Archiwum kategorii: Góry

Mistrzostwa Polski XCO 2023 Białka Tatrzańska

Zacznijmy od tego, że na Mistrzostwa Polski XCO w tym roku miałem wcale nie jechać. Po pierwsze dlatego, że trochę daleko, po drugie sygnały jakie dochodziły o trasie były lekko mówiąc odrobinę deprymujące. Jednak w tygodniu poprzedzającym MP wpadł mi wyjazd służbowy w okolicy, do tego była okazja odwiedzić Rodzinę w Nowym Targu, więc jakoś w ostatni dzień zapisów podjąłem decyzję o starcie. Oczywiście o jakimkolwiek budowaniu szczytu formy….czy w ogóle formy 😉 nie było mowy, jednak od pewnego czasu jestem zdania, że MP to impreza na tyle ważna, że jeżeli tylko można, to trzeba na niej być. No i w sumie nigdy nie ścigałem się w tej okolicy i tak sobie pomyślałem- hmm wyścig z widokiem na Tatry? Jadę!

fot. Tatra Cycling Events

Trasę udało się objechać we czwartek. Sam profil już rzucił u mnie na nią dziwne światło, bo była taka… trochę nie XCO, wyglądała bardziej jak miniaturka maratonu, czyli pierwsza część podjazd, druga część zjazd. Ogólnie trasa nie była zła, ale gdzieś tam nostalgia za naturalnymi trasami u mnie jest bardzo duża. Na pewno brakowało mi na tej trasie trudności technicznych na podjazdach- były one po prostu tylko i wyłącznie siłowe. Pierwsza połowa to praktycznie jeden bardzo sztywny podjazd po płytach a w dalszej części serpentynami po łące. Podjazd ten poprzecinany był 3 sekcjami w dół każda na 15sek i jednym fragmentem z kilkoma muldami do pompowania lub skakania jak kto woli i umie 😉 i bandami. Do tego na trasie jeden (sic!) trudniejszy korzeń…jeden no właśnie, pamiętając trasę sprzed roku łezka się w oku lekko zakręciła. Jeszcze dwa bardzo krótkie zjazdy o niespecjalnie trudnym nachyleniu. Zanim zaczęła się sekcja zjazdowa były jeszcze 3 kłody takie akurat na moje umiejętności bunny hopa :). Zjazdy były poprowadzone głównie albo elementami trasy enduro albo na samym dole po prostu łąką. Ogólnie jak na trasę XC było to wg mnie mega słabe. Dla mnie wyznacznikiem dobrego XC są techniczne podjazdy i zjazdy, po prostu takie gdzie trzeba szukać balansu, gdzie tętno nie schodzi poniżej 180 z wrażenia i takie przed którymi wierzący modlą się do Anioła Stróża 😉 Żeby było w ogóle cokolwiek, to były dwa sztuczne dropy i rock garden. Rock garden moim tempem (czyt. wolnym) do przejechania chyba 10-cioma różnymi liniami- tzn. nie było na tyle dużych głazów, żeby na nich się całkowicie zblokować. Oczywiście przeszkody miały objazdy (tzw. chicken line’y) na których traciło się sekundy. Z dropów zrezygnowałem, bo po pierwsze straty na objazdach były bardzo małe, a po drugie nie będę owijał w bawełnę, po prostu mam lekką blokadę. Co by nie mówić na tak wysokich dropach istnieje jakieś tam ryzyko, że strzeli rama albo koło, a ja juniorem nie jestem i 40kg nie ważę, a ramę czy koło musze kupić sobie sam ;). Natomiast rock garden jeździłem, bo po prostu sprawiał mi dużo przyjemności i radochy.

fot. Tatra Cycling Events

fot. Tatra Cycling Events

No to nie przeciągając- dzień wyścigu, zaplanowane 4 okrążenia, które najlepsi będą jechali pewnie w okolicach 15min/kółko. Czyli dla mnie cały wyścig pewnie około 1:10. Jako, że w tym sezonie 0 startów w XC, to startuję z ostatniej linii w stawce 20 zawodników kategorii Masters I. Nie martwi mnie to specjalnie, bo początek jest na tyle stromy, że każdy powinien mniej więcej odnaleźć swoje miejsce w stawce. Ląduję tak jak się spodziewałem, gdzieś tam w okolicy 15 pozycji. Ogólnie na trasie wszystko jak się spodziewałem. Jazda w tempie wyścigowym wyjaśniła, że objeżdżając pierwszy drop traci się jakieś 4-5sek. Niestety objazd drugiego dropa zmienił się w stosunku do tego co było we czwartek, co przyjmuję na klatę, bo objazd czwartkowy nie był jeszcze oficjalny. Niestety tam traciło się dużo, bo trasa zawijała jeszcze pod górę + przejazd przez głęboki rowek, no…na oko z 10-15sekund w plecy. Stawka mniej więcej się ustawiła i z grubsza trochę się tylko tasowaliśmy z Damianem z Dream Bike’a i Danielem od Remika. Pierwsze kółko kończę za nimi z czasem 17:26 na miejscu 17. No i na początku drugiego kółka na żwirkowym zakręcie oczywiście musiałem przyziemić- klasycznie. Nie dopilnowałem dociążenia przedniego koła, może za szybko chciałem docisnąć pedały i przednie albo na nawet oba koła straciły przyczepność na tyle błyskawicznie, że chyba nawet noga została w SPD. Zaleta tego taka, że rower nie ucierpiał 😉 Natomiast u mnie kontakt po całości lewej strony- kostka, kolano, bark- lekko, a nadgarstek i udo mocne uderzenie + zdrapka na całym przedramieniu. 5 sekund i jadę dalej i mam nadzieję, że adrenalina zacznie działać. Najbardziej boli nadgarstek i na chwilę nie widzę możliwości trzymania kiery. Udo to jakieś głębokie uderzenie, może o jakiś duży kamień- na szczęście zaczęło boleć mocniej dopiero po wyścigu (i przez 2 dni uniemożliwiało normalne chodzenie i korzystanie ze schodów 😉 ). Ot taka ironia losu- śmiej się z trasy, że jest za łatwa technicznie- wygrzmoć się na najłatwiejszym elemencie, którego w ogóle nie rozpatrywałem w kategoriach trudności technicznej 😉 Na szczęście przede mną długi podjazd, podczas którego dumam czy nie zejść, no ale jakoś nie mam tego w naturze. Za rzadko się ścigam, żeby rezygnować. Na szczęście na szczycie podjazdu mogę trzymać kierownicę. Całe drugie kółko jadę lekko asekuracyjnie walcząc z bólem, ale ogólnie adrenalina to jest coś cudownego, kilka minut i mogę cisnąć dalej. W międzyczasie mijam Maćka z Jeleniej ze skrzywionym wózkiem przerzutki. Gleba + dochodzenie do siebie sprawiło, że drugie kółko jadę aż 18:49 będąc na p.16 . No ale nic, ważne że mogę jechać. Na pierwszych podjazdach łapię Damiana i Daniela i z grubsza jadę przed nimi. Daniel skacze dropy i odzyskuje miejsce przed samą metą, więc trzecie kółko kończę na 15 miejscu z czasem 18:13. Założenie na ostatnie okrążenie jest proste- wyprzedzić Daniela i zrobić na tyle dużą przewagę na podjazdach, aby wystarczyło mi na część zjazdową, gdzie Daniel jest szybszy. Plan udało się wykonać, jechało się dobrze. W sumie cały wyścig, nie licząc gleby oczywiście, przejechałem dość stabilnie. Czwarte kółko zamykam z czasem 18:07 kończąc wyścig na miejscu 14.

fot. Tatra Cycling Events

Co do samej lokalizacji i trasy- ciągle mam mieszane uczucia. Chyba po prostu jak zwykle- nie ma rzeczy idealnych i wszystko ma swoje wady i zalety. Zdarzyło mi się usłyszeć gdzieś w relacjach on-line, że XCO wreszcie „wraca w góry”… tylko czy to wyznacznik dobrego XCO? Góry owszem są potrzebne do dobrej trasy maratonu XCM, gdzie długie podjazdy są jakby kluczem i wyznacznikiem tej dyscypliny. Natomiast dobrej klasy XCO realnie można zrobić na górce o wybitności 100m. Po prostu jest to kwestia odpowiednich trudności technicznych. Jakoś bardziej z XCO zawsze kojarzyłem trasy, gdzie na jednej pętli podjazdy przeplatają się ze zjazdami, no tutaj ta charakterystyka była zupełnie inna, czy to źle, czy dobrze? Chyba specjalnie nie ma odpowiedzi na to pytanie, a i też specjalnie pewnie nie miało znaczenia na wyniki zawodów. Natomiast nie można odmówić tej trasie walorów widokowych, gdzie spora część biegła odsłoniętymi fragmentami z widokami na Tartry, choć nachylenie stoku sprawiało, że najciekawsze odcinki były ciężko dostępne dla kibiców. Nie bez znaczenia jest również baza imprezy, gdzie nie brakuje noclegów i zaplecza godnego rangi tej imprezy. Organizator, z którym miałem chyba przyjemność pierwszy raz wycisnął z tego co oferowała góra 100%, po prostu więcej na niej prawdopodobnie nie było, a i jeżeli chodzi o samą organizację wszystko było realnie na bardzo dobrym poziomie.

fot. Tatra Cycling Events

Na koniec zostawiam sobie najważniejsze chyba dla mnie, czyli przy okazji imprezy tej rangi możliwość spotkania się z ludźmi, z którymi nie widziałem się już trochę czasu oraz poznania się lepiej z takimi, z którymi gdzieś tam się znałem tylko z widzenia. Czy to we czwartek podczas objazdu trasy, czy przed sobotnim wyścigiem- były to bardzo miłe spotkania, a lekki niedosyt pozostał tylko dlatego, że musiałem się zwijać szybko po wyścigu i nie dane mi było choćby zrewanżowanie się za Wasz doping, co obiecuję w przyszłości jakoś odpokutować.

Mistrzostwa Polski XCO 2022 Boguszów Gorce

Mistrzostwa Polski XCO miały być celem pierwszej części sezonu, poprzedzone etapówką Bike Adventure- potem akurat odrobina czasu od odpoczynek, wyścig kontrolny tydzień przed…. wszystko się kleiło…Kleiło się tak mniej więcej do końca maja kiedy to forma, patrząc na testy terenowe, bo na wyścigi jakoś mi było nie po drodze, była najlepsza chyba od 5lat. No ale potem dopadło mnie choróbsko, które nawracało kilka razy i trzymało jakoś tak 1,5 miesiąca. Na Bike Adventure do kadry się nie zmieściłem ;), ale zamiast tego udało się pojechać na Bikepacking. Potem kolejny zawrót choróbska i w sumie o jakiejkolwiek formie na Mistrzostwa Polski mogłem pomarzyć. No ale nic- jadę! Nie chcę potem narzekać jak przez 5 kolejnych lat MPki znów będą w lokalizacji która nie przystoi randze tej imprezy- czyli gdzieś w płaskopolsce, a największymi naturalnymi trudnościami technicznymi będzie piasek ;).

Pamiątkowa fota


Rock Garden na objeździe trasy

Boguszów natomiast to jest kwintesencja MTB- trasa pomijając jeden mostek jest w 100% naturalna. Korzenie + kamienie. Nie jest jakoś kosmicznie trudna, ale wpadłem 3 dni wcześniej na objazd, żeby wiedzieć co jechać (ostatni raz ścigałem się tutaj….7lat temu i z tego co pamiętam to mastersi mieli wtedy wycięty jeden zjazd i rockgarden). Objazd poszedł gładko, 2h i wszystko nauczone….może nie na tyle żeby jechać jak pro, ale na tyle żeby się nie zabić ;). Omijam tylko dropa na stadion, bo jednak jest duży, a strata czasowa na objazd chicken linem na tyle mała, że szkoda ryzykować- wszak wiem że nie będę walczył o top5 a pewnie i nie o top10.

W dzień startu udaje mi się rano objechać jedno kółko. Chyba największą trudnością nie są sypkie (jest mega sucho) zjazdy, nie jest rock garden, tylko korzenie w kilku miejscach na podjazdach i na trawersie za stadionem. Co ciekawe na wyścigu pokonuje je płynniej niż na treningach, nawet na zmęczeniu na ostatnim okrążeniu…no ale od początku.

Ujęcia z pierwszego kółka Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Korzonki Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia

Start z ostatniej linii, bo pkt w wyścigach PZKol to ja dawno nie zdobywałem ;). Jestem świadomy mojego braku formy, więc jakoś nie jestem zbyt agresywny na początku, co niestety się zemści na pierwszym zjeździe, gdzie chłopaki się wypinają, choć pewnie nie z braku umiejętności, tylko dlatego, że kotłuje się z przodu. No ale tak to w XCO już jest. W sumie po pół okrążenia stawka się ustawia, mijam 4-5 zawodników, jeden potem odzyskuje straconą pozycję. Trasa jakoś idzie, tętno jak to na XC >180. Jadę swoje, gdzieś pod koniec 2 kółka mijam jeszcze jednego zawodnika, który jedzie jakieś 20-30m za mną już do końca wyścigu, więc jest cały czas lekka presja…..no i w sumie dobrze. Z przodu raczej pusto- nie ma kogo gonić w zasięgu wzroku. Nawet gdyby było, to takiego mocniejszego tempa wystarcza mi na 20min, potem siadam, cóż nie oszukiwałem się że będzie inaczej przy tej ilości jakości treningu przez ostatnie 2 miesiące. Natomiast na elementach technicznych bawię się świetnie, może to zasługa częstszego ostatnio odwiedzania ścieżek i bikeparków. Na podjazdach ani raz nie dałem ciała na korzeniach. Raz nie poszło na trawersie i raz na zjeździe w Czarci Jar, bo moją wyuczoną linią jazdy szła akurat kibicka ;). Meta, miejsce marne, no ale co zrobić- 18 na 25. No ale nic- pojechane, powalczone- to najważniejsze- nie będę miał żalu że odpuściłem tak świetną trasę. Na osłodę 1 miejsce w Mastersach dla Marcina Kawalca z naszego Teamu i 1 miejsce w Cyklosport dla znajomego Damiana Staronia. W ogóle fajnie było się znów spotkać w wyścigowej atmosferze i po wyścigu chwilę popatrzeć jak się męczą inni 😛 Fajne to XC….jednak to już nie takie XC jak kiedyś, wymaga dużo więcej czasu, bo poziom techniczny tras jest dużo wyższy. Kiedyś to się jechało, objeżdżało czy nawet obchodziło trasę rano i chwilę później startowało. Teraz sobie tego nie wyobrażam na takich trasach jak Boguszów, Wałbrzych czy Walim, szczególnie jak wyścigi są w jeden dzień i zdarzało się, że Mastersi mają start koło 9. Ciężko tu znaleźć złoty środek, aby każdemu dogodzić, ale niestety uczestnictwo w takim wyścigu wymaga, aby zapoznać się z trasą 2-3 dni wcześniej, a dla amatora/pracującego/z rodziną to już spore wyzwanie. No ale nic udało się tym razem to jakoś ogarnąć, może uda się jeszcze kiedyś 🙂

Po robocie


Rock Garden Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Marcin, Mikołaj i ja czyli reprezentanci naszego Teamu na MP

Bikepacking- Czechy- Beskidy- Kraków

Jeżeli chodzi o bikepacking u mnie to większość tematów z nim związanych jest gdzieś tam w sferze marzeń i dalszej przyszłości. Trochę ten typ aktywności nie koresponduje z typowo treningowym podejściem do jazdy rowerem. Jednak czasem po prostu trzeba siąść i pomyśleć co sprawi większą przyjemność- 20x ten sam trening po tej samej trasie, czy odkrywanie czegoś nowego.
Czysto turystycznie jeździłem wieki temu, chyba jakoś po maturze- przez 10 dni po północno-wschodniej granicy Polski od Olsztyna po Siedlce. Typowe skawiarstwo- namiot, biwak i te sprawy. Fajne to było, ale nie ukrywam, że styl bikepackingowy, który niejako wyewoluował z sakwiarstwa jest mi dużo bliższy. Rower nie waży 50kg, pozostaje zwrotny, lekki i nie utrudnia znacząco pokonywania podjazdów.

Początki gdzieś za Wiązowem

Na Ścieżce koroną wałów Zbiornika Nyskiego

Jedyny wyjazd tego typu odbyłem z Pawłem w 2018 roku, kiedy to pokonaliśmy w dwa dni trasę Wrocław-Praga-Drezno. Idee tego typu ciągle gdzieś tam mam z tyłu głowy. Ułożone z grubsza tracki tak na 3-4 dni, gdzieś pomiędzy Brnem, Wiedniem, Bratysławą a Budapesztem. Gdzieś jeszcze dalej, odważniejsze plany, ale o nich nie śmiem nawet jeszcze pisać. W każdym razie w 2020 plany pokrzyżowała pandemia. W 2021 trochę nie było kiedy. Wiadomo, że idealny czas na takie jazdy to przełom czerwca i lipca. Mi dopiero gdzieś w połowie sierpnia udało się wygospodarować dwa dni. Cel….było kilka pomysłów i kompanów, ale w końcu wyszło na to że jadę sam…i w sumie czasem to lubię….no i skorzystałem z gościnności niezawodnego kuzynostwa z okolic Bielska- Białej. Tak więc pierwszy dzień planowałem dłuższy dystans około 300km jadąc przez Zlate Hory, lekko pod Opavą i Ostravą. W drugi dzień już lżej, około 150km z metą w Krakowie i powrót PKP do domu.
Wyjazd o 4:00. No i właśnie- sierpień to nie lipiec. Mimo, że w czasie dnia było 30*C, to rano startowałem przy 13*C i przez pierwszą godzinę było całkowicie ciemno. Generuje to niestety dodatkowy bagaż (rękawki, potówka, lampki), a ja jechałem na turbo lekko, czyli mała torebka podsiodłowa praktycznie na dętkę i kilka narzędzi + torba pod ramę na ciuchy na drugi dzień. No i jeszcze jedna sprawa- w sierpniu zawsze łatwiej o poranne mgły i choć ich nie było, to wilgoć na asfalcie w godzinach porannych miejscami taka jak po porządnym deszczu. No ale jeżeli chce się przejechać 300+ i być na miejscu w rozsądnej godzinie, to o tej 4 trzeba było wyjechać.

Takie śniadanko 😀

Niby Czechy, a trochę Niemcy 😉

Na początek znana droga. Gdzieś w okolicach Wiązowa robi się jasno. Rzadko zapuszczam się na południe w tych rejonach, więc tak po 2,5h jazdy trochę poniżej Grodkowa zaczęły się dla mnie dziewicze asfalty. Z wielką radochą jechałem ścieżką koroną wałów Jeziora Nyskiego, które już tyle razy oglądałem na zdjęciach. Gdzieś na horyzoncie zaczynają być coraz lepiej widoczne górki z Pradziadem na czele. Przed przekroczeniem granicy czas na śniadanko, akurat minęło 100km i 3,5h jazdy. Do tej pory było praktycznie płasko…..za to od teraz płaski odcinek będzie w sumie tylko jeden może jakieś 20km, gdzieś w okolicach Ostravy. No i dobrze, w końcu specjalnie taką trasę sobie ułożyłem:D. Robi się cieplej, więc rękawki i nakolanniki idą out. No i tak sobie kręcę po tych moich ubóstwianych wręcz czasem Czechach, pokonując kolejne zmarszczki czy przełęcze. Jak mi się chce jeść to jem, jak mi się chce pić to piję (Kofolę oczywiście) i życie momentalnie staje się takie proste. Kilometry uciekają jak szalone, aż mi szkoda że już na horyzoncie widać Ostravę……ale nie jest źle- bo na tym samym horyzoncie widać też zarys Beskidów. Lubię te góry- tyle pozytywnych wspomnień, tyle przygód.

Standardowo 😀

Widoczki na Beskidy

Przejazd przez Ostravę to dla mnie jakiś (pozytywny) szok. Przez pół życia jeżdżąc rowerem po Wrocławiu mniemałem, że komunikacja rowerowa jest u nas rozwiązana w sposób dość dobry. Ja rozumiem, że Ostrava jest 2x mniejsza, że może nie jechałem przez ścisłe centrum, tylko bardziej jakąś obwodnicą….ale nie no jestem w szoku jak można rozwiązać tranzyt rowerowy przez 300tysięczne miasto. Droga była cały czas oznakowana, poprowadzona nawierzchnią pod rower szosowy. Troszkę parkiem, troszkę wałem, jakiś zygzak przez postkomunistyczne osiedle z wielkiej płyty, jakaś kładka nad drogą szybkiego ruchu, tunel pod inna drogą. Podczas całego przejazdu przez miasto były 1 (słowem: jedne) światła!!!! Taką trasę wyznaczyło z automatu mapy.cz dla trybu jazdy rowerem szosowym. Kurtyna. A my jesteśmy jak zwykle 30 lat do tyłu jeżeli chodzi o rozwiązania komunikacyjne. No i jeszcze jedna dygresja- jesteśmy 50 lat do tyłu jeżeli chodzi o czystość krajobrazu. Jedzie człowiek przez te Czechy i ciągle tylko myśli jak pięknie. Wjeżdża do PL, jakaś Wisła czy Ustroń i 100 bilbordów na kilometr, a na jednym płocie 10 nadrukowanych plandek z reklamami wszystkiego od dewocjonaliów po masaż wiadomo jaki. Zawsze byłem tego świadomy, ale chyba tego dnia po 150km spędzonych u naszych południowych sąsiadów uderzyło (i zabolało) mnie to jak nigdy.
No nic, ostatni zjazd po czeskich asfaltach do Cieszyna i zaczyna się walka o życie w rozkopanej totalnie Wiśle (samochodem strzelam, że godzina jazdy w korku, rowerem na szczęście szybciej 😉 ). No i teraz wisienka na torcie. 302km na liczniku, a ja zaczynam……podjazd pod Przełęcz Salmopolską 😉 Takie tam 500m w pionie na deser….. i wiecie co? Jechało mi się świetnie….pewnie dlatego, że z przełęczy miałem już tylko w dół. Lecę przez wakacyjny Szczyrk i już na wyciągnięcie ręki mam spokojniejszy, mniejszy, ale bardziej sielski Beskid Niski. Na stokach Magurki Wilkowickiej kończę ten dzień z 327km (i 3600m) w nogach. Kuzyn serwuje Smażony Syr, Brambory i złoty trunek z Pivovar Samson, a ja w tej konkretnej chwili jestem przekonany, że tak właśnie smakuje szczęście.

Tak kończę pierwszy dzień….

….a właściwie to tak 😛

Dzień drugi już na luzie i bez spinki, spokojne śniadanie i wyjazd koło 8. Trasa ma przebiegać przez Beskid Żywiecki i Makowiecki. Po drodze Jezioro Żywieckie i Mucharskie, kilka fajnych wiosek. Szczególnie do gustu przypadła mi Lanckorona, bo mimo że miasteczko z tak bogata historią, to nie jest takie „nachalne” turystycznie, tylko wręcz sprawia wrażenie sielankowego….no i prowadzi do niego zacny podjazd z kilkoma serpentynami. No i te widoczki dookoła, tamte górki są mega. Odcinki Jeleśna- Koszarawa- Lachowice i Krzeszów-Tarnawa po prostu wymiatają krajobrazowo. No i jechało się całkiem spoko, nawet jakoś szczególnie w nogach nie było czuć poprzedniego dnia. Gdzieś tam po drodze drugie śniadanie w lokalnej, acz bardzo dobrze wyposażonej piekarnio/cukierni. Jak ja cenię takie miejsca, trochę na uboczu, bez przepychu, gdzie można podładować kcal i cukier :P, zapić kawą i nie zapłacić za wszystko 30zł tylko połowę z tego albo i mniej. Z atrakcji został jeszcze przejazd przez Myślenice i gdzieś tam boczkami, w miarę luźno udało się wjechać do Krakowa i przed pociągiem powrotnym zjeść obiadek. Kraków to fajna meta, tak stwierdziliśmy z Pawłem będąc tu 1,5 tygodnia temu kończąc gravelową trasę z Częstochowy.

Dzień drugi- zapora na Zbiorniku Żywieckiem

Całkiem ładnie

Przygoda dobiegła końca, ale chce się więcej, pewnie już nie w 2021, ale może za rok, gdzieś odrobinę dalej i przede wszystkim odrobinę dłużej, bo wyjazdy 2 dniowe to bikepackingowy żłobek, zabawa czuje zaczyna się dalej, gdzie pogoda nie jest już taka pewna, trasa pewnie też nie zawsze taka jak się zaplanowało, im dalej tym większa szansa na awarię i pewnie czasem trzeba coś poimprowizować jeżeli chodzi o zakwaterowanie i ogólny plan podróży….tak więc do następnego razu

Myślenice

Pod Wawelem

Krakowiaczek 🙂

Test- Rower szosowy Specialized Tarmac SL7 Expert 2021

Tegoroczne zgrupowanie zbiegło się niestety w czasie z naprawą gwarancyjną mojej prywatnej szosówki Rose. Na szczęście z pomocą przyszedł kierownik naszego teamu Paweł Ignaszewski. Dzięki Niemu i firmie Specialized mogłem przez dwa tygodnie śmigać po Hiszpańskich przełęczach na nowiutkim Specu Tarmac SL7 Expert Di2 z kolekcji 2021 i tak sobie myślę że warto coś o tym rowerze napisać.

Przed pierwszą jazdą w Hiszpanii

Ogólnie SL7 Pro/ Expert to rowery praktycznie topowe- w kolekcji Speca w rodzinie Tarmac wyżej jest już tylko S-works o identycznej geometrii, różniący się tylko materiałem (S-Works- carbon FACT 12r, a Pro/Expert- carbon FACT 10r).

Jeżeli chodzi o osprzęt to nie będę się tu szczególnie na nim skupiał, bo wiadomo że jest to rzecz bardziej lub mniej do modyfikacji i też indywidualna- jedni wolą eTap, druzy Di2, trzeci (choć w mniejszości) mechanikę- nie ma co drążyć tematu. SL7 Expert Di2 oferuje jak sama nazwa wskazuje elektroniczne przerzutki Shimano (Ultegra), drugą opcją jest Expert wyposażony w mechaniczną Ultegrę, ale za to karbonowe koła. Poziom wyżej stoją modele SL7 Pro mające już karbonowa stożki i w pełni karbonowy kokpit. Rower który został mi wypożyczony użytkowałem w konfiguracji fabrycznej z wyjątkiem kół, które podmieniłem na moje karbonowe koła.

Powiem Wam jeszcze w tym szerokim wstępie o mojej bardzo subiektywnej opinii. Szczerze? Kiedy nie tak dawno temu Specialized połączył linię Venge i Tarmaca nie byłem wielkim fanem tego rozwiązania. Ja, mający 75kg i jeżdżący (niestety) w 80% po płaskim bardzo upodobałem sobie ramy o konstrukcji aero. Modele które były wprawdzie trochę cięższe od odpowiedników przeznaczonych do jazdy górskiej, ale za to sztywniejsze oraz lepiej radzące sobie powyżej 35km/h. Mniemałem, że to połączenie odbędzie się kosztem czegoś zarówno z Tarmaca jak i z Venge. Oczywiście była to opinia czysto teoretyczna, bo ostatni szosowy spec na jakim jeździłem to był aluminiowy Allez z konstrukcją sprzed dekady. Tym nie mniej byłem bardzo ciekawy co zaproponuje nowy SL7.

Z przodu…


…i z tyłu

Sama rama waży katalogowo 920g, co przy takich profilach rur (szczególnie w okolicach główki ramy i rury podsiodłowej) jest bardzo fajnym wynikiem. Porównując choćby z moim Rose CWX która waży 1440g to jest to jednak 50% mniej!!! Pytanie czy nie traci na tym sztywność i aero. Rzuca się trochę większy prześwit pomiędzy tylnym kołem a ramą, niż to było w Venge…mi się zawsze to podobało, no ale znów to subiektywne odczucie, może tunel aero powiedział coś innego, a może to właśnie jeden z kompromisów wynikający z połączenia Venge i Tarmaca. Fakt jest taki, że mamy fajną lekka ramę wciskającą się w trend aero, a jak to będzie jeździło, to się okaże.

Konstrukcja framesetu SL7 ma jeszcze jeden detal, który skradł moje serce- totalnie zupełnie nie widać kabli, zero, nic, null. Biegną pod owijką, chowają się pod mostkiem i potem poszerzoną główką wchodzą w wewnętrzne prowadzenie w ramie i widelcu. Mam wrażenie, że do tego dążono już od jakiegoś czasu najpierw ukrywając pod owijką przewody hamulcowe, potem po kilku latach te od manetek. Znów minęło kilka lat zanim w karbonowych konstrukcjach zaczęto wprowadzać wewnętrzne prowadzenie linek, a teraz postawiono kropkę nad „i” chowając kable w okolicach główki ramy. Rower jest idealnie czysty w swojej formie i jest to coś super fajnego. Do pełnego szczęścia brakowało mi tylko w tym modelu (są w Pro) kierownicy aero.

Widok z boku na kokpit


Drugie najbardziej znane hiszpańskie schody na Świecie 😉

No dobra, to teraz najważniejsze- odczucia z jazdy. W sumie podczas mojego pobytu w Hiszpanii przejechałem 1300km i 22500m przewyższenia podczas 46h jazdy co dało trochę czasu aby się zaprzyjaźnić. Zacznę od przysłowiowej dupy strony 😉 i powiem tylko, że miałem obawy co do konstrukcji siodełka Power, bo zazwyczaj jeżdżę na bardziej klasycznych typu Toupe. Jednak po pierwszej dłuższej jeździe wiedziałem już, że będzie ok- pewnie przede wszystkim dzięki szerokości 143mm, która mi osobiście w przenośni i dosłownie siedzi.
Jak widzicie przewyższenia było sporo podczas tego wyjazdu i co by tu nie mówić, rower fajnie podjeżdża, niska waga robi swoje, a przecież nawet specjalnie nic w nim nie zmieniałem i pomijając koła, była to konfiguracja fabryczna. Pomimo niskiej masy, sztywność jest bardzo fajna. Powiedzmy, że należę do wagi średniej wśród kolarzy i już trochę zwracam uwagę na to ile % mocy idzie w koła, a ile na gięcie się karbonu. Wiadomo jak się stanie w korby >800W to czasem się usłyszy tarcie tarczy o klocek, ale ogólnie rzecz biorąc, to rower jest sztywny….może coś jednak jest w tym całym marketingu i gadaniem że co roku te rowery 3% sztywniejsze 2% lżejsze i 1% szybsze ;). Nie no- fajnie się zbiera kiedy trzeba nagle przyśpieszyć.
Na zjazdach pełna kontrola, powyżej 70km/h nie ma żadnych stresów typu jakieś drgania, rezonansy itp. Rower tnie powietrze aż miło, tyle co trzeba to mocno trzymać kierę i ładnie się złożyć. Zakręty i serpentyny z hiszpańskich przełęczy szły gładko jak nigdy, choć specjalnie nie ryzykowałem (gdzieś z tyłu głowy zawsze było, że to jednak nie mój rower i szkoda by przyrysować pożyczony sprzęt). Podoba mi się ta geometria jest dość zwarta, typowo ścigancka, ale i po górskich jazdach powyżej 150km nie daje uczucia zmęczenia, tak jakby poszczególne punkty styku (siodełko, kierownica, pedały) kolarza z rowerem idealnie się kompensowały. Rower dostałem może ze 3 dni przed wyjazdem. Nie było mowy o jakimkolwiek fittingu (choć może blisko 20-letnie doświadczenie swoje zrobiło), a ani razu podczas zgrupowania nie narzekałem na bóle wynikające z mało komfortowej pozycji

Na przełeczy


No i teraz kluczowe dla mnie- takie zwyczajowe prędkości przelotowe 30-35km/h po płaskim. Jeździ się lux. Nie widzę różnicy na minus porównując do mojego Rose CWX, który wizualnie ma sporo więcej materiału przy tylnym kole i na dolnej rurze. Oczywiście to nie jest tak, że Specialized SL7 przy 35 km/h sam jedzie i wystarczy mu dostarczyć 150W. Pedałować swoje trzeba, ale pamiętając o tym, że opór aerodynamiczny rośnie wykładniczo w stosunku do prędkości, to liczy się serio każdy nawet najmniejszy detal konstrukcji…..a ta konstrukcja jest bardzo, bardzo przemyślana. Hasło marketingowe Speca SL7 to „one road bike to rule them all”….i może coś w tym jest. Jednym słowem- jeździłbym:)

Spec o wschodzie słońca


Z Widokiem na Calpe

Istria na kolarsko….i nie tylko

WSTĘP
Zacznę od tego, że uwielbiam Bałkany od czasu mojego pierwszego wypadu a było to w roku chyba 2000. Tegorocznym wyjazdem na Istrię przebiłem 100 dni pobytu w tamtych rejonach i dalej się nie nudzi i wciąż jest jeszcze tak wiele do zobaczenia. Szczególnie Chorwacja wciąga, bo przez swoją rozpiętość północ-południe i mnogość wysp jest tam tyle różnorodności, że pewnie i rok to za mało, żeby wszystko zobaczyć. Jednak większość moich wyjazdów to typowe wakacyjne urlopowanie, czyli plażing + zwiedzanie. Rowerowo byłem raptem raz w Czarnogórze.

Takie widoczki


Rovinj

Planując kolarskie wczasy w Chorwacji trzeba zwrócić uwagę na jedną dość ważną rzecz. Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. Trochę inaczej wygląda to na odcinku Zadar- Split, tam raczej są pagórki. Nie jeździłem tam nie wiem jak jest dokładnie, ale wygląda po mapach i poziomicach, że jest przeginka w drugą stronę, czyli może być zbyt płasko (no nie po to się jedzie na rower po górzystym kraju, żeby nabijać 1000m na 100km). Istria pod tym względem wypada dość fajnie, przynajmniej tak to wyglądało na mapie, a w rzeczywistości okazało się jeszcze lepiej.

Widoczek z Oprltaj


Umag

KOLARSTWO SZOSOWE NA ISTRII

Na Istrii spędziłem 2 tygodnie. Pierwsze 7 dni w miejscowości Umag (północny zachód półwyspu), a drugi tydzień w Ravni (południowo- wschodnia część). Ogólnie z tego co zjeździłem charakterystyka terenu jest bardzo podobna. Z wyjątkiem Parku Przyrody Ucka (i królującym nad Istrią Vojakiem-1401mnpm), to ciężko tu znaleźć długaśne podjazdy. Da się wprawdzie zdobyć wysokość, ale na zasadzie 100m w górę, 50 w dół, 100 w górę, 50 w dół, a wykres wysokości wygląda mniej więcej tak:

Podjeżdżam, czy nie podjeżdżam, chyba podjeżdżam 😉


Częste są przegibki, na które najlepiej wjechać siłą rozpędu. W rejonach południowych było trochę sztywniej, zdarzały się podjazdy >15%. Natomiast północ Istrii to Park Przyrody Ucka. Bardzo malowniczy rejon, choć dość mocno zalesiony, więc widoki w sumie są tylko ze szczytu Vojaka. Na górkę można dojechać w 100% asfaltem robiąc 1400m podjazdu z poziomu morza w miejscowości Icici. Ze szczytu (na którym jest wieża widokowa, nadajnik TV, radar meteo i obiekt wojskowy) widać idealnie Riekę, wyspy Cres i Krk, a przy pomyślnych warunkach nawet Triglav.

Widoczek na Labin a w tle Vojak.


Vojak- szczyt

Sieć dróg na Istrii jest bardzo fajna, bez problemu można tam spędzić te 2 tygodnie i się nie nudzić. Planując trasy i siedząc nad google street view dziwiłem się raz za razem, że tu też jest asfalt. Ogólnie duże zaskoczenie, że czasem pomiędzy górskimi wioskami gdzie mieszka po 100 osób jest całkiem spoko droga. Choć ciężko szukać asfaltów gładkich jak stół, to ciężko też znaleźć jakieś totalnie dziurawe. Ogólnie drogi są powiedzmy średnio- dobre- w każdym razie nie utrudniają, ani nie uprzykrzają jazdy. Kto był, ten wie że Chorwacja to jedna wieka skała, a drogi często są w niej wyryte, więc trzeba uważać na kamienie na asfalcie i zawsze być czujnym, bo nawet jeżeli wczoraj było czystko, to dziś mogło coś spaść i się rozsypać w żwirek na zakręcie. Początkowo starałem trzymać się dróg lokalnych, czasem tylko zahaczając o główniejszą lub krajową. Okazało się, że ruch nawet na krajowych jest bardzo znikomy- praktycznie gęstnieje tylko w okolicach większych miast jak Opatija, Labin, Rovinj no i oczywiście Pula. Niestety nie mam pojęcia czy jest tak zawsze, czy był to efekt posezonowy (jeździłem przez 2 pierwsze tygodnie września) + rok z pandemią covid. Strzelam, że w normalnym sezonie urlopowym jest jednak trochę gęściej. No ale serio- zdarzyło mi się jechać drogą krajową D66 od Plomin do Icici około 8 rano i mijał mnie może jeden samochód na minutę- cięższy rucha zaczął się dopiero w okolicach większego miasta Lovran. Sami kierowcy jeżdżą dość przyzwoicie, choć oczywiście są wyjątki od tej reguły. Ja w sumie miałem jedną niebezpieczną sytuację przez 2 tygodnie, to nie jest zły wynik.

Dla kolarzy MTB lub gravelowców też się pewnie coś znajdzie, ale tu nie pomogę jakoś specjalnie by miałem tylko szosówkę. Jedyne co mi się rzuciło w oczy to w północno- zachodniej części Istrii ścieżka Parentzana. Trasa jest poprowadzona szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej która łączyła Triest i Poreć. Ścieżka jest raczej turystyczna i ma 123km (78km w części chorwackiej), a na jej trasie jest kilka wiaduktów i tuneli, makiety, punktu informacyjne, widokowe itp.

Parenzana- tabliczka informacyjna


Parenzana wzdłuż drogi


Parenzana- info punkt i makieta trochę wątpliwej jakości 😉

Kolarsko Istria nie zawiodła, zarówno pod kątem treningowym, ale również tak po prostu- krajoznawczo- jest tam po prostu przecudnie. W części północnej hitem dla mnie były miasteczka położone na wzgórzach, które trochę przypominały mi andaluzyjskie Comares. Jeżeli kręcicie po okolicy, to odwiedziny w Buje, Oprtalj, Groznjan i trochę bardziej turystycznym Motovun to punkty konieczne do zaliczenia, bo jest tam po prostu prze-pię-knie.

Motovun


Widoczek na miasteczko Buje


Motovun

Nie da się też pominąć widoków nadmorskich. Chorwackie góry mają to do siebie, że można być na wysokości 300m będąc od Adriatyku w linii prostej 1km i ta różnica wysokości w połączeniu z bezkresem morza robi piorunujące wrażenie. Miałem też taką fajną miejscówkę, gdzie stojąc w części chorwackiej widziałem jak na dłoni Słowenię (Piran), a w oddali wybrzeże włoskie.

1km od morza i 300mnpm jednocześnie 🙂


Widok na Chorwację, Słowenię i Włochy

TURYSTYKA

Dobra, rower rowerem, ale co oprócz tego? Nudzić się nie da. Oczywiście obowiązkowe odwiedziny w Puli, bo wizytówkę Istrii trzeba zobaczyć. Mowa oczywiście o rzymskim amfiteatrze i choć trochę (z 1,5x) mniejszy niż Koloseum, to starszy i lepiej zachowany. Jest kilka miast (Rovinj, Poreć, Motovun) wartych odwiedzenia ze względu na starówkę, choć jak ktoś był w Chorwacji już kilka razy, to pewnie niczym specjalnym go nie zaskoczą, ale pospacerować po wąskich uliczkach i wciągnąć przy okazji lody zawsze warto :P.

Pula- amfiteatr


Pula


Oprltaj


Groznjan

No i z Istrii jest blisko i do Słowenii i do Włoch, wprawdzie w Trieście byliśmy rok temu,
więc teraz jakiegoś specjalnego zwiedzania nie planowaliśmy, ale na pizzę wpadliśmy 😉
Wspomniany już Vojak i jego okolica, to świetna lokalizacja na piesze wędrówki, nawet latem, bo większość idzie się w lesie, może ostatnie 200m w pionie jest w eksponowanym terenie. Widoczki z podejścia i ze szczytu mega.

Podejście na Vojaka


Gdzieś w Parku Przyrody Ucka….tu miał być wodospad 😛


Podejście na Vojaka

Jest też gratka dla tych co lubią się popluskać. Na samym południu Istrii leży Przylądek Kamenjak. Tamten rejon ma jedną z ładniejszych linii brzegowych jakie widziałem w Chorwacji. Dodajmy do tego dość liczną podwodną faunę, groty do których można dopłynąć nurkując kilka metrów pod wodą, albo kilkunastometrowe klify z których można skakać do wody, to mamy zabawę na cały lub kilka dni.

Ja i milion rybek


Przylądek Kamenjak

PODSUMOWANIE

Fajnie, że udało się odwiedzić znów Bałkany; fajnie że udało się trochę pojeździć tam na rowerze; fajnie że kolarsko Istria okazała się strzałem w 10; i mógłbym jeszcze tak wymieniać 100x co było fajne 🙂 Ogólnie rzecz biorąc warto odwiedzić, szczególnie, że z PL (Wro) to raptem 920km.

Moje trasy z Istrii na Stravie pomiędzy 6 a 18 września 2020

Everesting w Przesiece

Pomysł Everestingu nie kiełkował szczególnie długo w mojej głowie i choć pierwszy tego sformułowania użył w 1994r George Mallory (wnuczek himalaisty, którego życiorys chyba większość z nas zna), to dopiero w 2014 roku wyzwanie zostało dokładnie sklasyfikowane i zostały sformułowane oficjalne zasady. Mi słowo everesting pewnie obiło się o uszy gdzieś kilka lat temu, ale jakoś przeszło bez echa. Trochę bardziej zainteresowałem się tematem czytając relację Tomka na korboludek.pl z pokonywania podjazdu w Przesiece. No i w końcu parafrazując reklamę przyszedł rok 2020 wywrócił wszystko do góry nogami i ludzie zaczęli szukać nowych atrakcji 😉 Dużo znajomych ma za sobą wycieczkę nad morze, ale jakoś mnie to nie kręci…jeżeli już, to bym pokręcił nad Adriatyk- raptem 300km dalej, a morze cieplejsze 😉 No i powrócił pomysł everestingu, a że w Polsce jest to ciągle rzecz wyjątkowa ( bo ma go ukończone na ten moment około 40 osób), to wpadł pomysł, żeby to trochę nagłośnić i przy okazji zrobić coś dobrego.

No ale dobra co to jest ten cały Everesting, bo nie każdy przecież pewnie wie. Ogólnie chodzi o to, aby podjeżdżać jeden podjazd (zjeżdżając tą samą drogą), dopóki nie osiągnie się 8848m przewyższeń. Zasady jasne, są jeszcze dodatkowe punkty/odznaki które można zdobyć np. za podjazd w terenie zabudowanym lub nie po asfalcie. Proste? No to teraz trzeba wybrać podjazd. Nie wiem na ile wpłynęła na mnie relacja Tomka, ale od razu pomyślałem o Przesiece- ile tam się czasu spędziło na różnych zgrupowaniach, pierwszy raz chyba jeszcze w 2004 czy 2005 roku przed Akademickimi Mistrzostwami Polski. Po drugie jest ciekawie, dużo dzieje się dookoła, bo to miejscowość turystyczna, ale nie na tyle aby ruch utrudniał podjeżdżanie (a przede wszystkim zjeżdżanie). W międzyczasie Piotrek Berdzik proponował Bałtyk, ale przekabaciłem go na Everesting, bo też to kiedyś miał w planach. Piotrek zaproponował podjazd z Kamionek na Przełęcz Jugowską i może byśmy tam jechali gdyby pogoda wyklarowała się na piątek a nie na sobotę. W słoneczny czerwcowy weekend Jugowska odpadała właśnie ze względu na spodziewany duży ruch samochodowy.

Zaczęliśmy przygotowania, a ja rozmyślałem jak nagłośnić temat tak aby przy okazji pomóc w zbiórce pieniędzy na rehabilitację Kasi Konwy i Rity Malinkiewicz po ich wypadku. Już na tym etapie spotkałem się z dużą pomocą od ludzi, Tomek Wołodźko zdobył trochę czasu antenowego w Radiu Eska, a Magda ogarnęła materiały do mediów. Ja zająłem się drukowaniem plakatów z informacją o akcji, które miąłem zamiar umieścić w Przesiece. Od Pawła z Im Motion zgarnęliśmy banery, które zawiesiliśmy na starcie i mecie.

Wieczór przed dniem sądu 🙂

Do Przesieki jedziemy w piątek bardzo komfortowo, bo dzięki partnerowi naszego Teamu- salonowi Skoda Gall-ICM podróżujemy wypasioną Skodą Superb Sportline. Dojeżdżamy wieczorem ciut za późno żeby zrobić planowany rekonesans trasy, ale nocujemy na mecie, więc oglądamy sobie drogę z samochodu 😉 Wieszamy baner Im Motion z informacją o akcji i zbiórce dla dziewczyn, po drodze rozwieszamy też małe plakaty na tablicach ogłoszeń. Liczy się każda złotówka, więc jak to czytasz, a jeszcze nie wpłaciłeś, to to dobry moment, żeby sobie zrobić przerwę z czytaniem (LINK!), bo ta relacja będzie długa 😉

3:30 budzik. Piotrek: „To ja w ogóle spałem?” Faktycznie te 4,5 godziny snu to było trochę mało, ale jakoś nie potrafimy się zmusić do zaśnięcia wcześniej. Trochę jedzonka, choć kolację jeszcze było czuć, przebieranie, kontrola temperatury i w sumie jest jasno- można było spokojnie ruszyć 30min wcześniej. Zjeżdżamy samochodem na dół, bo taki mamy pomysł- jedna baza w samochodzie na dole, a na górze jak coś ośrodek Chybotek w którym nocowaliśmy. No i co…4:37 zaczynamy.

Takie widoczki na początku jazdy


4:30- startujemy

Pierwszy podjazd i zjazd zajmują 21:30. Szybka kalkulacja i wychodzi około 14:30 samej jazdy i chyba jest jeszcze rano, bo stwierdzam że do 18 się uwiniemy ;). Oczywiście później podjazdy będą szły wolniej, ale za to na zjazdach nadrabiamy na każdym kolejnym poznając każdą dziurę, piasek, zakręt i rozkład jazdy autobusu nr 4 z którym raczej nie chcemy się zetknąć na zakręcie ;). Drugi podjazd i…zza zakrętu wyłania się Darek Poroś i cyka nam pierwsze zdjęcie na trasie. Darek przebywa z teamem Mitutoyo na zgrupowaniu w Przesiece i w sumie mijamy się z nimi cały dzień, bo mieszkają zaraz przy drodze. Następne okrążenie i na dole spotykamy Tomka. Rozumiecie? Gość specjalnie przyjechał z Wrocławia, żeby nam cyknąć zdjęcia, filmy z drona i przekręcić z nami kilka podjazdów. Tomek mieszkał kiedyś w Przesiece i to trochę dzięki niemu kręciliśmy ten Everesting. Tym samym dołączyła do nas pierwsza osoba, która ma zaliczony everesting (a nawet trzy, z czego jeden wirtualny na Zwift….to musi być kat dopiero). Potem przez cały dzień spotykaliśmy się z wieloma przyjaznymi gestami ze strony znajomych, którzy przyjechali specjalnie do Przesieki albo samochodem, albo tak zaplanowali trening, żeby tędy przejechać. Poznaliśmy też kilka osób, które dowiedziały się o akcji z wydarzenia na FB lub z plakatów, które rozwieszaliśmy w Podgórzynie i Przesiece. Chwilę po tym jak odjechał Tomek, łapie nas na podjeździe Wojtek i samochodem eskortuje prawie całą drogę na górę. Następnie spotykamy sympatyczną parę- Natalię i Konrada. Na bufecie łapie nas Radek z całą grupą. Kilka kółek kręci z nami też chłopak, który przyjechał na nocleg do Chybotka. Mija kilka chwil i mijamy się z Patrycją, a jak Patrycja, to kilka kółek dalej widzimy się z Jeziorem…po prostu co kółko mamy towarzystwo. Podjeżdża się super, zupełnie nie czuć upływającego czasu i dystansu. Mija chwila i dojeżdża Bożenka (ma na koncie ukończony Everesting z Podgórzyna na przełęcz Karkonoską). Jakoś po 16 z obiecanym arbuzem wpadają Gosia i Piotrek. Tym samym spotykamy dziś trzecią i czwartą osobę które ukończyły Everesting- Piotrek już 3 razy, Gosia robiła swój pierwszy 2 tygodnie temu. Potem jeszcze wpada Karolina, która kręci trening po okolicy. Gdzieś na trasie spotykamy Bartka, który kibicuje, kręci film, który potem wrzuca na stronę wydarzenia na FB- dzięki. Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem…do popołudnia było serio sporo osób.
Popołudniem wpada Kasia z makaronem i robimy sobie jedną dłuższą, pewnie z 30min, przerwę na jedzenie i 0% piwko, bo przez ostatnie godziny słońce grzeje niemiłosiernie.

Dzięki Tomek za natchnienie, wsparcie i zdjęcia 🙂


Auto chroniące z tyłu- prawe jak na wielkich tourach. Dzięki Wojtek.


Dobra ekipa nie jest zła 🙂


Podjazd z Patrycją na półmetku everestingu


Z Bożenką pojechałem na tym everestingu jedno z najszybszych okrążeń 😉

No właśnie. Jeżeli chodzi o warunki, to wiadomo zawsze może być gorzej, ale idealny dzień to nie był. Praktycznie 10-17 to straszny skwar. Wiatr niestety też południowy, choć teren zabudowany dość dobrze go blokował, ale czasem dawał się we znaki. No i w końcu burza. Przesiedzieliśmy godzinę między 20 a 21 w samochodzie. Po burzy zjeżdżało się wolniej, no i ostatnie 6 podjazdów kręciliśmy po zmroku.

Pierwsza 1/3 wyzwania poszła dość gładko- uwinęliśmy się z tym od 4:30 do 10. Jednak rano kręciło się fajnie- mały ruch samochodowy, znośne temperatury i mało postojów na jedzenie. Realnie można było zacząć wcześniej, może około 3:30.

No ale dobra wracamy do jazdy- powoli sprawdza się prognoza pogody i zaczynają się kumulować burze. Pierwsza około 17 na szczęście nas mija i dzięki temu mamy też pierwsze 30minut tego dnia bez słońca co przyjmujemy z ulgą. Gdzieś koło 18 robimy jeszcze szybką przerwą na loda w OW Kaliniec, aż dziwne że dopiero teraz :). Zostaje do podjechania jakieś 2tyś metrów. Powoli zbliża się burza, która nas raczej nie ominie, sprawdzamy radary i kalkulujemy czy bardziej opłaca się jeździć w deszczu czy przeczekać w samochodzie. Decydujemy się na to drugie, jako że i tak jeszcze mieliśmy zaplanowane ostatnie większe jedzenie. Jeszcze przed deszczem kolejna miła niespodzianka a nawet dwie. Najpierw Ewa czeka na nas na końcu naszego podjazdu, chwilkę gadamy, aż szkoda że tak krótko, ale powoli zaczynamy czuć upływający czas i to że będziemy kończyć gdzieś koło północy. Jeszcze jeden podjazd przed deszczem i kolejne miłe zaskoczenie- tym razem kompletna niespodzianka, bo czeka na nas Ola i to z całym zestawem ciasta :D. Obie dziewczyny nas bardzo podbudowały, specjalnie przyjechały z Jeleniej Góry żeby nas choć chwilkę podopingować. Dzięki, to było super świetne :*.
Koło 20 zaczyna padać i chowamy się w aucie. Jemy i dumamy co dalej. Chwilkę jaką mamy wykorzystujemy na obliczenia. Segment po którym jeździmy ma 215m przewyższenia, więc pokonując go 41 razy mamy bardzo mały zapas. Choć faktem jest że zaczynamy nieco poniżej i kończymy nieco powyżej startu i mety segmentu. Trochę niepewności wprowadzają odczyty z Garminów. O ile nowszy model Piotrka pokazuje dość realne dane, o tyle mój zaniża stabilnie o 10%, a po burzy zwariował na tyle, że na ośmiu podjazdach zliczył może 300m przewyższenia. Tak czy siak decydujemy pojechać o jeden podjazd więcej niż zakładaliśmy, choć nie było to chyba konieczne, jednak zaufaliśmy radom bardziej doświadczonych everesterów. W sumie głupio by było, gdyby nie udało się zaliczyć oficjalnie wyzwania. Gdzieś przed 21 przestaje padać- nawet szybciej niż to wynikało z radaru. Asfalt przez to, że nie jest tam idealnej jakości, dość dobrze ukrywał w porowatościach wodę i mimo że przestało padać chwilę temu, to prawie nic nie chlapało. Zostało 8 podjazdów, z czego 2 udało się jeszcze zrobić w półmroku. Podjazdy po zmroku miały swój urok. Ruch uliczny praktycznie ustał, tylko kilka grupek turystów siedziało pod schroniskami. Ogólnie te 8 podjazdów po deszczu minęło szybciej niż myślałem. 3 do końca, 2 do końca, 1 do końca-ostatni! I co? Oczywiście nie jesteśmy sami- mimo tego, że zbliża się 1 w nocy pod Chybotkiem czeka na nas ekipa z Mitutoyo. Ostatni zjazd i oficjalnie kilka minut przed pierwszą kończymy Everesting!

Tak wyglądała końcówka podjazdu koło OW Chybotek/Marzenie Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Witamy w Przesiece…42 razy 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Sama jazda odbyła się dość spokojnie. Praktycznie brak sytuacji awaryjnych. Nie licząc jednego prawie rozjechanego kota, jednego psa i jednego auta wyprzedzającego na zakręcie na czołówkę (jedno na 16h jazdy to całkiem dobry wynik). Po zmroku drogę przebiega nam locha z dwoma małymi, a po krzakach chowają się sarny, no a koło drogi oczywiście chodzi lisek ;). W nocy zjeżdżamy dużo spokojniej- po pierwsze jest ciemno, więc mimo lampek dziury są mniej widoczne- choć praktycznie pamiętamy każdą z nich. Po drugie mokry asfalt, zawsze trochę bardziej śliski. Po trzecie właśnie z uwagi na dzikie zwierzęta. Na szczęście w godzinach 22-24 działa oświetlenie uliczne co trochę pomaga.

Czasy okrążeń utrzymywały się dość stabilnie na około 21minut +/-30sek przez mniej więcej pierwszą połowę, czyli 21 podjazdów, potem zaliczaliśmy lekkie spadki tempa, a czasy zbliżały się do 23minut. Natomiast ostatnie 6 okrążeń po ciemku to już około 25minut na jeden podjazd i zjazd. W sumie nie miałem jakiejś specjalnej ściany czy dołka, pilnowałem jedzenia i picia i jakoś noga się kręciła. Gorsze czasy pod koniec wynikały bardziej z ostrożniejszej jazdy po zmroku i jakoś tak mam, że jak jest ciemno i nie widzę cyferek na liczniku, to zawsze wydaje się, że się jedzie mocniej.

Sam organizm na taki wysyłek zareagował dość dobrze. W sumie nie wiedziałem czego oczekiwać, bo dotychczas najdłuższe wytrzymałościowe jazdy i biegi to około 10h, a tutaj było sporo więcej. Jeżeli chodzi o nogi to zupełny luz- zero bólu, zmęczenia, skurczów itp. No w końcu jedzie się to raczej wszystko w tlenie. Średniej jakości asfalt trochę dał się we znaki, choć w sumie i tyłek i stopy jakoś nie stwarzały problemu. Jakoś przez kilkanaście zjazdów w połowie zaczynało mnie pobolewać coś pod łopatką, ale potem przestało. Jedyny większy problem pojawił się dopiero po everestingu- musiałem ubić jakiś nerw, bo ze 3 dni mi drętwiały palce podczas zaciskania lewej dłoni. A tak to oczywiście- ogólne zmęczenie całego organizmu, ale nie jakieś dramatyczne. W każdym razie po biegowych 10cio godzinnych rogainingach czułem się zazwyczaj dużo gorzej (no ale może to dlatego, że przygotowanie do nocnego biegu na orientację po lasach około 60 trwało zazwyczaj jakieś 5-6 przebieżek po sezonie 😉 ). A i taka ciekawostka- przez te 20 godzin przyjąłem około 11 litrów płynów czyli lekko ponad 1/7 mojej wagi całkowitej 🙂

Zmarzlak vs. mors 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Piotr K-ski

Po pierwszym everestingu człowiek oczywiście mądrzejszy i może kilka rzeczy by dało się zrobić inaczej. Podjazd w Przesiece na Everesting idealny nie jest to na pewno- asfalt powiedzmy 6/10, dużo zakrętów, na których raczej trzeba trzymać się na swoim pasie, dużo dohamowań z racji na ostrość i profil tych zakrętów. No i teren zabudowany, trzeba uważać na psy, koty i ludzi (ale za to jest dodatkowa odznaka na everesting.cc 😉 ). Ruch turystyczny był uciążliwy w sumie tylko tak w godzinach 11-12. Przesieka to na szczęście nie jest Karpacz czy Szklarska. Na zjeździe może raptem 2-3 razy byliśmy mocniej blokowani przez zjeżdżające samochody, więc tu nie było dużej straty czasu. Jednak mimo wszystko bardzo się cieszę, że udało się pojechać Everesting w Przesiece, to jest dla mnie jedno z bardziej magicznych miejsc.

Kiedy spotykaliśmy rano Tomka dziwiłem się, że mu się chciało przyjeżdżać specjalnie. Teraz już się nie dziwię. Wiem jak ciężko jest wykonać Everesting (świadczy o tym choćby ilość osób w Polsce, które ma go ukończone) i wiem jakim wielkim wsparciem są osoby na trasie. Jedną z trudności jest to, że ciągle pokonuje się ten sam podjazd- jadąc z kimś nie myśli się o tym. że to jeszcze tyle i tyle zostało podjazdów, nie patrzy się na baaaardzo wolno zmieniające się cyferki na liczniku. Po prostu chwilka pogaduch, trochę śmieszków z byle czego i pyk jest się na górze. Jeszcze raz dzięki- bez Was byśmy nie dali rady. No i oczywiście podziękowania dla Piotrka, udało nam się zrobić razem kolejną fajną akcję 🙂

Prawo, lewo, prawo, lewo i tak do samego dołu. Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Dziękujemy też w imieniu Kasi i Rity. Mamy nadzieję, że dorzuciliśmy się naszą akcją do zbiórki. Byliśmy trochę widoczni w mediach przed everestingiem, poobklejaliśmy każdą tablicę ogłoszeń w Przesiece plakatami z informacją o akcji i zbiórce. Kto jeszcze nie wpłacił ten ma jeszcze okazje- dużo już nie zostało! Link do zbiórki.

Link do artykułu w Radiu Eska. Na końcu jest podcast z pełną audycją

Aktywność na Stravie

Oficjalna strona na everesting.cc

Dane z licznika:
Przewyższenie: 9321 ze Stravy, realnie 9114m
Dystans: 331km
Średnia: 21km/h
Czas jazdy: 15:56
Czas całkowity: 20:06
Średnie tętno: 134bpm
Moc NP: 204W
TSS: 565
Kalorie: 9068kcal.

Trasy biegowe w Górach Bialskich i Masywie Śnieżnika

Trzy tygodnie temu testowałem kolejną miejscówkę na biegówkowej mapie Polski. Tym razem wybór padł na Góry Bialskie i Masyw Śnieżnika. Przez kilka ostatnich lat pojawiło się sporo nowych miejsc, w których można pobiegać na nartach…i dobrze, bo ile razy wspomnę sobie o zatłoczonych Jakuszycach, to zbieram się i próbuję odkryć coś nowego- rok temu Harrachov i Karłów, a w tym roku właśnie Góry Bialskie.

Plan zakładał pięć dni na biegówkach, więc trzeba było znaleźć jakieś lokum do spania- z tym nie było na szczęście problemu, bo ilekroć jestem w Stroniu to korzystam z zaprzyjaźnionego ośrodka Ski & Bike House, który jak zwykle polecam. No i właśnie tutaj pierwsza sprawa jeżeli chodzi o trasy biegowe w okolicy. Niestety nie da się zrobić takiej akcji, że się wychodzi z pensjonatu i ma się trasy biegowe w zasięgu 100m marszu jak np. w Harrachovie. Wprawdzie punktów startu jest kilka, ale trzeba do nich dojechać samochodem- około 20 minut do Bielic albo 15 minut do Nowej Morawy i co gorsza potem wrócić, co dość mocno mi dało w kość w pierwszy dzień kiedy było -15*C a po treningu samochód zimny. No i to w sumie jest jedyny minus tych tras, a teraz już same pozytywy.

Okolice Stronia Śląskiego o poranku. Zostawiam za sobą miasto i jadę kilka km na parking do Bielic


Początek tras biegowych na parkingu za leśniczówką w Bielicach

Po pierwsze mamy do dyspozycji bardzo fajną mapę wydaną przez gminę Stronie Śląskie- dostępna on-line, albo w wersji papierowej- laminowanej w Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury, w Ski & Bike House też zawsze kilka sztuk jest. Oczywiście na trasach są odpowiednie drogowskazy z zaznaczonymi odległościami.

Ogólnie miejsc startu jest kilka, ale dwa pierwsze są najsensowniejsze:
– Bielice- trzeba przejechać całą wioskę, potem za zakaz wjazdu (z dopiskiem „nie dotyczy narciarzy biegowych” ) i do dyspozycji jest fajny leśny parking przy którym bezpośrednio zaczynają się trasy. Do dyspozycji mamy najpierw podbieg Doliną Białej Lądeckiej, pętlę Biały Spław po polskiej stronie, ew. możliwość pobiegnięcia łącznikiem do Nowej Morawy lub przebicie się na stronę czeską. U naszych południowych sąsiadów mamy kilka fajnych pętelek, które przebiegją przy schronisku Paprsek. Mamy tutaj do dyspozycji pewnie ze sto km tras jak nie lepiej, które są dość ciekawe, ale czasem wymagające. Ogólnie na takich treningach 50km wychodziło z 1200m przewyższenia, co jest już całkiem fajnym rezultatem. Bardzo mi też odpowiada profil tras- na sam początek jest jednostajny podbieg, dobre 50minut idealnie na rozgrzewkę, potem różne pętle, a na koniec znów zjazd do Bielic, gdzie już można odsapnąć i lekko z górki zakończyć trening. Jest kilka fajnych miejsc widokowych- w szczególności polecam szlak graniczny i okolice góry Brusek i Przełęczy Trzech Granic.

Trasa na pętli Biały Spław


Piękne warunki


Szlak graniczny w okolicy szczytu Brusek

– Nowa Morawa- parking trochę przed Przełęczą Płoszczyna. Można z niego pobiec na wschód w kierunku tras w Bielicach lub przejść na drugą stronę asfaltu i ruszyć w kierunku Śnieżnika. Ta trasa ma taki minus, że po prostu trzeba pobiec i wrócić tą samą drogą, praktycznie nie ma pętli i odnóg ( z wyjątkiem 7km dookoła góry Młyńsko)….ale widoczki są takie że i 10 razy można tą drogą biec i się nie znudzi. Po pierwsze piękne osie widokowe na Śnieżnik, który jest coraz bliżej i od tej strony prezentuje się przepięknie….zazwyczaj idąc od Kletna nie widzi się majestatu tej góry, natomiast biegnąc trasą z Nowej Morawy ośnieżone strome zbocza robią wielkie wrażenie. Z drugiej strony biegnąc Drogą Nad Lejami pokazują się piękne widoki na całą kotlinę. Wisienką na torcie jest możliwość podbiegu pod Schronisko na Śnieżniku (a potem zjazdu na którym można spokojnie polecieć >50km/h). Niestety im bliżej Kletna i Śnieżnika tym więcej turystów na trasach- szczególnie w miejscu gdzie biegną razem z niebieskim szlakiem pieszym. Jednak trzeba przyznać- ślady do klasyka nienaruszone, ale łyżwiarze mogą już narzekać. Dodatkowo trzeba uważać na odcinek od Porębka do Przełęczy Śnieżnickiej- tamten szlak jest dość mocno kamienisty i potrzeba dużo śniegu, aby był przejezdny bez przeszkód- mi się akurat udało, bo sypało mocno kilka dni przed moim przyjazdem.

– Są jeszcze punkty startowe z Janowej Góry, Kletna, Kamienicy i górnej stacji wyciągu Żmija, ale ich nie testowałem.

Kolejną lokalizacją skąd można wystartować to parking za Nową Morawą- ruszam w stronę Śnieżnika


Trasy biegowe w rejonie Kamienicy mają świetne osie widokowe


Panorama z Drogi nad Lejami

Odnośnie przygotowania tras, to jest bardzo fajnie- gmina dba o turystów i to nie tylko od święta i w weekendy, ale i w środku tygodnia jeżeli są opady śniegu. Aktualny stan można sprawdzić na stronie www. Ratrak podczepiony jest też pod system GPS bilestopy.cz. Na trasach co roku rozgrywana jest impreza sportowa Ultrabiel, na której można się zmierzyć z dystansami 30km i 60km.

Schronisko PTTK na Śniezniku


Najlepsza kanapa na świecie z najpiękniejszym widokiem

Ogólnie rzecz biorąc świetna miejscówka, bardzo przyjemne góry do uprawiania narciarstwa biegowego. Tereny Gór Bialskich są dość dzikie- chyba po raz pierwszy od dawna nie miałem zasięgu w komórce…i dobrze, bo to w końcu chodzi, aby się oderwać od miejskiej rzeczywistości i poobcować sam na sam z naturą. Sportowo wyjazd udał się w 100%- prawie 200km w nogach 5200m w pionie w tym dwa dni trening po 50km i to wszystko przy pięknej pogodzie. Na koniec zapraszam na filmik, który udało się nakręcić na trasach.

Tatry- zimowe wejście na Kościelec i Giewont

Jak jadę w Tatry drugi raz w ciągu trzech miesięcy, to wiedz że coś się dzieje 😉 No i dobrze się dzieje, bo to piękne góry. Piękne szczególnie zimą, kiedy to powyżej pewnej granicy nie spotyka się już przypadkowych osób, a cały gwar i hałas od którego przecież uciekam z miasta zostaje gdzieś daleko na Krupówkach i w dolinkach. Nie mogę ciągle odżałować, że te Tatry tak daleko, a jeszcze z takim sobie dojazdem gdzie 300km z Wrocławia do Krakowa jedzie się 3h, a następnie 100km do Zakopanego kolejne 2h (niech no szybciej tą S7 budują). Tym razem znów góry przy okazji, bo podwożę Ewelinę na kurs do Krakowa w piątek wieczór i lecę na nocleg do Cioci do Nowego Targu skąd w sobotę rano o 6:30 łapię busa, który ciut po siódmej dowozi mnie w okolice Kuźnic i tam też, około 7:30, zaczyna się przygoda 🙂

Dzień 1- Kościelec i Kasprowy
Dzień zapowiadał się w miarę dobrze- ciepło i bezwietrznie, bez szans na słońce, choć biorąc pod uwagę utrzymującą się od kilku dni 3jkę lawinową może to i lepiej. Do Murowańca dochodzę sprawnie w 1,5h żółtym szlakiem- mimo dużej ilości śniegu szlak jest dużo lepiej przetarty niż jak byłem ostatnio (1-wszego listopada ). Aha cel i plany! No właśnie jakoś tak ze mną jest, że zawsze mam cel i plany 😉 i co gorsza w 99% je realizuję. W górach zimą to nie jest najlepszy tok działania- za wszelką cenę iść i realizować plan. Zresztą tym razem założyłem, że realizacja celu będzie uzależniona od warunków i pogody- ba już zmieniłem plany bo jeszcze tydzień temu chciałem polecieć przez Zawrat na Świnicę, no ale spadło od tego czasu 70cm ;). Ostatnio w Tatrach najadłem się trochę strachu, teraz ma być wszystko pod większą kontrolą. Aha cel- Kościelec :). Góra trochę demonizowana w internetach…ale coś w niej jest zawsze budziła we mnie szacunek patrząc na nią właśnie z Gąsienicowej lub z Czarnego Stawu. Taki idealny strzelisty, piękny kształt. Założenie było proste- iść tak długo póki nie będzie to zbyt ryzykowne.

Hala Gąsienicowa i wyłaniający się z mgły Mały Kościelec


Podejście na szczyt

Żółty Szlak nawet za Murowańcem był dość dobrze wydeptany. Na Przełęcz Karb idę oczywiście czarnym szlakiem przy Zielonym Stawie (wejście od Czarnego stawu wydaje się zimą przy 3jce zbyt ryzykowne). Do przełęczy jedyną trudnością jest ilość śniegu, choć szlak był przetarty przez kilka osób- szło się dobrze i o 10:30 melduję się na Karbie. Zakładam raki, kask, jednego kijka zamieniam na czekan, a drugiego skracam. Na przełęczy do wejścia szykuje się grupa z instruktorem, którego pytam czy woli żebym szedł za, czy przed nimi i że pewnie się wycofam bo pierwszy raz i zima i mgła i w ogóle ;), a on mi na to, że nie taka straszna ta góra, ktoś właśnie szedł, więc wydeptane i żebym szedł bo oni będą wolno. No to siup, moja pierwsza poważniejsza góra zimą, kurczę… nawet nie wiem czy to nie mój pierwszy 2-tysięcznik, chyba tak 😉 Podejście jest dość wymagające wydolnościowo, ale o to na szczęście się nie martwię, a technicznie- cóż kwestia operowania czekanem w pozycji pionowej i po prostu pewnego stawiania kroków. Szczyt jest dość bezpieczny nawet przy wyższych stopniach lawinowych, bo przez jego strzelistość śnieg zwiewa w żleby i pod ściany, a droga którą szedłem to taki lekki mix skały + śnieg o dość dobrej strukturze pozwalającej na pewne wbicie czekana. Z jednej strony żałuje że widoczność wynosiła 100m w porywach, z drugiej strony się cieszę, że nie widziałem tych przepaści dookoła. Oczywiście nie chcę też góry uproszczać- to wciąż jest szczyt, gdzie trzeba uważnie stawiać każdy krok i mieć zawsze 100% pewności jeżeli chodzi o równowagę. Każde poślizgnięcie to może być upadek, a każdy upadek to może być zjazd ,a jeżeli nie uda się go wyhamować, to kończy się albo u podstawy na przełęczy (i w najlepszym przypadku będziemy sami w stanie wezwać TOPR żeby nas poskładali), albo w prawo/lewo od szlaku gdzie są pionowe urwiska, więc na Kościelcu zawsze 100% skupienia. Początek podejścia to dość srogie nachylenie, potem zaczynają się większe formacje skalne i czasem trzeba niektóre ominąć, jakieś 100m pod szczytem mijam się z taternikiem, o którym wspominał mi przewodnik. Najcięższe fragmenty to dwie półki skalne, na których już przydaje się czekan, bo można sobie go wbić i mieć kolejny punkt zaczepu. Na szczycie jestem o 11:05- w sumie szybko poszło 300m w pionie w pół godzinki.

Na wierzchołku Kościelca- 2155 mnpm


Moja trasa wejścia na Kościelec

Samo wejście na szczyt było bardzo ciekawym doznaniem, które ciężko mi porównać do innego z przeszłości. Wszystkie górki do tej pory to były takie: ok, idziemy, no i naturalne było wejście na szczyt, tutaj już było inaczej. Może to też za sprawą tego, że to mój pierwszy 2-tysięcznik, może dlatego że zima i w pełnym wspinaczkowym rynsztunku, ale to co poczułem po wejściu na szczyt było bardzo intensywne. Oczywiście na górze byłem sam 😉 pofociłem trochę, choć widoki marne, na szczęście wiatru zero. Czekałem na grupkę, żeby się nie mijać na żadnej trudności, ale chyba faktycznie szli wolno- ruszyłem w dół, co było dla mnie 2x cięższe niż droga do góry 😉 Minąłem się sprawnie z grupką z przewodnikiem, a 5 minut przed przełęczą na dość stromym odcinku spotkałem 4 osoby z czego jedna bez raków (!!!) i chyba nikt nie miał czekana, grzecznie odradziłem, choć chyba już podjęli sami taką decyzję, bo jeden leżał zatrwożony na śniegu, a reszta powoli próbowała się obrócić 😉
No dobra Kościelec mnie wpuścił i pozwolił stanąć na szczycie- była to zdecydowanie moja najcięższa wspinaczka do tej pory- od czegoś trzeba zacząć :). Co najważniejsze bez większego stresu (dzięki mgle hahaha) i bez żadnej sytuacji awaryjnej. Planowałem nocleg na Hali Kondratowej, a godzina jeszcze wczesna, więc na deser wszedłem sobie na Kasprowy szerokim wydeptanym szlakiem wzdłuż stoku narciarskiego- zszedłem zielonym szlakiem prawie do Kuźnic i obrałem niebieski na Halę Kondratową, gdzie dochodzę mając w nogach 22,5km oraz 2150m (!!!) przewyższenia.
Schronisko bardzo przyjemne i klimatyczne, wieczór minął w miłej atmosferze z nowo poznanymi ludźmi, a ranek przywitał pięknym widokiem. Chwilę po 7 ruszam w kierunku Giewontu, bo taki był plan na drugi dzień.

Na deser szlak na Kasprowy

Dzień 2- Giewont
Dojście na Kondracką przełęcz w zimie przy dużym zagrożeniu lawinowym jest takie sobie, bo idzie się trawersując żleb i chyba to jest aktualnie to czego najbardziej się boję w górach. Choć w tym wypadku nie było tragicznie, bo szlak był już wydeptany i ubity przez kilka osób, więc podciąć śnieg raczej trudno, ale czy samo nie zleci z góry nigdy nie jest pewne. Tyle dobrego, że atakowałem rano, bo przy słońcu, które wyszło zza grani- zagrożenie im później tym większe. Choć chyba ta 3jka lawinowa trochę na wyrost i przetrzymana przez weekend (co biorąc pod uwagę ferie i trochę niezdecydowanych turystów było bardzo dobrym posunięciem)- byłem przekonany że od poniedziałku będzie zmniejszone na 2 co zresztą się stało.

Dzień drugi zapowiada się dobrze


Na przełęczy


Śniegu trochę napadało

Żleby to chyba moja najmniej ulubiona formacja górska, bo i niebezpieczna i w sumie nudna, bo po prostu śnieg, który nie wymaga jakiś specjalnych technicznych umiejętności- trzeba po prostu napierać. Droga na szczyt raczej uważna, choć w sumie bez stresu, bo nawet mając do dyspozycji łańcuchy jakoś nie wyciągnąłem lonży na podejście (na przełęczy jeszcze nie było potrzeby, a przy łańcuchach już nie było miejsca 😉 ). Ogólnie czułem się dużo pewniej niż na Kościelcu, choć w sumie stoi się czasem pod ścianą na półkach śnieżnych o szerokości 40cm. Nie było natomiast tak stromo jak na Kościelcu, raptem ostatnie kilkanaście metrów trudniejsze. Na szczycie znów oprócz mnie nikogo (a na Giewoncie to podobno nie jest możliwe ;). W sumie lubię chodzić sam po górach, oczywiście trudniejsze trasy są wtedy mniej bezpieczne, ale jakoś tak lubię obcować sam na sam z górą. Szczególnie w takich warunkach- siedzę na wierzchołku z 20minut i gapię się na Tatry Wysokie, które widać jak na dłoni. Co ciekawe z tej perspektywy to Świnica i Krywań prezentują się najbardziej okazale, a Rysy gdzieś w dali nie wydają się tak wysokie. Mistyczności całej sytuacji dodawały niskie chmury w dolinach z których wyrastała grań Długiego Giewontu. Bym tam siedział cały dzień gdyby nie to, że o 15 musiałem być w Nowym Targu.

Giewont 🙂


Widoki na Tatry Wysokie, Kasprowy i Suche Czuby


Długi Giewont i smooooog 🙂


Napatrzeć się nie można

Zejście już dla bezpieczeństwa z uprzężą i lonżą. Schodzę do Doliny Małej Łąki też po trochę lawiniastym terenie, ale to już na szczęście ostatnia trudność na tym wyjeździe. Wciąż- wydawało się dużo bezpieczniej niż poranne podejście od Hali Kondratowej- po pierwsze dlatego bo ciągle w cieniu, po drugie dlatego, że nie ma takich wielkich przestrzeni jak po drugiej stronie grani. W Dolinie Małej Łąki czas na drugie śniadanie przy ostatnich chwilach w pełnym słońcu. Na deser zostawiłem sobie dwie atrakcje- Sarnią Skałę i Jaskinię Dziura. Ciekawe formacje warte odwiedzenia jeżeli zostanie trochę czasu po zejściu z gór.

Na zejściu


Znów na przełęczy


W Dolinie Małej Łąki


Pod Sarnią Skałą


W Jaskini Dziura


Wejście takie niepozorne, a w środku prawie 200m komora

No i koniec imprezy. Jakoś nie miałem szczęścia do pogody tej jesieni i zimy. W listopadzie w Tatrach było całkowite zachmurzenie. W grudniu z Piotrkiem przez cztery dni w Beskidach mieliśmy może z 30minut słońca, a tak to mgła, mgła, mgła. W styczniu na biegówkach w Harrachovie też tylko pojedyncze chwile ze słońcem, a tak to albo huragan albo śnieżyca. No ale w końcu się udało :). :)Góry mają to do siebie że czasem trzeba na coś czekać i być cierpliwym. Było pięknie , plan zrealizowany Kościelec i Giewont wpuściły na szczyt, ech szkoda, że te Tatry tak daleko.

Jakuszyce vs. Harrachov, czyli swoje chwalicie, cudzego nie znacie

Wstęp
Mam nadzieję, że nikt mnie nie znienawidzi po tym tekście, bo wiem że Jakuszyce to dla wielu ludzi miejsce kultowe…zresztą dla mnie też. Chyba jak 90% ludzi z Dolnego Śląska zaliczałem tam swoje pierwsze gleby na biegówkach. Zresztą jeżeli faktycznie zaczynamy naszą przygodę z nartami biegowymi to oczywiście polecam Jakuszyce z wiadomych powodów. Wszystko jest tam w miarę jasne- parking, zaraz obok wypożyczalnie, a za nimi już polana z założonymi śladami i kilkaset metrów po płaskim idealne do trenowania pierwszych kroków. Jednak jeżeli Jakuszyce znasz na wylot i mimo tego 10ty raz w sezonie parkujesz na Polanie, to czemu nie przejechać raptem 6km dalej i nie rozkoszować się nieskończoną ilością tras w okolicach Harrachova. Postaram się więc przedstawić pewne porównanie tras w Jakuszycach i Harrachowie- może trochę bardziej z naciskiem na opis tej drugiej miejscówki.

I to jest to!

1.Trasy- utrzymanie i ich mnogość, różnorodność.
To po pierwsze, bo wg mnie najważniejsze. Dość dobry przegląd miałem rok temu kiedy byłem 5 dni na biegówkach- pierwsze dwa w Jakuszycach- a trzy kolejne w Harrachovie. Akurat panowała wtedy klęska urodzaju i co nocy dosypywało 20-30cm śniegu. Jeżeli chodzi o utrzymanie, to w Jakucji byłem o 10:15 i po nocnych opadach trasy były jeszcze dość miękkie, mi w klasyku jeszcze to nie przeszkadzało, ale łyżwiarze się zapadali. W Harrachovie kiedyś pobiegłem sobie na start tras biegowych na porannym rozruchu przed 8:00 i trasy były jak stół. Ogólnie jakoś w Czechach zawsze jest ślad pod klasyka lux jak spod linijki, a u nas jakoś tak czasem mam wrażenie, że tyle co ludzie wyjeżdżą. Oczywiście zależy gdzie- wiadomo, że w weekend po trasie spacerowej Polana- Orle to i po 2h po przejeździe ratraka ślady są w marnym stanie. Dzieje się tak po pierwsze z racji na ilość ludzi, a po drugie ze względu na to, że jest to pierwsza trasa jaką pokonują początkujący i ich zdolność do wychodzenia ze śladów bez ich niszczenia jest bardzo mała.
Mnogość tras- to jest piękne, że można w Czechach wystartować z Nowego Mesta pod Smrkiem i przez Harrachov, Rokytnice, Spindleruv Mlyn i Pec dotrzeć aż do Zaclera- praktycznie bez odpinania nart! Zresztą zobaczcie sami- mi w planowaniu tras bardzo pomaga www.mapy.cz w wersji zimowej. Zazwyczaj wszystko to co jest niebieską ciągłą linią to są to trasy przygotowywane przez ratrak. Niebieska przerywana to szlaki raczej pod ski-toury. Fioletowe natomiast są to trasy typowo sportowe- bardziej wymagające, ale otwarte (chyba że są jakieś zawody) dla wszystkich.
W końcu różnorodność tras- amplitudy wysokości są zupełnie inne niż w Jakuszycach. Jeżeli ktoś lubi prędkość na biegówkach, to też będzie zadowolony, bo można się już nieźle napędzić. Choć oczywiście działa to w dwie strony- jeżeli ktoś jest bardziej początkujący, albo boi się szybko zjeżdżać na biegówkach, to z pewnością bardziej doceni Jakuszyce. Ale i w Czechach można wybrać trasy bardziej spacerowe- w sumie cała Karkonoska Magistrala taka jest. No i na koniec wysokość- 1400m n.p.m. w okolicach Kotela robi wrażenie, bo wiadomo, że w górach im wyżej tym ładniej i o tym w kolejnym punkcie.

Dość szybko można się dostać z Harrachova na szczyt Certovej Hory, gdzie znajduje się górna stacja wyciągu

Traski wyglądają tak- jak od linijki

2. Widoki
Choć 1400m n.p.m. to najwyżej gdzie byłem na biegówkach, to było tam ciut mgliście i dopiero na zjeździe do Szpindla kiedy wyszło słońce zbierałem szczękę ze śniegu…albo potem tego samego dnia. Odcinek Karkonoskiej Magistrali Labskiej Boudy do Vosecka Bouda- trochę na wschód od Szrenicy- wszystko przepięknie ośnieżone, słońce daje po oczach, na grani Karkonoszy skałki na Twarożniku, stacja przekaźnikowa nad kotłami, a oddali wyłania się z mgły szczyt Śnieżki i po prostu wielkie WOW! Tą scenę widać w pod koniec filmu znajdującego się na samym dole tego opisu, choć wiadomo że wideo oddaje 10% tego jak prezentował się krajobraz w tamtym momencie. A Jakuszyce wyglądają mniej więcej tak- polana,las,las,las,Orle,las,las,las,Samolot,las,las,las,las,las i niestety zero różnorodności. Pod względem krajobrazowym Harrachov wygrywa dla mnie 10:0 z Jakuszycami.

Jak są taaaakie widoki…

…to trzeba na chwilkę się zatrzymać i pokontemplować.

3. Mało ludzi
Już nawet nie mam na myśli, że większość z nas jeździ w góry po to żeby się odchamić i unikamy takich miejsc jak Kasprowy czy Gubałówka, a niestety z każdym rokiem Jakuszycom blisko do tego (gorszego) sortu pseudo-górskich miejsc. To już nie te czasy, gdzie się przyjeżdżało na luzie na pusty parking, przebierało się kulturalnie w szatni i do skarbonki wrzucało datek na utrzymanie tras. Mam po prostu wrażenie, że mimo tego że w Czechach biegówki są dużo bardziej popularne niż u nas, to dzięki temu, że mają pierdylion kilometrów tras to zagęszczenie ludzi na nich jest bardzo małe co przekłada się też na plus jeżeli chodzi o stan tras. Serio czasem zdarzało się, że startuję z Harrachowa ,wspinam się pod Certovą Horę potem w stronę Rokytnic mam w nogach 10km, a po drodze mijałem 5 osób….a jest sobota. Po prostu nikt przy zdrowych zmysłach mieszkający w Vrchlabi, Teplicach czy innej jakiejś tam Łomiance nad Papieżem (wolne tłumaczenie Lomnice nad Popelkou) nie jedzie nawet tych 20km do Harrachova mając trasy biegowe 300m od domu. I znów nawet nie chodzi mi o to, że czasem fajnie pobyć właśnie samemu w górach, to po prostu lepiej się biega, jak nie trzeba co 100m wyłazić ze śladów czy zmieniać tempa.

Brak słów

4. Jedzenie
No dobra to będzie krótki punkt, ale wiemy o co chodzi w życiu 😉 W życiu chodzi o to, żeby raz na jakiś czas pochłonąć smażony syr, popić Cernym Kozlem, a na koniec zagryźć Studentską;) A wieczorem kiedy już jesteśmy zatankowani pod korek otworzyć jeszcze tubkę Lentylek i wydusić ją na raz….dopychając Tatranką….i popić Kofolą żeby jakoś przeszło ;). Wszystko to zupełnie bez skrupułów, bo kolejnego dnia wstajemy rano i po lekkim rozruchu, odwiedzeniu lokalnej piekarni i śniadanku znów walimy 6h po górach i 4tyś kcal idzie precz.

Standardowe zakupy 😉

Poranne rozruchy można sobie urozmaicić tak 😉 (hint: tablica z informacją o zakazie wstępu stoi tylko od góry mamuciej skoczni 😉 )

5.Pozostałe praktyczne informacje
Co jeszcze mogę doradzić odnośnie Harrachova i uprawiania narciarstwa biegowego w jego okolicy. Na pewno przy planowaniu tras wspomniana mapa.cz w wersji zimowej ( i aplikacja na telefon). Niebieskie kreski ciągłe chyba zawsze były wyratrakowane. Po przerywanych starałem się nie jeździć, ale raz (aby dostać się na Kotela) musiałem- od Dvoracky do Karkonoskiej Magistrali było słabo- raczej trasa na toury. No ale znów- Karkonoska Magistrala od Labskiej Boudy do Voseckiej Boudy jest kreskowana, a była pięknie wyratrakowana (choć bez śladu do klasyka)
Opis tras i oznaczenia szlaków są idealne- przy każdym skrzyżowaniu stoi znak z pokazaną całą okolicą z numerami tabliczek, odległościami pomiędzy, no cud, miód i ideał.
W kwestii parkingów nie pomogę, bo zazwyczaj jestem tam na kilka dni i parkuję pod pensjonatem, ale na pewno jest parking pod wyciągami do zjazdówek skąd blisko poprzez trasy sportowe na drogę na Certovą Horę. Jest też duży parking koło dworca autobusowego i muzeum górskiego (pewnie tańszy niż koło wyciągu), skąd startuje Magistrala, którą po kilku km docieramy do Mumlavskiego Wodospadu a dalej w stronę Voseckiej Boudy i Szpindlerowego (choć ja nie lubię podbiegać tą drogą, bo Magistrala strasznie powoli i mozolnie się wznosi).
W ogóle jak widzicie na mapy.cz miejsc aby wystartować z Harrachova na biegówkach jest chyba z 5 czy 6. Gdzie by się nie spało czy gdzie się nie postawi auta, to zawsze będzie kwestia max 300-400m.
Na stronie www Ski Arealu Harrachov dostępna jest informacja o przejezdności tras i ostatnim ratrakowaniu.

Tablica informacyjna jaką znajdziemy przy trasach biegowych

Na koniec filmik ze wspomnianego pięciodniowego pobytu w Jakuszycach i Harrachovie na początku roku 2017:

Kilka słów o zmianach w rowerze CX i filmik z Beskidów

Ostatni raz na rowerze szosowym jeździłem 28 września….jakoś jesień od 2-3 lat stoi pod znakiem CX’a i mimo tego całego syfu, błota stęchlizny i tak jest na nim fajnie, dużo fajniej niż na MTB, w którym po lekkim błotku wszystko rzęzi i kwiczy oraz z pewnością dużo fajniej niż na szosie, szczególnie w jesienne zazwyczaj wietrzne dni. No ale zanim o rowerze przełajowym, to chwila dygresji o wczorajszej przejażdżce, która była super fajna, bo po pierwsze wreszcie jakaś dłuższa jazda (własnie pierwsza na szosie od września), po drugie w fajne nieznane miejsce (Pałac Sulisław), a po trzecie na totalnym spontanie i bez planowania trasy. Choć to ostatnie skutkowało kręceniem ostatniej pół godziny po ciemku i lekko wydłużonym dystansem, to wciąż wierzę że Paweł zupełnie przypadkowo gubi się na swoich terenach 😉

Dobra, teraz trochę o rowerze przełajowym, na którym spędziłem większość jesieni. Ogólnie sprzęt który złożyłem rok temu już był całkiem fajny, bo co najważniejsze dla mnie- z hamulcami tarczowymi i karbonowym widelcem…. no ale przecież nie można stać w miejscu ;). Plan na tą jesień był następujący- zmiana napędu na 1x i kół na lżejsze i bezdętkowe. Zamiast korby 34-50 zamontowałem owalny blat 42 zęby, a kaseta 11-36 pozwoliła zachować rozsądne przełożenia. Żeby obsłużyć największą zębatkę 36z konieczna była też wymiana przerzutki. Kołka zamienione na używki ZTR z całkiem fajnymi oponkami- przełajową wersją Racing Ralphów- na błotku super. Przednia piasta Novatec, tylna DT na ratchecie, więc już fajnie. Całość zalana mlekiem Trezado i jeździ się super :). Pół kilo z roweru urwane…a co do różnic w jeździe? Napęd 1x w rowerze przełajowym ma chyba największy sens ze wszystkich zastosowań. Jest to super wygodne rozwiązanie i tak jak w MTB się jakoś długo opierałem, to w CX dążyłem do tego, żeby szybko spróbować jak to jest. Owalna tarcza daje rady przy niskich kadencjach, a w połączeniu z lekkimi kołami rower wreszcie zaczął całkiem dobrze przyśpieszać. Ogólnie zrobił się fajny sprzęt, aż nie wiem co zmieniać za rok 😉 Szczegóły jak zwykle w dziale ROWERY

A na koniec filmik zmontowany z trekkingu po Beskidach: