Archiwum kategorii: Góry

Czterodniowy trekking po Beskidzie Żywieckim

Plan na te cztery dni był prosty- przejść praktycznie cały Beskid Żywiecki wzdłuż- startując w Zwardoniu, a kończąc w Zawoi. Planowaliśmy to z Piotrkiem już od jakiegoś czasu i wreszcie się udało znaleźć kilka dni. Dla mnie wszystko oprócz Babiej Góry będzie nowością, Piotrek pozwiedzał już trochę te góry, ale na rowerze- podczas Beskidy Trophy. Nowością będzie też forma tego trekingu, bo zakłada chodzenie od schroniska do schroniska, więc większość ekwipunku na 4 dni trzeba nieść ze sobą. Założenie jest takie, że śniadania mamy swoje (niezastąpiona owsianka), a kolacje jemy w schroniskach co pozwala trochę obniżyć wagę plecaka. W połowie dnia drugiego przechodzimy przez wioskę, gdzie może będzie uzupełnić zapasy.

Dzień 1 Zwardoń- Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek.

Rano musieliśmy się przetransportować samochodem z Wrocławia do Żywca, potem busem do Zwardonia, więc zaczęliśmy wycieczkę dopiero około 11. W Żywcu jeszcze nic nie zapowiadało zimy, jednak ostatnie 15 minut jazdy odbywało się już w śnieżycy. Ucieszyło nas to niezmiernie, bo wyjazd z założenia miał być zimowy, a halny i odwilż w zeszły weekend wymiotły cały śnieg z gór. Miało to też wprawdzie minus taki, że te 5cm świeżego śniegu czasem skrywało pod sobą lód, który utrudniał wędrówkę przez pierwsze 3-4km. Było na tyle słabo zaśnieżone, że szkoda tępić raki, ale kijki kilka razy uratowały tyłek i skończyło się na kilku efektownych piruetach zanim osiągnęliśmy poziom, gdzie śniegu było więcej. Ogólnie traska fajna w większości w lesie i dobrze, bo wiatr jeszcze do końca nie zelżał, ale prognozy były przychylne i to miał być ostatni wietrzny dzień. Po 15km osiągnęliśmy najwyższy szczyt tego dnia- Wielką Raczę, z której niestety nie dane nam było zobaczyć masywu Małej Fatry. Na pocieszenie pochłonęliśmy po talerzu fasolki po bretońsku w pobliskim schronisku i ruszyliśmy w kierunku dzisiejszego noclegu- Schroniska na Przełęczy Przegibek. Późny start poskutkował tym, że ostatnie dwie godzinki odbyły się po zmroku, no ale byliśmy na to przygotowani- w sumie czołówki przydały się każdego dnia- ot urok chodzenia po górach w grudniu, kiedy to dni są najkrótsze- dochodzimy do celu po 18:30. W schronisku pustki, oprócz nas jedna ekipa…a na szlakach tego dnia nie minęliśmy nikogo…no ale warunki były podłe, mgła, wiatr na oko ze 30km/h, a w porywach na szczytach z 60 km/h i tak do 15 padał śnieg, więc gogle tego dnia niezastąpione. Kończymy dzień z 25km w nogach i prawie 1500m przewyższenia.

Zwardoń...zaledwie kilka cm śniegu... ...a ciut wyżej już zima Szczyt Wielkiej Raczy Fasolka na rozgrzanie- jest radocha :) Taka końcówka dnia pierwszego

Dzień 2 Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek- Schronisko PTTK na Rysiance.

Startujemy skoro świt, ale po 5km robimy szybki przystanek w Bacówce na Rycerzowej, żeby zatankować wrzątek (na Przegibku obsługa jeszcze spała, a coś się nie dogadaliśmy wieczorem) do termosu i wypić kawkę. Pogoda wciąż perfidna, ale przynajmniej nie pada. W sumie ta odwilż kilka dni temu nie była taka zła- zdarza się, że miejscami głębsze warstwy śniegu są zmrożone i pomijając kilka cm świeżego śniegu, idzie się w miarę po ubitym. Jednak cały czas trzeba uważać, bo jak się to ubite przebije, to się wpada do kolan albo i głębiej. Mniej więcej w połowie drogi mamy zaplanowane przejście przez wioskę Ujsoły, a tam uzupełnienie zapasów żywności. Jeszcze nam się udało, bo zrobiliśmy sobie bufet w ciepełku w cukierni (współdzielonej z…sklepem mięsnym 😉 ). Na zejściu do wioski spotykamy pierwszego turystę na szlaku- no tak piątek- ludzie ruszają w góry. Na chwilkę opuszczamy szlak graniczny i kierujemy się w stronę noclegu w schronisku PTTK na Rysiance. Dochodzimy w miarę sensownie, chyba około 17:30. W schronisku już ciut więcej ludzi, ale jeszcze klimatycznie- nie komercyjnie. Jakoś da się od razu odróżnić na pierwszy rzut oka prawdziwe schroniska do których w z pewnością się będzie miło wracało, od takich molochów typu Morskie Oko, Miziowa (na której nie byłem wprawdzie, ale słyszałem to i owo) czy nasz kolejny nocleg na Markowych. W każdym razie na dobry początek zostaliśmy oszczekani przez 3 pieski, które jednak po wzajemnym obwąchaniu stały się bardzo przyjazne :). Potem już zasłużona kolacja, pyszne naleśniki, ciasto i przede wszystkim przemili ludzie na miejscu, którzy widać że wkładają mnóstwo serca w prowadzenie obiektu. Dzień zamykamy praktycznie z identycznym przewyższeniem i dystansem jak wczoraj, ale zmęczenie dużo mniejsze- w sumie z każdym dniem było chyba lepiej- trzeba było przyzwyczaić organizm do plecaka, szczególnie że miałem nowy i jeszcze pierwszego dnia kombinowałem z regulacją pasków i systemu nośnego.

Na Wielkiej Rycerzowej Jedna z nielicznych chwil z lepszymi widoczkami Chwila w ciepełku i to jeszcze ze Studencką...bezcenne :) Doszli my! PTTK na Rysiance- najfajniejsze schronisko na całej trasie :) Ależ klimatyczna pościel :)

Dzień 3- Schronisko PTTK na Rysiance- Schronisko PTTK Markowe Szczawiny.

To był z założenia najcięższy dzień pod względem dystansu- w planie około 30km, ale za to przewyższenia powinny być w miarę spokojnie- w sumie na sam początek wejście na Pilsko- 1557mnpm, a potem już w miarę lekko i na koniec trochę pod górę do schroniska. Problem tego dnia był taki, że nie mieliśmy nic cywilizowanego po drodze, żeby się ogrzać, zjeść itp. Na Pilsku oczywiście widoczność na 10 metrów i huragan, więc kilka fotek i w dół. Cóż szlak niebieski w kierunku Przełęczy Glinne był średnio (tzn. wcale) oznaczony- pierwszy słupek może 100m od Góry Pięciu Kopców, a następny po 1,5km ;). Zaczęliśmy schodzić, ale zmrożone zejście bez kosodrzewiny skłoniło nas do założenia kolców i tak było bezpieczniej i pewniej. Jednak nie mając GPS lub kompasu bez szans na zejście w dobrym kierunku. Trochę i tak zygzakujemy zapadając się co rusz po pas w śniegu, ale im niżej tym lepiej, a gdy zgęstniał las można było odnaleźć już właściwą ścieżkę. Raki przydają się praktycznie do samej przełęczy, bo nawet jak śniegu ubyło, to lód na zejściu był dość niebezpieczny. Na przeł. Glinne po jakiś 10km szybki bufet we wiacie- paprykarzyk smakował jak nigdy :). Następny postój zaplanowany był na około 20km w bazie namiotowej Głuchaczki. Fajna wiata, która osłaniała od wiatru- można było zjeść obiad- w tym dniu nie za zdrowo, bo zupka błyskawiczna, ale zalana wrzątkiem z termosu pozwoliła się ogrzać, bo o ile temperatury w czwartek i piątek były przyzwoite (w dolinkach nawet na plusie, na szczytach może ledwo poniżej zera), to w weekend już nie było tak kolorowo. O zmierzchu dochodzimy do granicy Babiogórskiego Parku Narodowego i sprawnie poruszamy się w górę- na Żywieckich Rozstajach chwila zawahania- niby do schroniska czerwonym szlakiem…no ale….w sumie jeszcze wcześnie- miał być najcięższy dzień, a jakoś tak lekko i przyjemnie, a Piotrek nigdy nie był na Małej Babiej 😉 (a jutro nie będzie, bo ze schroniska będziemy szli już bezpośrednio na Diablaka). No to co? Ciemno od pół godziny, 27km w nogach, więc decyzja mogła być tylko jedna- chłopaki dołożyli sobie z 500m w pionie ;). Wspinaczka pod Małą Babią szła dość mozolnie ze względu na nachylenie, minęła raczej w ciszy, ale było warto- nocne widoki na Zawoję wynagrodziły wszystko. Na szczycie spokój, wiatr praktycznie zero, a cisza zmączona tylko naszymi przyśpieszonymi oddechami po ciężkim podejściu i niesionym wiele kilometrów szumem armatek śnieżnych z pięknie oświetlonego stoku narciarskiego Mosorny Groń. Z Przełęczy Borna znów uratowały nas raki, bo nachylenie było dość srogie, o czym świadczyła rynna prawie jak na torze saneczkowym wykonana przez turystów, którzy mimowolnie musieli wybrać zjazd na tyłku 😉 Nie cieszyło nas to specjalnie, bo jutro będziemy tędy podchodzić. Dzień zakończony, 32km w nogach 2tyś m podejść w pionie no i już standard- kolacyjka, piwko i spać- a tu nowość w pokoju 5-os co też było fajnym doświadczeniem, bo w górach zazwyczaj większość ludzi jest fajna 🙂

Takie ładne :) Podejście na Pilsko z pierwszej perspektywy. Na szczycie Pilska- szczyt znajduje się kilkaset metrów od granicy- po słowackiej stronie Zejście z Pilska Powoli zapada zmrok, a my wchodzimy na obszar BPN Mała Babia Góra nocą :) Zawoja i Mosorny Groń

Dzień 4 Schronisko PTTK Markowe Szczawiny- Zawoja.

5:10 budzik…z prostej przyczyny- wschód słońca 7:33. Choć pogoda od 3 dni jest perfidna mam wielką nadzieję, że góry się zrewanżują i choć raz na tej wyprawie pokażą swoje piękno. Szybkie śniadanie i ruszamy ze schroniska. Wschód z Babiej podobno trzeba zobaczyć…. to słońce podświetlające panoramę Tatr to musi być coś magicznego. Na Diablaku byłem dwa razy- raz latem, raz jesienią i pogodę miałem ładną, więc żywiłem nadzieję na podtrzymanie passy. Przełęcz Borna osiągamy po 20 minutach jak zwykle podświadomie ścigając się z wyrytymi na drogowskazach czasami przejść, który w tym wypadku wynosił 30minut…latem 😉 . Niebo zdaje się przecierać, widać czasem gwiazdy, na horyzoncie już coraz jaśniej. Ze schroniska na wschód słońca chyba wyszliśmy jako jedyni, myślałem że nawet możemy być sami na szczycie…. Szlak od strony zachodniej nie jest bardzo łatwy- szczególnie jak go nie widać- ostatnie kilka metrów po większych kamieniach i jesteśmy na szczycie kilka minut po 7 rano….a tam z 20 ludzi- chyba wszyscy weszli z Krowiarek. Przy pewnie minus kilkunastu *C i pizgajacym wietrze…ale te wschody słońca stały się popularne. No ale nie tym razem- jeszcze była nadzieja, bo szczyt był wprawdzie we mgle, ale czasem wiatr przeganiał ją na kilka chwil. Jednak w czasie takiego krótkiego przerzedzenia dało się zauważyć, ze zaraz nad horyzontem wiszą ciężkie chmury i jak słońce znad nich wyjdzie to może koło 11. No nic- kilka fotek i w dół, jeszcze tu wrócimy. Choć troszkę dostaliśmy od gór na deser- po zejściu może 200m niżej przez chwilkę się przerzedziło i dało się dostrzec zamglone zarysy Tatr. Reszta dnia to już raczej schodzenie z gór z małymi hopkami. W Zawoi byliśmy gdzieś po 12:00 kończąc dzień z 20km w nogach i 1000m przewyższenia. Teraz tylko dostać się do Żywca i to z przesiadką w Suchej Beskidzkiej. No ale lepiej być nie mogło- dochodzimy na przystanek w Zawoi- stoi busik „-kiedy Pan odjeżdża? – Już”. Dojeżdżamy do Suchej, wysiadamy i nawet nie zdążyliśmy zerknąć na tablicę z rozkładem a podjechał bus do Żywca 😉 Dzięki temu wróciliśmy w miarę sensownie do Wrocławia i szczęśliwie zakończyliśmy tą przygodę. Fajny treking, każdy dzień dość wymagający, góry są piękne nawet jeżeli pogoda nie dopisuje, a surowy zimowy krajobraz zawsze mi się podobał. Było super fajnie 🙂

Takie widoki na Babiej! ;) Na punkcie widokowym na Sokolicy Kilka chwil ze słońcem. Widoczki na doliny na sam koniec wyprawy

Tatry- zimowe wejście na Kasprowy Wierch i trawers Suchych Czubów Kondrackich

Dobra, strona podupadła ostatnio na treści i aktualizacjach trochę z racji na FB i insta, a trochę z braku czasu. Nie będę się rozpisywał dlaczego sezon 2017 u mnie wyglądał jak wyglądał, może kiedyś w długi zimowy wieczór się zbiorę ;). Teraz mam fajniejszy temat 🙂
Po Tatrach jakoś nigdy mi nie dane było chodzić, albo nie było kiedy, albo tylko przejazdem…a nie sorry- byłem raz z Żoną na tydzień, no ale Gubałówka i doliny to nie Tatry ;). No i w końcu nadarzyła się okazja- poniedziałek i wtorek miałem robotę w Krakowie no i tak kombinowałem- środa wolna, Rodzina w Nowym Targu no to wio 🙂
Plan zakładał start z Kuźnic, wejście na Kasprowy, potem granią do Kondrackiej Kopy, Giewont i powrót przez Halę Kondratową… plan nie zakładał kilkudziesięciocentymetrowego opadu śniegu w dwa poprzedzające dni 😉 Ostatnio zmienił się czas, więc chcę wyruszyć rano- po pierwsze aby mieć jeszcze zapas czasu, mimo czołówki w plecaku, po drugie żeby też nie wracać do Cioci i Kuzynostwa o 23 i spędzić razem trochę czasu. Z Kuźnic startuję o 6:40 i lecę żółtym a potem niebieskim szlakiem do Murowańca, śniegu sypnęło- jest pięknie, zima w górach to jest coś magicznego, widoczność dobra, ale bez słońca, wiatr- zero i dość ciepło- idę bez rękawiczek i czapki, no chyba że to podejście robi swoje ;), szlak dość wydeptany. 8:25 jestem przy Murowańcu i badam szlaki, jedna osoba wraca i mówi, że nie są przetarte, fakt- na Kasprowy żółtym szła tylko jedna osoba, ale śniegu nie jest bardzo dużo- do pół łydek, czasem się zapadam do kolan, więc pierwsze przepakowanie i stuptuty na nogi. Dobrze, że ta jedna osoba szła, bo las się skończył i szlak idzie już gołym stokiem, a tyczkowanych szlaków niestety przez cały dzień nie uświadczyłem. Na razie bezpiecznie, ale kilkaset metrów przed szczytem szlak idzie trawersem, a ścieżka która pewnie wcina się w ten trawers jest już pod śniegiem, zbocze dość strome, więc drugie przepakowanie i na butach lądują raki i od teraz idzie się dużo bezpieczniej. Na Kasprowym jestem o 10:00, kilka fotek szybkie zerknięcie na grań, którą idzie w oddali tylko jedna osoba….no ale przecież bez sensu wracać tą samą drogą 😉 Ruszam dalej zostawiając za sobą zbyt głośny szczyt Kasprowego.

W drodze na Kasprowy Raki założone, chwila zadumy i ruszam dalej Widoczki z Kasprowego Czerwony szlak z Kasprowego w kierunku Kondrackiej Kopy

Na grani jest kilka szczytów do przejścia- pierwszy- Goryczkowy Wierch- przechodzę spokojnie granią- szlak idzie bokiem, po słowackiej stronie, ale zasypany. Po drodze mijam dostrzeżonego wcześniej turystę, piękne stadko kozic górskich i udaję się na Czubę Goryczkową…idę granią- na mapie jest tak samo odejście na stronę południową, ale wszystko po Słowackiej stronie jest totalnie zasypane- musiało jak na złość tak zawiewać- wracam się trochę, próbuję inaczej, też się nie da- po polskiej stornie ścianki i przepaście. Dogania mnie Jarek- ów drugi turysta- decydujemy że razem bezpieczniej i jakoś się przeprawiamy….chyba w końcu granią okrakiem. Jarek mieszka w okolicy, więc po cichu liczę na większe doświadczenie niż moje. Niestety doświadczenie często miesza się z rutyną i jakoś zapomniało mu się raków, co w sumie na razie nie jest problemem- śnieg raczej kopny, lodu mało. Przejście przez Czubę zajmuje jakieś 30minut…a to był dopiero początek. Przed nami cała formacja skałek o nazwie Suche Czuby- w lecie takie piękne- od polskiej strony wybitne i strzeliste, od słowackiej nie takie monumentalne, ale zaraz spod nich startują stoki o nachyleniu 35-40*, czyli idealne lawiniska.

Tak prezentują się Suche Czuby od strony słowackiej (źródło- Wikipedia) Kozice i Koziołki :) Na Goryczkowym Wierchu Grań ma w sobie piękno

Z jednej strony śnieg dopiero co zaczął sypać tej zimy…z drugiej strony 2gi stopień lawinowy tego dnia i w sumie było to widać gołym okiem- po drodze kilka miejsc, gdzie poszły na szczęście nie duże lawinki, które zatrzymywały się po 30-40m, jednak wszystko to kazało wyostrzyć uwagę. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że pewnie jeżeli byśmy szli sami, to byśmy zawrócili, a tak to jednak ciut bezpieczniej- zawsze jest druga osoba, żeby zadzwonić po pomoc. Praktycznie każda z formacji skalnych wymagała obejścia- już sam nie wiem ile ich było w sumie 5 może 6. Warunki bardzo podobne- pod ściankami nawiany śnieg, czasem tak dużo, że kiedy sondowałem, to kijek wpadał cały + ręka do łokcia- trzeba było iść niżej, bo tam śniegu było mniej= mniejsza szansa że się z nim popłynie. Chodziliśmy wykorzystując czasem wystającą kosodrzewinę- zawsze to jakiś uchwyt i znak, że jest płytko śniegu, ale i tak było kilka miejsc gdzie trzeba było przejść 10-20m trawersując żleb. Staraliśmy się to robić bardzo delikatnie, aby nie zruszyć śniegu. Lawinki może nie były groźne ze względu na ilość śniegu- raczej by nie przykryły, ale właśnie przez to że było płytko, to dużo większa szansa na trafienie po drodze na głazy, urwisk na szczęście nie było widać, no ale opis który znalazłem już po powrocie nie pozostawia złudzeń:
„Lawina z lutego 2000 wyłamała las nie tylko po północnej stronie doliny. Przecięła potok i sięgnęła na zbocze Kop Liptowskich około 100 m ponad dnem Doliny Cichej. Jej szerokość przy dnie doliny wynosiła blisko 500 m. Resztki lawiny, przykryte izolacyjną warstwą drzew (…) przetrwały do następnej zimy”. Drwale i kierowcy 10-tonowych ciężarówek mieli robotę na dwa lata” (Władysław Cywiński: Kasprowy Wierch – Tatry. Przewodnik szczegółowy). Chyba faktycznie to była ostatnia szansa tej zimy, aby przejść ten szlak- 30cm śniegu więcej to by była zerowa pewność co do tego po czym się idzie.
Posuwaliśmy się makabrycznie powoli, ale co ważne bez żadnych sytuacji awaryjnych. Najlepiej było już dawno zawrócić, ale oczywiście jak to bywa w takich sytuacjach brnie się zawsze coraz głębiej i głębiej w bagno ;). Doszliśmy tak trochę z duszą na ramieniu do ostatniej formacji- Małej Suchej Czuby. Oczywiście była to najcięższa przeprawa na sam koniec- potem już było widać w miarę przetartą ścieżkę, którą szła czwórka skitourowców. Jak ciężko było niech świadczy fakt, że przejście około 150 metrów w linii prostej zajęło godzinę i dwadzieścia minut (…) i wyglądało mniej więcej tak:

Brawo ja ;)

Niestety po drodze było jedno krytyczne miejsce- gdzie raki były niezbędne, bez nich było na tyle niebezpiecznie, że mimo tego, że było to przedostatnia trudność na trasie Jarek postanowił się wrócić. Wymieniliśmy się numerami tel. żeby ew. się alarmować i upewnić, że się wróciło do domu bezpiecznie. No i właśnie mi została ostatnie przeszkoda- ostatnie 10 metrów…..dlaczego to tak zawsze jest, że to końcówki są takie- jeżeli by taki był początek, to w życiu bym dalej nie poszedł…..hmm… więc w sumie może to i dobrze ;). W każdym razie sytuacja wygląda tak stoję na półce o szerokości 20cm z prawej mam ścianę z 3m wysoką prawie pionową bez żadnych chwytów, z lewej mam zbocze żlebu 40* jak nic, półka się kończy a za nią kijek wpada w śnieg. Czuję że pode mną jest piękna ścieżka szlaku…tylko 1,5m pod nawianym śniegiem. Kręcę się w jednym miejscu z 10minut szukając miejsca na nogę posunąłem się może o metr znajdując pod śniegiem jakieś załomy w ścianie o które stabilnie mogę oprzeć raka, no ale nie mam pomysłu co dalej. Nie zaryzykuję kroku w śnieg w który mi kij wpada, bo jak wpadnę po ramiona to sam nie wyjdę, albo wystartuję lawinę. No ale przecież jak odpuścić- ostatnie kilka metrów. No i dobra- inżynier wymyślił taki sposób- nagarniam śnieg w jedno miejsce i ubijam kijkami, nagarniam, ubijam i tak w kółko, po 3minuach mam w miarę stabilne miejsce, żeby postawić nogę. No i takimi krokami pokonuję ostatnie metry, wychodzę z duszą na ramieniu na utwardzoną ścieżkę. Chyba rekord- Goryczkowa Czuba- Małą Sucha Czuba- w linii prostej 1,6km, po mojemu 2,8km i 3 godziny 20 minut ;), ale co ważne- bez sytuacji awaryjnej, choć nie powiem że bez stresu i ryzyka, no ale czym by były góry bez tych rzeczy. Giewont niestety zostawię sobie na inną okazję, robi się późno- schodzę już bez większych przygód przez Halę Kondratową po drodze zawracając trzy grupki, które chciały odwiedzić Kasprowy, ale nie sądziły że to może zająć 4 godziny w jedną stronę ;). Wieczorem zdzwaniamy się z Jarkiem- niestety obawy przed powrotem tą samą drogą i podcinaniem śniegu drugi raz były słuszne. Jarek poleciał ze śniegiem kilkadziesiąt metrów i jak się ogarnął, to nie miał wody i buta…choć udało się go potem znaleźć acz bez skarpetki ;). Poobijany, w kontakcie tel. z TOPR dotarł bezpiecznie na dół. To tylko daje do myślenia- niby 50-60cm śniegu a już taka siła…co dopiero się dzieje przy poważnych lawinach.
Jak zwykle każde doświadczenie uczy i już wiem, że po pierwsze czekan- może na samym szlaku nie był by dużo bardziej pomocny niż kije, ale rezerwowo w razie podcięcia i zjazdu w dół trzeba go mieć w ręce. Po drugie kask- przy takich lawinach ofiary nie są z uduszenia po śniegiem, tylko z obrażeń- zazwyczaj głowy. Po trzecie lina- nawet z 20m- szczególnie jak idzie się w dwie osoby przez takie krótkie nieosłonięte odcinki- idzie jedna, druga czeka na stanowisku (znów czekan), jak jeden dojdzie w bezpieczne miejsce, to idzie drugi.
No ale zostawiając za sobą już te wszystkie niebezpieczne chwile- było przepięknie, szlak bardzo malowniczy, szczególnie w stronę Słowacji, z mega widokiem na Cichą Dolinę i najbliższe kilka szczytów po 2tyś mnpm. No i mimo wszystko cieszę się że spadł śnieg- ma to swój urok i góry nabierają zupełnie innego charakteru, do pełni szczęścia zabrakło słoneczka, no ale przecież chyba jeszcze kiedyś tam wrócę 🙂

Ech, gdyby zawsze było tak płytko ...no właśnie....zabawa po pachy ;) :) Piękne lodowe stalaktyty...niestety trzeba było je zepsuć, bo kompletnie blokowały przejście blisko ściany

Trasa:
https://www.strava.com/activities/1256649174