielką Raczę, z której niestety nie dane nam było zobaczyć masywu Małej Fatry. Na pocieszenie pochłonęliśmy po talerzu fasolki po bretońsku w pobliskim schronisku i ruszyliśmy w kierunku dzisiejszego noclegu- Schroniska na Przełęczy Przegibek. Późny start poskutkował tym, że ostatnie dwie godzinki odbyły się po zmroku, no ale byliśmy na to przygotowani- w sumie czołówki przydały się każdego dnia- ot urok chodzenia po górach w grudniu, kiedy to dni są najkrótsze- dochodzimy do celu po 18:30. W schronisku pustki, oprócz nas jedna ekipa…a na szlakach tego dnia nie minęliśmy nikogo…no ale warunki były podłe, mgła, wiatr na oko ze 30km/h, a w porywach na szczytach z 60 km/h i tak do 15 padał śnieg, więc gogle tego dnia niezastąpione. Kończymy dzień z 25km w nogach i prawie 1500m przewyższenia.

Zwardoń...zaledwie kilka cm śniegu... ...a ciut wyżej już zima Szczyt Wielkiej Raczy Fasolka na rozgrzanie- jest radocha :) Taka końcówka dnia pierwszego

Dzień 2 Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek- Schronisko PTTK na Rysiance.

Startujemy skoro świt, ale po 5km robimy szybki przystanek w Bacówce na Rycerzowej, żeby zatankować wrzątek (na Przegibku obsługa jeszcze spała, a coś się nie dogadaliśmy wieczorem) do termosu i wypić kawkę. Pogoda wciąż perfidna, ale przynajmniej nie pada. W sumie ta odwilż kilka dni temu nie była taka zła- zdarza się, że miejscami głębsze warstwy śniegu są zmrożone i pomijając kilka cm świeżego śniegu, idzie się w miarę po ubitym. Jednak cały czas trzeba uważać, bo jak się to ubite przebije, to się wpada do kolan albo i głębiej. Mniej więcej w połowie drogi mamy zaplanowane przejście przez wioskę Ujsoły, a tam uzupełnienie zapasów żywności. Jeszcze nam się udało, bo zrobiliśmy sobie bufet w ciepełku w cukierni (współdzielonej z…sklepem mięsnym 😉 ). Na zejściu do wioski spotykamy pierwszego turystę na szlaku- no tak piątek- ludzie ruszają w góry. Na chwilkę opuszczamy szlak graniczny i kierujemy się w stronę noclegu w schronisku PTTK na Rysiance. Dochodzimy w miarę sensownie, chyba około 17:30. W schronisku już ciut więcej ludzi, ale jeszcze klimatycznie- nie komercyjnie. Jakoś da się od razu odróżnić na pierwszy rzut oka prawdziwe schroniska do których w z pewnością się będzie miło wracało, od takich molochów typu Morskie Oko, Miziowa (na której nie byłem wprawdzie, ale słyszałem to i owo) czy nasz kolejny nocleg na Markowych. W każdym razie na dobry początek zostaliśmy oszczekani przez 3 pieski, które jednak po wzajemnym obwąchaniu stały się bardzo przyjazne :). Potem już zasłużona kolacja, pyszne naleśniki, ciasto i przede wszystkim przemili ludzie na miejscu, którzy widać że wkładają mnóstwo serca w prowadzenie obiektu. Dzień zamykamy praktycznie z identycznym przewyższeniem i dystansem jak wczoraj, ale zmęczenie dużo mniejsze- w sumie z każdym dniem było chyba lepiej- trzeba było przyzwyczaić organizm do plecaka, szczególnie że miałem nowy i jeszcze pierwszego dnia kombinowałem z regulacją pasków i systemu nośnego.

Na Wielkiej Rycerzowej Jedna z nielicznych chwil z lepszymi widoczkami Chwila w ciepełku i to jeszcze ze Studencką...bezcenne :) Doszli my! PTTK na Rysiance- najfajniejsze schronisko na całej trasie :) Ależ klimatyczna pościel :)

Dzień 3- Schronisko PTTK na Rysiance- Schronisko PTTK Markowe Szczawiny.

To był z założenia najcięższy dzień pod względem dystansu- w planie około 30km, ale za to przewyższenia powinny być w miarę spokojnie- w sumie na sam początek wejście na Pilsko- 1557mnpm, a potem już w miarę lekko i na koniec trochę pod górę do schroniska. Problem tego dnia był taki, że nie mieliśmy nic cywilizowanego po drodze, żeby się ogrzać, zjeść itp. Na Pilsku oczywiście widoczność na 10 metrów i huragan, więc kilka fotek i w dół. Cóż szlak niebieski w kierunku Przełęczy Glinne był średnio (tzn. wcale) oznaczony- pierwszy słupek może 100m od Góry Pięciu Kopców, a następny po 1,5km ;). Zaczęliśmy schodzić, ale zmrożone zejście bez kosodrzewiny skłoniło nas do założenia kolców i tak było bezpieczniej i pewniej. Jednak nie mając GPS lub kompasu bez szans na zejście w dobrym kierunku. Trochę i tak zygzakujemy zapadając się co rusz po pas w śniegu, ale im niżej tym lepiej, a gdy zgęstniał las można było odnaleźć już właściwą ścieżkę. Raki przydają się praktycznie do samej przełęczy, bo nawet jak śniegu ubyło, to lód na zejściu był dość niebezpieczny. Na przeł. Glinne po jakiś 10km szybki bufet we wiacie- paprykarzyk smakował jak nigdy :). Następny postój zaplanowany był na około 20km w bazie namiotowej Głuchaczki. Fajna wiata, która osłaniała od wiatru- można było zjeść obiad- w tym dniu nie za zdrowo, bo zupka błyskawiczna, ale zalana wrzątkiem z termosu pozwoliła się ogrzać, bo o ile temperatury w czwartek i piątek były przyzwoite (w dolinkach nawet na plusie, na szczytach może ledwo poniżej zera), to w weekend już nie było tak kolorowo. O zmierzchu dochodzimy do granicy Babiogórskiego Parku Narodowego i sprawnie poruszamy się w górę- na Żywieckich Rozstajach chwila zawahania- niby do schroniska czerwonym szlakiem…no ale….w sumie jeszcze wcześnie- miał być najcięższy dzień, a jakoś tak lekko i przyjemnie, a Piotrek nigdy nie był na Małej Babiej 😉 (a jutro nie będzie, bo ze schroniska będziemy szli już bezpośrednio na Diablaka). No to co? Ciemno od pół godziny, 27km w nogach, więc decyzja mogła być tylko jedna- chłopaki dołożyli sobie z 500m w pionie ;). Wspinaczka pod Małą Babią szła dość mozolnie ze względu na nachylenie, minęła raczej w ciszy, ale było warto- nocne widoki na Zawoję wynagrodziły wszystko. Na szczycie spokój, wiatr praktycznie zero, a cisza zmączona tylko naszymi przyśpieszonymi oddechami po ciężkim podejściu i niesionym wiele kilometrów szumem armatek śnieżnych z pięknie oświetlonego stoku narciarskiego Mosorny Groń. Z Przełęczy Borna znów uratowały nas raki, bo nachylenie było dość srogie, o czym świadczyła rynna prawie jak na torze saneczkowym wykonana przez turystów, którzy mimowolnie musieli wybrać zjazd na tyłku 😉 Nie cieszyło nas to specjalnie, bo jutro będziemy tędy podchodzić. Dzień zakończony, 32km w nogach 2tyś m podejść w pionie no i już standard- kolacyjka, piwko i spać- a tu nowość w pokoju 5-os co też było fajnym doświadczeniem, bo w górach zazwyczaj większość ludzi jest fajna 🙂

Takie ładne :) Podejście na Pilsko z pierwszej perspektywy. Na szczycie Pilska- szczyt znajduje się kilkaset metrów od granicy- po słowackiej stronie Zejście z Pilska Powoli zapada zmrok, a my wchodzimy na obszar BPN Mała Babia Góra nocą :) Zawoja i Mosorny Groń

Dzień 4 Schronisko PTTK Markowe Szczawiny- Zawoja.

5:10 budzik…z prostej przyczyny- wschód słońca 7:33. Choć pogoda od 3 dni jest perfidna mam wielką nadzieję, że góry się zrewanżują i choć raz na tej wyprawie pokażą swoje piękno. Szybkie śniadanie i ruszamy ze schroniska. Wschód z Babiej podobno trzeba zobaczyć…. to słońce podświetlające panoramę Tatr to musi być coś magicznego. Na Diablaku byłem dwa razy- raz latem, raz jesienią i pogodę miałem ładną, więc żywiłem nadzieję na podtrzymanie passy. Przełęcz Borna osiągamy po 20 minutach jak zwykle podświadomie ścigając się z wyrytymi na drogowskazach czasami przejść, który w tym wypadku wynosił 30minut…latem 😉 . Niebo zdaje się przecierać, widać czasem gwiazdy, na horyzoncie już coraz jaśniej. Ze schroniska na wschód słońca chyba wyszliśmy jako jedyni, myślałem że nawet możemy być sami na szczycie…. Szlak od strony zachodniej nie jest bardzo łatwy- szczególnie jak go nie widać- ostatnie kilka metrów po większych kamieniach i jesteśmy na szczycie kilka minut po 7 rano….a tam z 20 ludzi- chyba wszyscy weszli z Krowiarek. Przy pewnie minus kilkunastu *C i pizgajacym wietrze…ale te wschody słońca stały się popularne. No ale nie tym razem- jeszcze była nadzieja, bo szczyt był wprawdzie we mgle, ale czasem wiatr przeganiał ją na kilka chwil. Jednak w czasie takiego krótkiego przerzedzenia dało się zauważyć, ze zaraz nad horyzontem wiszą ciężkie chmury i jak słońce znad nich wyjdzie to może koło 11. No nic- kilka fotek i w dół, jeszcze tu wrócimy. Choć troszkę dostaliśmy od gór na deser- po zejściu może 200m niżej przez chwilkę się przerzedziło i dało się dostrzec zamglone zarysy Tatr. Reszta dnia to już raczej schodzenie z gór z małymi hopkami. W Zawoi byliśmy gdzieś po 12:00 kończąc dzień z 20km w nogach i 1000m przewyższenia. Teraz tylko dostać się do Żywca i to z przesiadką w Suchej Beskidzkiej. No ale lepiej być nie mogło- dochodzimy na przystanek w Zawoi- stoi busik „-kiedy Pan odjeżdża? – Już”. Dojeżdżamy do Suchej, wysiadamy i nawet nie zdążyliśmy zerknąć na tablicę z rozkładem a podjechał bus do Żywca 😉 Dzięki temu wróciliśmy w miarę sensownie do Wrocławia i szczęśliwie zakończyliśmy tą przygodę. Fajny treking, każdy dzień dość wymagający, góry są piękne nawet jeżeli pogoda nie dopisuje, a surowy zimowy krajobraz zawsze mi się podobał. Było super fajnie 🙂

Takie widoki na Babiej! ;) Na punkcie widokowym na Sokolicy Kilka chwil ze słońcem. Widoczki na doliny na sam koniec wyprawy