Archiwum autora: mike

Andaluzja kolarsko i turystycznie

O Andaluzji już kiedyś pisałem, choć było to raptem po pierwszym tygodniu, który tam spędziłem. Było to bardziej kolarskie porównanie Andaluzji z okolicami Calpe no i też przy okazji relacja ze zgrupowania. Było to w roku 2017 i od tego czasu udało się tam spędzić ponad 30dni, więc tym razem już na spokojnie i z dużo większą wiedzą, spróbuję napisać czemu Andaluzja jest naj, naj i jeszcze raz naj….choć nie wiem czy tego chcę, bo jedną z zalet jest to, że nie ma tam tego przepychu i napiny jaka jest w Calpe, a spotkać innego kolarza w górach to rzadkość.

Jadąc w te okolice w 2017 byliśmy praktycznie pionierami, bo wtedy na słowo zgrupowanie w Hiszpanii każdy myślał tylko o Calpe, wyspach, ew. Lloret. Ba- w 2017 to nawet ja razem z Piotrkiem to zgrupowanie organizowaliśmy i wyszło to całkiem sympatycznie. Będąc od tego czasu jeszcze dwa razy, za każdym razem było zauważalnie więcej kolarzy, głównie właśnie z Polski. Widać, że okolica jest powoli doceniana i nie bez przyczyny. Ja oprócz 2017 byłem jeszcze w 2020 i 2023, choć te dwa wyjazdy były oprócz treningowych również wyjazdami rodzinnymi i turystycznymi i też właśnie wszystkie tego typu atrakcje bym chciał zawrzeć w tym opisie, bo umówmy się- towarzystwo powoli wyrasta z wieku, gdzie trening ma priorytet i warto oprócz tego coś na tym świecie jeszcze zobaczyć.

Jednak na początek przez sprawy treningowo- kolarskie też przelećmy w lekkim skrócie, czyli dlaczego tak sobie cenię Andaluzję:

– Mnogość i różnorodność tras. Tu oczywiście zależy, gdzie się osiedlimy, bo można trafić na nadmorskie miasteczka, gdzie jedyną drogą ucieczki w góry będzie na dzień dobry podjazd 800m w pionie. Ja zazwyczaj celowałem w okolice Torre del Mar / Velez, ogólnie okolice na północ od Malagi są spoko. Wiadomo, że celując w miejscowość nadmorską jeden kierunek nam odpada, no ale nad morzem zawsze przyjemniej no i jednak łatwiej o dostęp do wszystkiego. Na wyjeździe z Velez mamy praktycznie 3 drogi w góry, do tego zaczynając ew. wzdłuż morza kilka km mamy kolejne 2 odbicia w góry w zasięgu do 10km . Czyli na starcie 5 kierunków, a nie jedna Benissa jak w Calpe.

– Góry, góry i jeszcze raz góry. Tu nie ma zmiłuj się. Ogólnie jest bardzo mało odcinków płasko- przelotowych. Oczywiście płasko jest przy morzu i trochę na płaskowyżu powyżej Ventas de Zafarraya. Bardzo sobie cenię, że podjazdy rzędu 20-25min dobrym tempem (Los Gomez-Canillas de Aceituno) są raptem 14km od morza.

Cómpeta

– Drogi w Andaluzji mi bardzo pasują. Choć zauważyłem to dopiero po ostatnim pobycie w Chorwacji, gdzie czasem jechało się zjazd 60 km/h, a wszędzie na poboczu rosły krzaki i praktycznie nie było widać co jest za zakrętem, nie mówiąc już o potencjalnym stresie czy coś z tych krzaków nie wyskoczy- wszak kozłów czy innych baranów tam pełno. Natomiast Andaluzja jest bardzo „czysta”. Zjazdy są bardzo przewidywalne, często widać drogę do przodu 3 zakręty i kilometr, po prostu jest dzięki temu bardzo bezpiecznie. Jeżeli dodamy do tego dość dobrą jakość asfaltów i mały ruch, to minimalizuje się nam ryzyko jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia.

– Krajobrazy. Są niesamowite i tyle. Z jednej strony morze, które często da się dostrzec z przewyższenia rzędu kilkuset metrów, z drugiej strony ośnieżona Sierra Nevada. Dorzućmy do tego kilka smaczków obok których można przejechać jak np. formacje skalne rezerwatu Torcal de Antequera czy sosnowe lasy Montes de Málaga. Oprócz tego wszędzie avocado i zielone pastwiska.

Jeden z tysiąca pięknych widoczków

-Pogoda. Ok, oczywiście trzeba mieć szczęście. No ale nie wiem jak to jest, że ile razy jestem w Calpe to marznę, a ile razy w Andaluzji, to się czuje jakbym wygrał w totka (zazwyczaj jestem tak w pierwszej połowie marca). Będąc w 2017- był faktycznie jeden dzień deszczu i pizgawicy, drugi pochmurny, reszta przyzwoita czyli na krótki rękaw, może czasem rękawki. 2020- miałem na sobie dwa razy rękawki i to tylko przez pierwsze 30min jazdy, a ruszałem wtedy raczej wcześniej. Zdarzył się jeden dzień kiedy termometr pokazał 27*C i myślałem że lepiej tam nie może być….aż do 2023. Wtedy to był jakiś kosmos. Pomijając pierwsze 3-4dni kiedy było powiedzmy umiarkowane, to potem były dwa tygodnie smolenia. Przy morzu temperatury około 23, a w górach była inwersja- zdarzało się, że Garmin pokazywał powyżej 30*C (oczywiście podczas jazdy a nie postoju na słońcu, bo wtedy 40).

Smooooli

Nie piszę o konkretnych trasach, możecie to podglądnąć na mojej Stravie:
2017
2020
2023

Natomiast z takich miejsc gdzie trzeba być kolarsko, to na pewno:

– Przełęcz Ventas de Zafarraya- niesamowity przesmyk, gigantyczne skały, wygląda to jak jakieś wielkie wrota. Potem w kierunku zachodnim piękny płaskowyż na 1000 mnpm z kamienistymi pastwiskami.

Ventas de Zafarraya

– Torcal de Antequera. Jest to rezerwat, gdzie są ciekawe trasy na trekking (o tym za chwile), ale rowerem da się dojechać na parking przed wejściem, gdzie jest ogólnodostępny taras widokowy (na wysokości 1150mnpm z widokiem na morze).

Torcal de Antequera

– Montes de Málaga- wprawdzie jechałem tylko raz, ale w pamięci utkwił mi zapach sosen piekących się na słońcu. Trochę inne krajobrazy niż wszędzie dookoła i fajne zakręty o 360*.

– Podjazd z Almuñécar przez Otivar w stronę Jayena- można się wbić z poziomu morza na 1300m.

– Okolice Riogordo i Colmenar- bardzo ładny zielony rejon.

Okolice Riogordo

– Dziesiątki urokliwych Pueblos blancos, które najładniej oczywiście wyglądają z pewnej odległości, ale przejazd przez centrum jest zawsze przygodą, gdzie można podglądnąć trochę lokalnego życia. Osobiście moim ulubionym białym miasteczkiem jest Comares, które położone na wzgórzu jest widoczne bardzo często podczas treningów.

No dobra, to teraz szybki przewodnik co można zrobić albo zobaczyć w okolicy korzystając z tego, że wynajem samochodów w Hiszpanii jest wciąż śmiesznie tani. Zacznę od klasyki oraz ikon turystyki w Andaluzji, które pewnie już nie raz widzieliście w internetach albo i na żywo. Natomiast im dalej, tym będą mniej znane miejsca. Czasem rzucę tylko hasło, zakładam, że google macie opanowane 🙂 jak mam ślad GXP, to podrzucę link do Stravy, bo stamtąd można ściągnąć + jest tam też więcej zdjęć.

– Duże miasta w zasięgu na jeden dzień: Sewilla, Kordoba no i oczywiście sama Malaga. O każdym z tych miast można napisać książkę.

Sewilla


Kordoba

– Grenada i Alhambra to po prostu coś co trzeba zobaczyć i potem powtórzyć kiedy się tylko da:)

Alhambra a w tle Sierra Nevada

– Ronda z charakterystycznym mostem i areną do walk byków.

Ronda

– Caminito Del Rey, czyli ścieżka turystyczna praktycznie w ścianie wąwozu. Okryta trochę złą sławą zanim została przebudowana i ponownie udostępniona turystycznie. Aktualnie 100% bezpieczna i mało wymagająca, ale widoczki świetne. Na koniec wiszący most, ale 10x krótszy niż inne mniej znane w okolicy (poniżej)

Caminito Del Rey

– Dwa ciekawe miasteczka, które można zahaczyć w drodze do Sewilli lub Rondy. Wykute w skale Setenil de las Bodegas i Zahara de la Sierra z pięknymi widokami i górującą nad miasteczkiem twierdzą.

Setenil de las Bodega

Zahara de la Sierra

– Castillo Almodovar del Rio- piękny zamek, który warto zobaczyć w drodze do Cordoby. Warto zapłacić kilka euro i wejść do środka, bo jest sporo do zwiedzania i świetne widoki z wież. No a sam zamek jest najbardziej znany z tego, że zagrał w Grze o Tron 😉

Castillo Almodovar del Rio

– Cueva de Nerja. Imponująca jaskinia z największym na Świecie stalagnatem. Jest pula darmowych biletów- przez stronę www jest napisane jak je zdobyć- trzeba było kliknąć o danej godzinie, co poza sezonem nie jest trudne. No i przy okazji można zwiedzić miasteczko, a w szczególności znany punkt widokowy Balcón de Europa

Cueva de Nerja

– El Torcal de Antequera- piękny rezerwat przyrody z niesamowitymi formacjami skalnymi.
https://www.strava.com/activities/8714235988

Torcal de Antequera

– Ferraty Comares. Ferraty rozmieszczone przy wjeździe do miasteczka. Są to dość nowe ferraty. Nie mają dużej ekspozycji, większość dróg jest na wysokości 20-30m. Natomiast są dość wymagające fizycznie, jest sporo przeszkód na których dość mocno czuć ręce. To taki bardziej park linowy dla dorosłych niż trasa wspinaczkowa.
https://www.strava.com/activities/8717681903
Są też starsze ferraty po drugiej stronie wioski, nie wiem nie testowałem.

Starsze Ferraty w Comares


Nowsze Ferraty w Comares


Ferraty w Comares

-Camino de la fuente- to fajna ścieżka na niewymagający trekking czy nawet bardziej na spacer (większość wyasfaltowane/wybetonowane) zaczynająca się w Vinueli i ciągnąca się wzdłuż upraw Avocado w stronę zbiornika wodnego. Przy zalewie jest ogólnodostępna miejscówka na grilla z kilkoma paleniskami, raz nawet korzystaliśmy 🙂
https://www.strava.com/activities/8648490057

Camino de la fuente

-Lokalne ścieżki trekkingowe i szlaki turystyczne:
Frigiliana: to był taki rekonesans z wycofem tą samą drogą, bo było późno, nie była to jakaś spektakularna trasa, bardziej przy okazji odwiedzin miasteczka.
https://www.strava.com/activities/8653769253

Ścieżki nad Frigilianą

Cerro Gordo: króciutki 2km spacerek (acz ścieżka wymagająca miejscami) z ruinami wież i w towarzystwie kozic górskich.
https://www.strava.com/activities/8681856447

Cerro Gordo

Koziołki na Cerro Gordo

El Saltillo Canillas de Aceituno: bardzo fajne miejsce i mało znane. Start w Canillas de Aceituno, a celem jest wiszący most który ma około 50m i tyle samo wisi nad ziemią. Trasa powiedzmy średnio wymagająca, choć trzeba być uważnym, bo idzie się wprawdzie ścieżką, ale po niezabezpieczonym zboczu o sporym nachyleniu.
https://www.strava.com/activities/8691771358

Most na El Saltillo Canillas de Aceituno

Końcówka El Saltillo Canillas de Aceituno

Los Cahorros de Monachil: szlak ma około 7km. Niestety nie zamknąłem go w całości, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze nosidełka dla dzieci. Tutaj też są wiszące mosty, tylko takie bardziej drewniane niż stalowe 😉
https://www.strava.com/activities/3158793127

– aha- wszyscy się pytają o Giblartar. Nie wiem, nie byłem, nie mam zdania. Jak ja kogoś się pytałem to opinie były raczej negatywne, tzn. nic specjalnego tam nie ma, ot skałka, widoczek na Afrykę i wszędzie głupie małpy 😉

No i to by było na tyle. Mam nadzieję, że jak będziecie w okolicy, to pozwiedzacie odrobinę popołudniami i w dni wolne od treningu, bo szczerze warto. Okolice są przepiękne i szkoda ograniczać się tylko do jazdy.

Dalmacja rowerem szosowym….i nie tylko

Wstęp
We wrześniu 2023 udało się odhaczyć rowerowo kolejną część Bałkan. Po kręceniu w Czarnogórze i na Istrii, tym razem rozjeżdżałem asfalty pod Splitem. Byłem w tych okolicach w 2011, ale bez roweru i w ogóle jakoś tak mało aktywnie, bardziej zwiedzanie i plażing. Moje podejście do jazdy rowerem w Chorwacji utwierdza się za każdym razem jak tam jestem i zacytuję tu to co napisałem już we wstępie opisu Istrii:
„Zakładam, że jadąc do CRO są to też wakacje, więc fajnie jest być przy morzu. No i tu się zaczyna problem- rzeźba terenu i związana z nią sieć dróg. Spora część chorwackiego wybrzeża wygląda tak: morze, wzdłuż morza droga krajowa o sporym natężeniu ruchu, a potem od razu góry ponad 1000mnpm gdzie albo mamy ślepe, marne drogi do górskich wiosek, albo raz na jakiś czas przebitkę przez góry na godzinę podjeżdżania. „

Gdzieś w górach

Widoczek na Omiś

Serio- wybór fajnego miejsca jest ciężki. Zakładam też, że jak chcemy coś potrenować, to jednak dobrze mieć jakieś góry, no ale właśnie takie akurat- ani nie za małe ani nie za duże. Istria miała swój klimacik, szczególnie piękne miasteczka położone na wzgórzach. Fakt- dało się znaleźć srogie nachylenia >20*, ale jednak większość półwyspu to takie bardziej wzgórza niż góry, a jeżeli jest jakiś dłuższy podjazd to bardzo niejednostajny- z wypłaszczeniami. No ale dobra miało być o Dalmacji a nie o Istrii ;).
Patrząc na mapę- wyglądało to fajnie (startowałem z Duce czyli wioski co łączy się z Omisiem). Po pierwsze dlatego, że najbliższe pasmo górskie ma 300-400m, pomiędzy nim a kolejnym pasmem, które ma już >1000m są dwie lokalne drogi, gdzie można kręcić przyjemne pętelki. Zresztą- to większe pasmo też da się objechać i wracając przez przedmieścia Splitu zamknąć pętelkę z niewiele ponad 100km na liczniku. Po drugie- mamy dość szybką ucieczkę na lokalne drogi i mało jazdy obciążoną krajówką przy morzu. Po trzecie- w Omisiu ujście ma rzeka Cetina, a droga przy niej daje nam kolejne możliwości wbicia się w głąb lądu. No i po czwarte w końcu- blisko jest park narodowy Biokovo z najwyżej położoną drogą asfaltową w Chorwacji i możliwością podjazdu na Sveti Jure, czyli z poziomu morza na 1762mnpm. To wszystko czyni okolice Omisia bardzo fajną bazą wypadową do jazdy szosówką po tej części Dalmacji.

W oddali Park Narodowy Biokovo

Drogi i kierowcy
Asfalty są bardzo spoko. Biorąc pod uwagę, że czasem jest to odcinek z wioski co ma 30 mieszkańców do wioski, która jest zupełnie opuszczona, to jakość tych dróg jest wręcz idealna. Przez 2 tygodnie nie miałem, żadnej sytuacji żebym wyłapał jakąś dziurę, co by mnie mocniej zestresowała. Asfalt w większości jest w zadowalającym stanie, natomiast drogi czasami są wąskie i do tego trzeba się przyzwyczaić. Przyzwyczaić po pierwsze w takim sensie, że zawsze trzeba być uważnym i skupionym i zakładać, że zza zakrętu może coś wyjechać. Po drugie w takim sensie, że często jedzie się praktycznie tunelem, bo pobocza nie ma- są albo skały albo krzaki z których jakieś dzikie zwierzę zawsze może wybiec. Ja jeździłem solo. Jazda w więcej osób- dwójkami była by dość niebezpieczna wg mnie- właśnie z racji na to, że jest wąsko, nie ma gdzie uciec, a Chorwaci na zakrętach nie zwalniają 😉 Ich typ jazdy się nie zmienił- jest brawurowy, szybki, ale jednocześnie dość pewny i jak się już przyzwyczaimy, to nawet można powiedzieć, że bezpieczny. To co się rzuciło w oczy, to na górskich wąskich odcinkach nie ma ludzi patrzących czy gadających przez tel. (im droga szersza i bezpieczniejsza, tym staje się to niestety częstsze). Ogólnie przez 2 tygodnie nie miałem jakiegoś mijania w bardzo bliskiej odległości, raz w okolicach Splitu coś ktoś pokrzyczał przez okno, ale wszędzie znajdzie się jakiś niewyżyty pseudo samiec w kryzysie wieku średniego, co zrobić. No a do trochę ograniczonego pola widzenia trzeba się przyzwyczaić- szczególnie na zjazdach. Już wiem, czemu tak lubię trasy w Andaluzji- tam po prostu jest mega bezpiecznie- wszystko widać, często na 3 zakręty i 1km do przodu, a tu w Dalmacji jest dość specyficznie.

Asfalt fajny, ale wąski



Zachód słońca nad Splitem

Trasy
Ogólnie odsyłam, do mojej stravy z tamtego okresu. Najczęściej wyjeżdżałem z Omisia na północ- mamy już po chwili do wyboru 4 drogi w dwóch kierunkach- trzy zaczynające się od podjazdu w stronę Gata, Tugare lub wąska (ale z zerowym ruchem) droga w kierunku Dubravy, do tego początkowo płaski wyjazd wzdłuż Cetiny. Podjazdy w okolicy są stabilne i mają takie fajne nachylenie, dobre treningowo- nie ma jakiś ścianek, tylko stabilne 5-8%. To czego mogę się przyczepić, to bardzo słabe wyprofilowanie na 180* (tzw. patelniach)…nawet nie słabe, tylko jego kompletny brak. Ciężko na zjeździe się fajnie na takim zakręcie złożyć i trzeba mocno zwalniać. Ogólnie większość zjazdów jest mocno pokręcona. Jedyny trochę inny od wszystkich- szybszy i z dobrą widocznością to ten z Gornji Dolac w stronę Zavala. Górki są powiedzmy umiarkowane- zazwyczaj wychodziło mi około 1800m przewyższeń na 100km. Z miejsc, które mi się bardzo podobały, to na pewno widoczek na Omiś i ujście Cetiny (43.4606744N, 16.7002797E). Pięknie wyglądał też brzeg Adriatyku widoczny zaraz za odbiciem z nadmorskiej drogi D8 na D39 (43.4005564N, 16.8943967E) tak w połowie drogi między Makarską i Omisiem. Oczywiście bardzo klimatyczne były małe, górskie wioski, często w połowie opuszczone, upchane na stokach o takim nachyleniu, że gdy jedzie się drogą, która je trawersuje, to z jednej strony drogi ma się na swoim poziomie dachy domów, a z drugiej piwnice. Niestety nie udało się zrealizować najważniejszego planu, czyli wjazdu na Sveti Jure. Ogólnie wszystko sprzyjało- był czas, była pogoda, no i co? Okazało się, że w drugim tygodniu kiedy planowałem wjazd droga była otwarta tylko do tarasu widokowego Sky Walk, bo wyżej była zamknięta z powodu remontu….a wcześniej na stronie parku narodowego nie było o tym żadnej informacji. Dowiedziałem się o tym dopiero po zapytaniu czemu nie mogę kupić biletów na dany dzień. No nic trudno- będzie powód, żeby tu wrócić….może w końcu kiedyś uda się zrealizować moje marzenie o bikepackingu do Chorwacji. Natomiast okolica słabo nadaje się na rowerowanie turystyczno- rodzinne. Mieliśmy przyczepkę, ale rowerowo użyliśmy jej tylko raz i to jechaliśmy specjalnie samochodem w jedyny bardziej płaski obszar w okolicy. W Duce jest taki mini betonowy deptak przy morzu w stronę Omisia, ale ma on może z kilometr. Za dużo opcji w tym rejonie na jazdę z dziećmi nie ma.

PN Biokovo

Turystyka
Jako, że nie samym rowerem człowiek żyje, to podrzucam kilka tematów na popołudnia:

-Miasta warte zwiedzania w okolicy: Split, Trogir, Omis, Makarska, a na dłuższą wyprawę Mostar w Bośni (po drodze jest Medjugorie)

Mostar


Split

-Salona- ruiny rzymskiego miasta.

Salona


Salona

-Treking- chodziliśmy po Parku Narodowym Biokovo, szlakami nad Gornje Sitno, w okolicach Tugare, do Crkvi Gospe Snjezne nad Duce i do Fortecy nad Omisiem. Ogólnie szlaki górskie są tu raczej trudniejsze niż łatwiejsze. Dystanse uciekają niewiarygodnie powoli, a zmrok we wrześniu nastaje szybko, więc trzeba to brać pod uwagę planując trasę. No i koniecznie wgrać sobie gpx’a, bo choć szlaki zazwyczaj się dobrze oznaczone, to jedno pogubienie może nas dużo kosztować, a teren czasami jest bardzo jednorodny bez ścieżki i trzeba szukać kółeczek namalowanych na kamieniach.

Szlak turystyczny nad Duce


Biegowo nad Duce


Szlaki nad Gornje Sitno

-Sky Walk Biokovo. Flagowa atrakcja Parku Narodowego, fajne, ale jakoś spodziewałem się więcej…no ale z trekkingiem po okolicznych górach można to połączyć.
-W obrębie miasta Omiś jest też mniejszy fort do zwiedzania, a 300m nad miastem wspomniana forteca.

Szlak na Fortecę


Forteca nad Omisiem

-Ferrata na Fortecę. Mi szczerze się średnio podobała jako ferrata. Jest to bardziej ubezpieczony szlak wspinaczkowy, ale dla kogoś, kto jest ogarnięty w górach nie jest on bardzo problematyczny, choć oczywiście jedno poślizgnięcie może się tu skończyć tragicznie, to czasem przepinanie się co 5m trochę denerwuje. Natomiast widoki na Omiś, niższy fort i ujście Cetiny przepiękne. Jest też jakaś mini ferrata w górach nad Splitem (Perunika), ale nie testowałem. Przy wyjeździe z Omisia wzdłuż Cetiny są też stanowiska do wspinaczki.

Via Ferrata Fortica

-Tyrolka nad Cetiną, która ma 700m i w najwyżsyzm punkcie 150m nad ziemią. Nie tesotwałem, ale następnym razem nie omieszkam
-Spływy kajakowe i rafting Cetiną.
-Dziesiątki punktów widokowych przy drogach z mini parkingami. Fajny widoczek był też z wioski Zadvarie na wodospady Gubavica, z których największy ma 50m i tam też sam kanion Cetiny wyglądał imponująco.

Wodospady Gubavica

-Są też trasy enduro, nie były jakoś specjalnie obłożone, więc jedną przez chwilę zbiegałem i wyglądały na dość wymagające (nad wioską Duce)
-W połowie października jest festiwal biegowy po okolicznych górkach Dalmacija Ultra Trail z dystansami (w 2023) 16,26,57,122….kto wie, może kiedyś 🙂
No i tyle. Kolejna fajna miejscówka, gdzie człowiek aktywny nie będzie się nudził. Polecam 🙂

Mistrzostwa Polski XCO 2023 Białka Tatrzańska

Zacznijmy od tego, że na Mistrzostwa Polski XCO w tym roku miałem wcale nie jechać. Po pierwsze dlatego, że trochę daleko, po drugie sygnały jakie dochodziły o trasie były lekko mówiąc odrobinę deprymujące. Jednak w tygodniu poprzedzającym MP wpadł mi wyjazd służbowy w okolicy, do tego była okazja odwiedzić Rodzinę w Nowym Targu, więc jakoś w ostatni dzień zapisów podjąłem decyzję o starcie. Oczywiście o jakimkolwiek budowaniu szczytu formy….czy w ogóle formy 😉 nie było mowy, jednak od pewnego czasu jestem zdania, że MP to impreza na tyle ważna, że jeżeli tylko można, to trzeba na niej być. No i w sumie nigdy nie ścigałem się w tej okolicy i tak sobie pomyślałem- hmm wyścig z widokiem na Tatry? Jadę!

fot. Tatra Cycling Events

Trasę udało się objechać we czwartek. Sam profil już rzucił u mnie na nią dziwne światło, bo była taka… trochę nie XCO, wyglądała bardziej jak miniaturka maratonu, czyli pierwsza część podjazd, druga część zjazd. Ogólnie trasa nie była zła, ale gdzieś tam nostalgia za naturalnymi trasami u mnie jest bardzo duża. Na pewno brakowało mi na tej trasie trudności technicznych na podjazdach- były one po prostu tylko i wyłącznie siłowe. Pierwsza połowa to praktycznie jeden bardzo sztywny podjazd po płytach a w dalszej części serpentynami po łące. Podjazd ten poprzecinany był 3 sekcjami w dół każda na 15sek i jednym fragmentem z kilkoma muldami do pompowania lub skakania jak kto woli i umie 😉 i bandami. Do tego na trasie jeden (sic!) trudniejszy korzeń…jeden no właśnie, pamiętając trasę sprzed roku łezka się w oku lekko zakręciła. Jeszcze dwa bardzo krótkie zjazdy o niespecjalnie trudnym nachyleniu. Zanim zaczęła się sekcja zjazdowa były jeszcze 3 kłody takie akurat na moje umiejętności bunny hopa :). Zjazdy były poprowadzone głównie albo elementami trasy enduro albo na samym dole po prostu łąką. Ogólnie jak na trasę XC było to wg mnie mega słabe. Dla mnie wyznacznikiem dobrego XC są techniczne podjazdy i zjazdy, po prostu takie gdzie trzeba szukać balansu, gdzie tętno nie schodzi poniżej 180 z wrażenia i takie przed którymi wierzący modlą się do Anioła Stróża 😉 Żeby było w ogóle cokolwiek, to były dwa sztuczne dropy i rock garden. Rock garden moim tempem (czyt. wolnym) do przejechania chyba 10-cioma różnymi liniami- tzn. nie było na tyle dużych głazów, żeby na nich się całkowicie zblokować. Oczywiście przeszkody miały objazdy (tzw. chicken line’y) na których traciło się sekundy. Z dropów zrezygnowałem, bo po pierwsze straty na objazdach były bardzo małe, a po drugie nie będę owijał w bawełnę, po prostu mam lekką blokadę. Co by nie mówić na tak wysokich dropach istnieje jakieś tam ryzyko, że strzeli rama albo koło, a ja juniorem nie jestem i 40kg nie ważę, a ramę czy koło musze kupić sobie sam ;). Natomiast rock garden jeździłem, bo po prostu sprawiał mi dużo przyjemności i radochy.

fot. Tatra Cycling Events

fot. Tatra Cycling Events

No to nie przeciągając- dzień wyścigu, zaplanowane 4 okrążenia, które najlepsi będą jechali pewnie w okolicach 15min/kółko. Czyli dla mnie cały wyścig pewnie około 1:10. Jako, że w tym sezonie 0 startów w XC, to startuję z ostatniej linii w stawce 20 zawodników kategorii Masters I. Nie martwi mnie to specjalnie, bo początek jest na tyle stromy, że każdy powinien mniej więcej odnaleźć swoje miejsce w stawce. Ląduję tak jak się spodziewałem, gdzieś tam w okolicy 15 pozycji. Ogólnie na trasie wszystko jak się spodziewałem. Jazda w tempie wyścigowym wyjaśniła, że objeżdżając pierwszy drop traci się jakieś 4-5sek. Niestety objazd drugiego dropa zmienił się w stosunku do tego co było we czwartek, co przyjmuję na klatę, bo objazd czwartkowy nie był jeszcze oficjalny. Niestety tam traciło się dużo, bo trasa zawijała jeszcze pod górę + przejazd przez głęboki rowek, no…na oko z 10-15sekund w plecy. Stawka mniej więcej się ustawiła i z grubsza trochę się tylko tasowaliśmy z Damianem z Dream Bike’a i Danielem od Remika. Pierwsze kółko kończę za nimi z czasem 17:26 na miejscu 17. No i na początku drugiego kółka na żwirkowym zakręcie oczywiście musiałem przyziemić- klasycznie. Nie dopilnowałem dociążenia przedniego koła, może za szybko chciałem docisnąć pedały i przednie albo na nawet oba koła straciły przyczepność na tyle błyskawicznie, że chyba nawet noga została w SPD. Zaleta tego taka, że rower nie ucierpiał 😉 Natomiast u mnie kontakt po całości lewej strony- kostka, kolano, bark- lekko, a nadgarstek i udo mocne uderzenie + zdrapka na całym przedramieniu. 5 sekund i jadę dalej i mam nadzieję, że adrenalina zacznie działać. Najbardziej boli nadgarstek i na chwilę nie widzę możliwości trzymania kiery. Udo to jakieś głębokie uderzenie, może o jakiś duży kamień- na szczęście zaczęło boleć mocniej dopiero po wyścigu (i przez 2 dni uniemożliwiało normalne chodzenie i korzystanie ze schodów 😉 ). Ot taka ironia losu- śmiej się z trasy, że jest za łatwa technicznie- wygrzmoć się na najłatwiejszym elemencie, którego w ogóle nie rozpatrywałem w kategoriach trudności technicznej 😉 Na szczęście przede mną długi podjazd, podczas którego dumam czy nie zejść, no ale jakoś nie mam tego w naturze. Za rzadko się ścigam, żeby rezygnować. Na szczęście na szczycie podjazdu mogę trzymać kierownicę. Całe drugie kółko jadę lekko asekuracyjnie walcząc z bólem, ale ogólnie adrenalina to jest coś cudownego, kilka minut i mogę cisnąć dalej. W międzyczasie mijam Maćka z Jeleniej ze skrzywionym wózkiem przerzutki. Gleba + dochodzenie do siebie sprawiło, że drugie kółko jadę aż 18:49 będąc na p.16 . No ale nic, ważne że mogę jechać. Na pierwszych podjazdach łapię Damiana i Daniela i z grubsza jadę przed nimi. Daniel skacze dropy i odzyskuje miejsce przed samą metą, więc trzecie kółko kończę na 15 miejscu z czasem 18:13. Założenie na ostatnie okrążenie jest proste- wyprzedzić Daniela i zrobić na tyle dużą przewagę na podjazdach, aby wystarczyło mi na część zjazdową, gdzie Daniel jest szybszy. Plan udało się wykonać, jechało się dobrze. W sumie cały wyścig, nie licząc gleby oczywiście, przejechałem dość stabilnie. Czwarte kółko zamykam z czasem 18:07 kończąc wyścig na miejscu 14.

fot. Tatra Cycling Events

Co do samej lokalizacji i trasy- ciągle mam mieszane uczucia. Chyba po prostu jak zwykle- nie ma rzeczy idealnych i wszystko ma swoje wady i zalety. Zdarzyło mi się usłyszeć gdzieś w relacjach on-line, że XCO wreszcie „wraca w góry”… tylko czy to wyznacznik dobrego XCO? Góry owszem są potrzebne do dobrej trasy maratonu XCM, gdzie długie podjazdy są jakby kluczem i wyznacznikiem tej dyscypliny. Natomiast dobrej klasy XCO realnie można zrobić na górce o wybitności 100m. Po prostu jest to kwestia odpowiednich trudności technicznych. Jakoś bardziej z XCO zawsze kojarzyłem trasy, gdzie na jednej pętli podjazdy przeplatają się ze zjazdami, no tutaj ta charakterystyka była zupełnie inna, czy to źle, czy dobrze? Chyba specjalnie nie ma odpowiedzi na to pytanie, a i też specjalnie pewnie nie miało znaczenia na wyniki zawodów. Natomiast nie można odmówić tej trasie walorów widokowych, gdzie spora część biegła odsłoniętymi fragmentami z widokami na Tartry, choć nachylenie stoku sprawiało, że najciekawsze odcinki były ciężko dostępne dla kibiców. Nie bez znaczenia jest również baza imprezy, gdzie nie brakuje noclegów i zaplecza godnego rangi tej imprezy. Organizator, z którym miałem chyba przyjemność pierwszy raz wycisnął z tego co oferowała góra 100%, po prostu więcej na niej prawdopodobnie nie było, a i jeżeli chodzi o samą organizację wszystko było realnie na bardzo dobrym poziomie.

fot. Tatra Cycling Events

Na koniec zostawiam sobie najważniejsze chyba dla mnie, czyli przy okazji imprezy tej rangi możliwość spotkania się z ludźmi, z którymi nie widziałem się już trochę czasu oraz poznania się lepiej z takimi, z którymi gdzieś tam się znałem tylko z widzenia. Czy to we czwartek podczas objazdu trasy, czy przed sobotnim wyścigiem- były to bardzo miłe spotkania, a lekki niedosyt pozostał tylko dlatego, że musiałem się zwijać szybko po wyścigu i nie dane mi było choćby zrewanżowanie się za Wasz doping, co obiecuję w przyszłości jakoś odpokutować.

Mistrzostwa Polski XCO 2022 Boguszów Gorce

Mistrzostwa Polski XCO miały być celem pierwszej części sezonu, poprzedzone etapówką Bike Adventure- potem akurat odrobina czasu od odpoczynek, wyścig kontrolny tydzień przed…. wszystko się kleiło…Kleiło się tak mniej więcej do końca maja kiedy to forma, patrząc na testy terenowe, bo na wyścigi jakoś mi było nie po drodze, była najlepsza chyba od 5lat. No ale potem dopadło mnie choróbsko, które nawracało kilka razy i trzymało jakoś tak 1,5 miesiąca. Na Bike Adventure do kadry się nie zmieściłem ;), ale zamiast tego udało się pojechać na Bikepacking. Potem kolejny zawrót choróbska i w sumie o jakiejkolwiek formie na Mistrzostwa Polski mogłem pomarzyć. No ale nic- jadę! Nie chcę potem narzekać jak przez 5 kolejnych lat MPki znów będą w lokalizacji która nie przystoi randze tej imprezy- czyli gdzieś w płaskopolsce, a największymi naturalnymi trudnościami technicznymi będzie piasek ;).

Pamiątkowa fota


Rock Garden na objeździe trasy

Boguszów natomiast to jest kwintesencja MTB- trasa pomijając jeden mostek jest w 100% naturalna. Korzenie + kamienie. Nie jest jakoś kosmicznie trudna, ale wpadłem 3 dni wcześniej na objazd, żeby wiedzieć co jechać (ostatni raz ścigałem się tutaj….7lat temu i z tego co pamiętam to mastersi mieli wtedy wycięty jeden zjazd i rockgarden). Objazd poszedł gładko, 2h i wszystko nauczone….może nie na tyle żeby jechać jak pro, ale na tyle żeby się nie zabić ;). Omijam tylko dropa na stadion, bo jednak jest duży, a strata czasowa na objazd chicken linem na tyle mała, że szkoda ryzykować- wszak wiem że nie będę walczył o top5 a pewnie i nie o top10.

W dzień startu udaje mi się rano objechać jedno kółko. Chyba największą trudnością nie są sypkie (jest mega sucho) zjazdy, nie jest rock garden, tylko korzenie w kilku miejscach na podjazdach i na trawersie za stadionem. Co ciekawe na wyścigu pokonuje je płynniej niż na treningach, nawet na zmęczeniu na ostatnim okrążeniu…no ale od początku.

Ujęcia z pierwszego kółka Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Korzonki Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia

Start z ostatniej linii, bo pkt w wyścigach PZKol to ja dawno nie zdobywałem ;). Jestem świadomy mojego braku formy, więc jakoś nie jestem zbyt agresywny na początku, co niestety się zemści na pierwszym zjeździe, gdzie chłopaki się wypinają, choć pewnie nie z braku umiejętności, tylko dlatego, że kotłuje się z przodu. No ale tak to w XCO już jest. W sumie po pół okrążenia stawka się ustawia, mijam 4-5 zawodników, jeden potem odzyskuje straconą pozycję. Trasa jakoś idzie, tętno jak to na XC >180. Jadę swoje, gdzieś pod koniec 2 kółka mijam jeszcze jednego zawodnika, który jedzie jakieś 20-30m za mną już do końca wyścigu, więc jest cały czas lekka presja…..no i w sumie dobrze. Z przodu raczej pusto- nie ma kogo gonić w zasięgu wzroku. Nawet gdyby było, to takiego mocniejszego tempa wystarcza mi na 20min, potem siadam, cóż nie oszukiwałem się że będzie inaczej przy tej ilości jakości treningu przez ostatnie 2 miesiące. Natomiast na elementach technicznych bawię się świetnie, może to zasługa częstszego ostatnio odwiedzania ścieżek i bikeparków. Na podjazdach ani raz nie dałem ciała na korzeniach. Raz nie poszło na trawersie i raz na zjeździe w Czarci Jar, bo moją wyuczoną linią jazdy szła akurat kibicka ;). Meta, miejsce marne, no ale co zrobić- 18 na 25. No ale nic- pojechane, powalczone- to najważniejsze- nie będę miał żalu że odpuściłem tak świetną trasę. Na osłodę 1 miejsce w Mastersach dla Marcina Kawalca z naszego Teamu i 1 miejsce w Cyklosport dla znajomego Damiana Staronia. W ogóle fajnie było się znów spotkać w wyścigowej atmosferze i po wyścigu chwilę popatrzeć jak się męczą inni 😛 Fajne to XC….jednak to już nie takie XC jak kiedyś, wymaga dużo więcej czasu, bo poziom techniczny tras jest dużo wyższy. Kiedyś to się jechało, objeżdżało czy nawet obchodziło trasę rano i chwilę później startowało. Teraz sobie tego nie wyobrażam na takich trasach jak Boguszów, Wałbrzych czy Walim, szczególnie jak wyścigi są w jeden dzień i zdarzało się, że Mastersi mają start koło 9. Ciężko tu znaleźć złoty środek, aby każdemu dogodzić, ale niestety uczestnictwo w takim wyścigu wymaga, aby zapoznać się z trasą 2-3 dni wcześniej, a dla amatora/pracującego/z rodziną to już spore wyzwanie. No ale nic udało się tym razem to jakoś ogarnąć, może uda się jeszcze kiedyś 🙂

Po robocie


Rock Garden Fot. Bartosz Bober https://www.facebook.com/BartoszBoberFotografia


Marcin, Mikołaj i ja czyli reprezentanci naszego Teamu na MP

Bikepacking 2022- Brno- Wiedeń- Bratysława

Wstęp
Jeżeli chodzi o bikepacking, to ja jeszcze raczkuję- do tej pory mam za sobą dwa wyjazdy- Praga-Drezno i Bielsko-Kraków . Po takich dwudniówkach, apetyt oczywiście rośnie. Tym razem miałem w planach coś na 4-5 dni. Udało nam się zgrać terminy z Pawłem, z którym jechałem już do Pragi i Drezna. Jakoś tak mamy, że jak jeździmy razem coś dłuższego, albo jesteśmy na jakimś niby-zgrupowaniu to zawsze jest 35*C, tym razem było inaczej- było 38*C ;). Dłuższy wyjazd=więcej rzeczy. Do sakwy pod ramę której używałem do tej pory ląduje cięższe wyposażenie- elektronika, mini kosmetyczka, narzędzia. Natomiast pierwszy raz jadę z sakwą za siodło i tam pakuję rzeczy lekkie jak ciuchy i oczywiście Kobuty (tak- to podróbka Kubot 😉 )

Gotowy do drogi

Dzień 1.
Startujemy pierwszego lipca- Paweł po nocce, więc start o luźnej godzinie z założeniem przebicia się na Czeską stronę, bo wiadomo w Czechach najlepiej. Gdzieś w prognozach majaczą popołudniowe burze, ale póki co jest dobrze ponad 30*C. Pierwsze tankowanie w sklepie w Kamieńcu Ząbkowickim i ruszamy w kierunku przełęczy Jaworowej, gdzie to kiedyś machnęliśmy takiego KOMa, który trzymał się chyba ze 3 lata….tym razem z bagażami jedziemy 25minut…i w sumie jest dużo lepiej niż myślałem. Pod górę nie czuć jakoś specjalnie ciężaru tych sakw. Po raz kolejny stwierdzam, że idea lekkiego bikepackingu to jest coś mega, szczególnie jeżeli ktoś ma zacięcie sportowe. Następny postój w Stroniu, gdzie odwiedzamy oczywiście cukiernię Pączek. Przed nami przełęcz Płoszczynka, ale i chmury burzowe- krótka analiza radarów- burza złapie nas idealnie na przełęczy. Decyzję o przeczekaniu ulewy, ułatwia duży drogowskaz do Browaru Kamienica ;). No i udało się idealnie- u nas kropiło na tyle lekko, że piwko piliśmy na zewnątrz, a nad granicą przeszła ulewa. Gdy ruszyliśmy znów świeciło słońce, a asfalt wysechł po kilkunastu minutach. Dojeżdżamy do miasteczka Sumperk, jemy obiad i robimy zakupy w większym sklepie. Teraz tylko kilka km na nocleg w ośrodku, który nazywa się Vlčí důl. Już rezerwując ten nocleg wiedziałem, że będzie śmiesznie. Ośrodek, który lata świetności ma dawno za sobą, a mimo tego ludzi full, basen sprzed 50 lat, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, Czesi jednak mają inne priorytety. Dzień kończymy przy czeskim filmie, bo przy ośrodku działa letnie kino na dmuchanym ekranie…..chyba mam ochotę wrócić do tego miejsca 😀

Przerwa burzowo-browarowa


Cukiernia Pączek w Stroniu- zawsze pysznie 🙂


Po burzy już prawie nie ma śladu

Dzień 2.
Po nocnej burzy nie ma śladu. W pierwszym większym miasteczku ogarniamy kawę i piekarnię, a pewna pani słysząc język polski, mówi że Krakov je skvělý i Toruń czy tam Bydgoszcz też. Zaliczamy pierwszą wyłączoną z ruchu samochodowego ścieżkę rowerową, których w późniejszych dniach ma być bardzo dużo. Dużo jest też pagórków, szczególnie w pierwszej części dzisiejszej trasy. A wiecie jak jest: rower+ Czechy+ górki….no nic więcej nie trzeba. No właśnie- na obrzeżach miasteczka mającego 14tyś mieszkańców mijamy ogromny tor do BMX, chwilę dalej tor do motocross….high life. Wjeżdżamy do Brna, Ryneczek dość cichy, natomiast Jodok z Moraw na koniu bardzo fajny, a widoki spod pomnika podobno niezapomniane. Z Brna kierujemy się na malownicze pogranicze czesko- austriackie. Znam ten rejon, bo w tej okolicy przekracza się granicę jadąc na Bałkany i kiedyś natknąłem się tam na festiwal wina. Jednak dopiero teraz z perspektywy lokalnych dróg widać jak uprawa i produkcja win jest tutaj ważna i głęboko zakorzeniona w kulturze. Bywały wsie, gdzie przy każdym(!) domu stała sporych rozmiarów piwniczka.

Brno, samochodów brak


Winogrona na wino 🙂


Austriackie słoneczniki


Pomnik Jodoka z Moraw


Pagórkowate krajobrazy


Fajna ścieżka rowerowa w Czechach

Jakoś niepozornie wjechaliśmy do Austrii, gdzie dalej towarzyszyły nam winne tematy. Za metę dzisiejszego etapu obraliśmy miasteczko Mistelbach….i było to chyba największe rozczarowanie całego wyjazdu. Po pierwsze miał być na obiad wiener snitchel…a jedyna knajpa która go serwowała była zamykana o 16…..w sobotę…..w wakacje…..w 10tysięcznym miasteczku…no coment. Połowa otwartych kanjp była z sushi, druga połowa to smażalnie. Skończyło się na snitchel….ale ze schabu…w pizzerii…prowadzonej przez Turków. W ogóle to miasteczko było jakieś dziwne austriacko-turecko-azjatyckie…nie wnikałem. Druga wtopa, to supermarkety zamykane w sobotę o 18…no nic, co kraj to obyczaj, może w Austrii tak mają- wychodzi brak doświadczenia wyprawowego i planowania takich szczegółów jak czy pierw zjeść czy pierw kupić prowiant. Trzecia wtopa to nocleg choć po cenach zachodnich, czyli 2,5x drożej niż w Czechach, to jeszcze z darciem ryja obsługi z sąsiedniego baru do 1:30, gdzie w końcu się wkurzyłem i tak jak spałem czyli w luźnych bokserkach opierdzieliłem ich tak głośno, że chyba pobudzili się wszyscy inni 😉 No nic dobra było minęło, dzień na plus i tak, wieczór spędzony miło w tematach piwno-tureckich 😉

Nie wiem gdzie, ale ładnie 🙂


Malownicze pogranicze czesko- austriackie


Tak można żyć 🙂


Piwko jest, kabanosy są, batoniki są, tak można dogorywać: 🙂

Dzień 3.
Trasa zaplanowana na ten dzień była dość znamienita. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to mieliśmy być jednego dnia w trzech krajach i dwóch stolicach. Jedynie co profil nie napawał optymizmem, bo pomijając pierwsze 40km, reszta trasy miała być praktycznie płaska jak stół. Po 50km dojeżdżamy do Wiednia, gdzie spędzamy chwilkę. Wiadomo- zwiedzaniem tego nazwać nie można, ale sobie popatrzyliśmy na miasto. Spora część dzisiejszej trasy to droga EuroVelo 6. Trochę fajnie, a trochę nie. Zalety wiadomo- bez ruchu samochodowego na znacznej części drogi biegnącej wzdłuż Dunaju. Wady- płasko, nudno. Ot prosta asfaltowa droga, nawet specjalnie za dużo miasteczek nie było po drodze. Tyle dobrego, że wiatr w plecy, więc lecieliśmy tak 35-37 km/h….czyli dokładnie tyle ile było stopni Celsjusza tego dnia 😉 . Bratysława jak to Bratysława, byłem kiedyś pieszo, teraz rowerem i jakoś tak bez zachwytu, ot takie małe miasteczko, któremu trochę daleko do wielkich stolic…..może patrzyłem na to trochę przez pryzmat Wiednia, w którym przecież byliśmy raptem kilka godzin temu.

Wiedeń


Hofburg


Panorama Wiednia


Panorama Wiednia i ja 🙂


Katedra św. Szczepana


Bratysława z jednej strony…


…i Bratysława z drugiej strony

Wjeżdżamy do Węgier, gdzie jakość EuroVelo 6 uległa drastycznemu pogorszeniu, więc często wybieramy jazdę drogą. Tego dnia kończymy etap w miasteczku Gyor. Miasto mnie osobiście urzekło. Może to ze względu na bardzo ciepły wieczór, a może na drzewka oliwne w knajpie w której sączyliśmy wieczornego browarka, ale już było czuć lekki śródziemnomorski powiew. Może nawet bardziej Bałkański- wszak do granicy z ukochaną Chorwacją było raptem 200km. No i po wczorajszym niewypale z lokalnym sznyclem, dziś się odkuliśmy, bo „poproszę największego Langosza ze wszystkim co tam Pani ma” zadziałało jak magiczne zaklęcie i zostało zrozumiane w 120% :). Dzień na plus.

Węgierskie Eurovelo 😉


Duże lustro


Langosz deluxe


Gyor nocą

Dzień 4.
Dziś odwrotność dnia wczorajszego, czyli początek płaski, na końcu małe górki, a dokładniej Małe Karpaty- w życiu nie słyszałem, w życiu nie byłem- brzmiało dobrze. Temperatura standardowe 36-37*C, więc Kofola w przydrożnych knajpach wchodzi jak złoto. Jakoś męczymy tą pierwszą część i im bliżej gór na horyzoncie, tym lepsze humory. Przez masyw przejeżdżamy drogą zamkniętą dla ruchu o dość marnej jakości asfaltu ( na szczęście lepszy na zjeździe niż na podjeździe), za to przez bardzo malowniczy rezerwat przyrody. Karpaty faktycznie były Małe, bo raptem kilka wzniesień, ale za ogólnie tereny bardzo malownicze, a i zjazdy jakieś takie z pazurem, bo jeden po świetnie wyprofilowanej drodze, a drugi przez miasteczko z kosmicznie długaśną prostą o nachyleniu pewnie z 10-12%, gdzie byśmy płakali gdyby stali panowie z fotoradarem :D. Wracamy do Czech i powoli zbliżamy się do miasta, gdzie mamy nocleg czyli do Otrokovic. Wcześniej przejeżdżamy przez chyba trochę bardziej turystyczne Napajeda i odrobinę mi szkoda, bo knajpy wyglądają tu fajnie, natomiast nasze miasteczko to bardziej blokowiska i strefy przemysłowe. Zaraz jednak przychodzi mi myśl, że jeszcze nigdy nie zawiodłem się na czeskich spelunkach. Tak było i tym razem. Postkomunistyczne blokowisko, osiedlowa knajpa i oczy wszystkich w środku na nas turystów pierwszych od 10 lat 😉 No to gadamy jak zwykle lekko zmiękczając polski mając nadzieję że wyjdzie z tego czeski- Panowe, co je tu dobreho? No i Pan barman kumaty, bo po kolei wskazując na dystrybutory Staropramena: to je dobré, to je dobré, to je dobre, a to je taky dobre. No i jak tu nie uwielbiać tego kraju. Dwa obiady dnia (z zupą!;) ), cztery piwa- 58zł….choć potem doszliśmy do wniosku, że Pan barman liczył pisemnie i dość szybko zapomniał 100kc, które miał w pamięci. Pewnie nie bez znaczenia było, to że łoił piwko (i nie tylko) z kolegami zza baru….no nic- na zdrowie….jemu i nam 😀

Dunaj oczywiście


Witamy na Słowenii


Małe Karpaty i w oddali Fatra


Małe Karpaty


37*C, Kofola i łyżwy 😉

Dzień 5.
Prognozy na ten dzień nie pozostawiały złudzeń. Po czterech dniach jazdy w temperaturach >35*C i pełnym słońcu, czekał nas deszcz. Pierwsza połowa lekko pagórkowana, potem raczej płasko. Udało się nam przejechać 20km nim pojawiły się pierwsze kropelki. Na razie taki lekki kapuśniaczek, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Jedyna zaleta, że było ciepło, choć i temperatura spadała i z porannego 23*C na mecie tego etapu w Bielsku zrobiło się 16. Jedyna zaleta tego wszystkiego, że bidonów schodziło dużo mniej i w sumie potrzebny był tylko jeden postój na sklep. Ogólnie jakoś ten dzień minął, przemoczeni, w butach chlupie, no ale jakoś tam się z grubsza bezstresowo jechało….do momentu wjazdu do Polski. Po czterech spokojnych dniach przeżyliśmy lekki szok jeżeli chodzi o natężenie ruchu. Dzień powszedni, 14 godzina, więc nie jakiś specjalny szczyt, a wszystkie drogi zawalone, korki do rond, roboty drogowe z terminem ukończenia za 1,5 roku, a to wszystko w ulewie. Serio ruch uliczny był 10x bardziej stresujący niż ten w centrum Wiednia. No cóż- Beskidy tu nie ma lokalnych dróg, z tego samego powodu planując trasę zrezygnowałem z wjazdu do Bielska od strony Słowacji- kiedyś jeździłem w okolicach Ziliny i ruch też był spory z racji na to, że jest tam bardzo mało dróg w kierunku północ-południe. Szczerze maiłem nadzieję, że opcja Cieszyn-Skoczów-Bielsko będzie spoko z racji na to, że obok leci S52, ale widocznie to ruch lokalny jest tak ogromny. Trudno- jakoś przemęczyliśmy ten odcinek i bezpiecznie dojechaliśmy do mety jaką był dworzec PKP. Przebieralnia pomiędzy przechowalnią bagażu a maszynami z napojami pierwsza klasa :D. Ciuchy suche, prowiant na drogę powrotną zakupiony, można wracać i jeszcze za widoku byliśmy w domu.

Deszczowo…


Z deszczu pod rynnę


Efekt 4h w deszczu


Bielsko i pochyły Rynek


Bielsko i sikający diabełek 🙂


My cyganie 🙂

Podsumowanie:
5 dni. 960km. 34h jazdy. 7140m wzniosu. 118 zmian przedniej i 3877 zmian tylnej przerzutki. 27 litrów picia w czasie jazdy. Pięć krajów, dwie stolice. Jedna zupa. Kilka spraw związanych ze sprzętem: po pierwsze założyłem całkowicie nowy łańcuch i fabryczny smar srama wystarczył na cały trip. Oczywiście ostatniego dnia zmyło go zupełnie i droga z PKP do domu była już dość głośna ;). Druga rzecz- sakwa za siodełko- dla mnie nowość. Pierwsze wrażenia- trochę buja kiedy się jedzie na stojąco. Nie wiem czy po pół dnia się przyzwyczaiłem, czy nauczyłem się tak pedałować żeby nie bujało, w każdym razie żadnych dyskomfortów. Rower z takimi dwiema sakwami już waży konkretnie, ale na podjazdach wciąż nie czuć tego jakoś dramatycznie. Jak dla mnie jeżeli bikepacking to tylko na lekko. Tylną sakwę miałem wypchaną może w 80%. Te zapasowe 20% to chyba już na taki wyjazd 7-10 dni. Choć w sumie sam nie wiem co tam więcej włożyć. Ba, na tym wyjeździe miałem 3 komplety ciuchów kolarskich, a w zupełności by wystarczyły 2, bo przez noc zawsze ciuchy wysychały.
Podczas wyjazdu pierwsze dłuższe testy miały nowe okulary Oakley Plazma. niebawem postaram się napisać jakiś opis na www przedstawiający ten model.
Co dalej? Zobaczymy, gdzieś w sferze marzeń jest ciągle bikepacking na Bałkany, ciągnie też w stronę Alp i mitycznego Stelvio. Z drugiej strony najfajniej nam się jeździło po Czechach i zgodnie z Pawłem stwierdzaliśmy, że takie tour de Czechia szlakiem znanych browarów to by było coś :D. Jeżeli Bałkany to raczej w terminie wcześniejszym- lubię ciepło ale takie bliżej 30 niż 40 *C. No zobaczymy- cała zima na planowanie.

Gravelowo z Wrocławia na Wzgórza Niemczańskie

Propozycja trasy dla trochę bardziej wprawionych. Może nawet nie trasy, ale opis kilku miejscówek, które można ze sobą połączyć. Zamysł był prosty- rower cx/gravel, odwiedzić Wieżę Bismarcka na Jańskiej Górze, Tarską Dolinę i poeksplorować trochę zielony szlak pomiędzy Wzgórzami Niemczańskimi a Masywem Ślęży….i to ostatnie wyszło najgorzej.

Ogólnie opisywana trasa zaczyna się zaraz pod Wrocławiem i ma około 130km, ale równie dobrze można dojechać samochodem w okolice Jordanowa lub Tyńca n. Ślęzą, bo trasa w obu kierunkach się tam zbiega. Szczególnie, że Wrocław-Tyniec to tak 50% drogi transportu rolnego wśród pól, 50% asfalty. No i te drogi rolne to bardziej pod MTB by się nadawały niż pod gravela. Dość wyboiste, a i czuję że po deszczach by było dużo błota. Ja ogólnie pętlę jechałem raczej w warunkach suchych. Za Suchowicami łapiemy niebieski szlak i zaczyna być trochę fajniej. W Jordanowie przerzucamy się na szlak zielony (uwaga w miejscu przecięcia z DK8, bo to ruchliwa droga, a szlak po prostu ją przecina nawet bez przejścia dla pieszych/rowerów). Drogi są coraz fajniejsze, zdarzają się szerokie szutrówki.

Wieża Bismarcka na Jańskiej Górze

Tak docieramy w okolice pierwszej atrakcji, czyli najstarszej (1869r.) wieży Bismarcka na Jańskiej Górze. Górka wysoka nie jest, ale na Gravelu z blatem 42Z jakieś nogi już trzeba mieć, żeby podjechać szeroką, równą szutrową drogą. Wieża jest ogólnie w stanie ruiny, kiedyś było ogrodzenie z zakazem wejścia. Ja odważyłem się wejść na „półpiętro” schodami na zewnątrz, potem są schody w środku, dość popękane ale podobno da się ;). Pod Jańską Górą leży wieś Piotrówek z pałacem oraz dużą kaplicą. Miałem nawet w planach zjazd do wioski, ale jakoś pierwsza dróżka którą chciałem jechać była bardzo zarośnięta, a żółty szlak jakoś minąłem…okazało się, że nic straconego, bo w Piotrówku jeszcze tego dnia byłem, ale o tym później.

Widok spod Jańskiej Góry

Trzymamy się zielonego szlaku pieszego, po którym jedzie się całkiem przyjemnie. Niestety/ stety jeden szutrowy odcinek (chyba Sokolniki- Łagiewniki jeżeli mnie pamięć nie myli) został wyasfaltowany. Przejeżdżamy przez Łagiewniki- chyba pierwszy raz byłem w miasteczku, bo zawsze tylko przejazdem samochodem, a warto- miłośnicy historii i zabytków znajdą tu trochę perełek. Powoli pojawia się też więcej obszarów leśnych. Do Goli Dzierżoniowskiej docieramy przez malowniczy Czarny Las. Zjeżdżamy na chwilę do miasteczka pooglądać zamek przerobiony na hotel. No i teraz mała zagwozdka, bo wg map żółty szlak turystyczny biegnie od zabudowań hotelu do szlaku zielonego. Dostać się od hotelu się nie da, bo teren prywatny. Jest dróżka wzdłuż pola na samym początku zabudowań, ale stoi tabliczka „teren dostępny dla gości hotelu” + oznaczenia szlaków. Natomiast nie ma żadnego „teren prywatny” czy „teren _wyłącznie_ dla gości hotelu”, więc pojechałem. Warto, bo teren przepiękny- wzdłuż dopływu Goli Dzierżoniowskiej, trochę podmokły, kilka mostków, kilka jeziorek i tak dobijamy znów do szlaku zielonego, który wyprowadza nas na obrzeża Niemczy.

Czarny Las


Zamek w Goli Dzierżoniowskiej

Opodal jest jeszcze pałac/hotel- Kietlin- można się przejechać pooglądać tak samo jak Arboretum w Wojsławicach za Niemczą. Ja natomiast obrałem kurs, tym razem trasą asfaltową, na Gilów. W połowie drogi znajduje się kolejna atrakcja- Dolina Piekielnego Potoku. Znajdują się tam pozostałości grodu Państwa Wielkomorawskiego nazwane, w sumie ciekawe czemu, Tatarski Okop. Grodzisko można objechać dookoła, są ścieżki dydaktyczne, tablice informacyjne itp. Potem kierujemy się na Gilów. Można asfaltem, można tak jak ja dalej żółtym szlakiem. Tzn. nie polecam trzymać się idealnie mojego śladu, bo ja schodziłem jakoś strasznie na dziko do doliny (już wiem czemu się nazywa piekielna 😉 nachylenie dobre 60% ), potem przez potok była albo kłoda (spróchniała ;)- nie odważyłem się ), albo bród gdzie i tak lekko zamoczyłem buta. Może trzymając się żółtego szlaku by było lepiej. A ten szlak też trochę dziki no i wypada się do wioski w sumie przez czyjeś podwórko, ale szlak wymalowany, podwórko w pełni otwarte- chyba po prostu tak ma być.

Tatarska Dolina


Diabelska kłoda przez Piekielny Potok

W sklepie w Gilowie tankuję bidony i opuszczam miasteczko zielonym szlakiem. Ogólnie odcinek tego szlaku do Słupic jest….średni- chyba lepiej szukać jakiś alternatywnych dróg- w wielu miejscach szlak wygląda tak, jakby nikt nim nie szedł 20 lat. Pełno zarośli i kolców (dzięki za mleko w oponach, bo tak to dziury gwarantowane). Do Dobrocinka było jeszcze chyba w miarę ok, przed samą wioską nawet fajny szutrowy trawersik z widokami na Sudety. Natomiast okolice górki Twardno i Stołążek to dramat. Dopiero po zejściu z tej drugiej łapię bardzo fajny szutrowy zjazd, olewam zielony szlak i przebijam się przez drogę 384 (tu trzeba uważać, bo droga biegnie nasypem z barierkami, więc przejście albo tam gdzie szlak, albo tam gdzie ja przejeżdżałem- ciut bardziej na wschód). Potem znów trochę błądzenia po lesie i wypadam koło Stawu Trzcinowego. Odcinek do Słupic jest całkiem spoko.

Trawers z widokiem na Sudety


Zielony szlak, drogi brak ;P

Z Słupic miałem plan obadać dalej zielony szlak na Przełęcz Słupicką, a potem niebieski do Jordanowa, ale straciłem dużo czasu na przebijanie się przez krzaki na ostatnich 10km, więc tam razem odpuściłem, kiedyś trzeba jeszcze zgłębić temat. Do Jordanowa lecę szybko przez Oleszną- Piotrówek (przyglądając się z bliska ruinom pałacu, który wcześniej widziałem z Jańskiej Góry)- Tomice. Odcinek Tyniec- Borów całkiem spoko pod Gravela. Potem chwilka asfaltem, a za DW346 odbiłem na szutrową drogę przez Brzeście, podobno kiedyś to było przedłużenie drogi na Borów- dawno temu to było spore miasteczko (ba- miasto, które prawa miejskie otrzymało w 1292r.) – w końcu ul. Borowska we Wrocławiu właśnie stąd ma swoją nazwę, choć aktualnie w linii prostej prowadzi przez Żórawinę do Bogunowa, a potem ślad się urywa, to szutrowe pozostałości istnieją do dzisiaj. Z Bogunowa już szybko wracałem asfaltem, choć można odbić w Żernikach w polne drogi i wrócić tak samo jak przyjechaliśmy.

Szutrowy zjazd za szczytem Stołążek

Trasa spoko, choć wymaga jeszcze kilka modyfikacji/ ulepszeń. Szczególnie muszę sprawdzić ten szlak Jordanów- Przełęcz Słupicka, choć coś czuję, że nadaje się on bardziej na MTB niż na gravela.

Rower szosowy 2022

Coś ociągałem się z publikacją tego projektu na www- wszak jeżdżę na nim już dobre 9 miesięcy. Po prostu ciągle czekałem jeszcze na jakieś detale, a tu siodełko, a tu jeszcze miałem nadzieję na zmianę manetek na HRD…ogólnie jak zwykle to projekt rozwojowy. Rower szosowy na bazie Specialized Tarmac SL7. Jak zwykle u mnie, czyli kompromis pomiędzy nowoczesnością a ekonomicznością. Do pełni szczęścia brakuje faktycznie hydrauliki i może kiery aero….a tak to miód malina. Rower waży 7,7kg i jest piekielnie szybki, a i pod górkę jakoś się ciągnie ;). Jedynie co to szkoda, że (prawie) czarny:P Maniaków wagi zapraszam jak zwykle do szczegółowego zestawienia:

Dolnośląska Kraina Rowerowa- Ścieżki w dolinie Baryczy

Ścieżki rowerowe w Dolinie Baryczy (czy też w obszarze nazwanym ostatnio Dolnośląską Krainą Rowerową) istnieją już dobre kilka lat, jednak temat jest ciągle rozwijany, a ostatnio (w roku 2021) oddane fragmenty przyniosły sporą rewolucję jeżeli chodzi o nawierzchnię ścieżki. Jednak zacznijmy chronologicznie- najstarszym odcinkiem w trójkącie Trzebnica-Żmigród-Milicz jest ścieżka Gruszeczka-Sułów (dobre miejsce do zostawienia auta- spory parking)- Milicz- Ruda Milicka. Droga rowerowa jest mniej więcej 50/50 asfalt/szuter. Jest to świetna ścieżka pod względem rekreacyjnym- dużo atrakcji w stylu odremontowanych dworców, wagonów i infrastruktury kolejowej…..a no właśnie, najważniejsze! Większość ścieżek w okolicy biegnie trasami, po których kiedyś śmigała kolej wąskotorowa. Po ścieżce Sułów-Milicz pierwszy raz jeździłem jakoś w 2014, jednak te oddane w roku 2021 dają nowe możliwości z prostej przyczyny- są w 100% wykonane z nawierzchni asfaltowej lub betonowej, co umożliwia jazdę rowerem szosowym na odcinkach praktycznie wyłączonych z ruchu samochodowego o długości około 50km!

Mapa z aktualnymi i planowanymi trasami- już lekko nieaktualna


Taka ścieżka przez las


Początek ścieżki


Ścieżka w kierunku na Prusice


Ratusz w Prusicach

No to lecimy- może po kolei, tak jak zazwyczaj ja jeżdżę, czyli wjeżdżając na trasy od strony Trzebnicy. Na mapy.cz jest szlak rowerowy oznaczony Krzyżanowice-Żmigród- w rzeczywistości na odcinku Wrocław- Trzebnica jest to zielony szlak rowerowy- w większości szutrowy. Ja jadąc rowerem szosowym na trasy Dolnośląskiej Krainy Rowerowej wbijam w Pawłowie Trzebnickim, bo od tego miejsca szlak ma już w 100% asfalt. Do Wszemirowa jedziemy sobie czymś w stylu drogi transportu rolnego…tylko że asfaltową, a w samej wiosce po odbiciu w lewo zaczyna się! Pierwsze konkretne drogowskazy z oznaczeniem szlaku i kierunkiem na Prusice- urokliwe miasteczko z pięknym ratuszem. Nasza trasa biegnie wzdłuż lokalnej drogi asfaltowej, która ma 10x gorszą nawierzchnię niż nasza ścieżka. Tutaj też pierwszy raz w oczy rzucają się małe żółtawo- zielone punkciki na środku ścieżki- jak się potem mi udało doczytać, są to zatopione fluorescencyjne elementy, które mają świecić po zmroku (!!!). W Prusicach już próbowałem 3 drogi, ale zawsze trafiam na dekoracyjną kostkę brukową, cóż-prawa miejskie z 1287r zobowiązują. Za Prusicami ścieżka przyjmuje bardzo przyjemny charakter- biegnie najpierw środkiem pola, żeby zaraz zagłębić się w gęsty las. Czasem mijamy jakieś elementy odrestaurowanej infrastruktury kolejowej, choć jest ich tutaj dużo mniej niż na odcinku Sułów- Milicz….choć jak jechałem ostatnio (28.03.2022), to akurat trwał remont dworca na wylocie z Prusic właśnie. Ścieżką docieramy do Przedkowic, gdzie trasa się rozdwaja- można pojechać prosto na Osiek, gdzie ścieżka dalej odbija w kierunku na Milicz lub też dokręcić dodatkową pętelkę przez Żmigród i do Osieka dojechać od Północy. Polecam oczywiście to drugie rozwiązanie :D.

Żmigród-ruiny pałacu


Żmigród


Żmigród-ruiny pałacu


Na wjeździe do Żmigrodu


Ścieżka wzdłuż Baryczy

Powody są dwa- po pierwsze zahaczymy wtedy o Żmigród, miasto związane z kolarstwem- sam startowałem tu wiele razy m.in. w kryterium i indywidualnej jeździe na czas. Przez teren zabudowany trasa jest świetnie oznaczona i doprowadza nas bezkolizyjnie (oprócz jednych świateł) do ruin pałacu. Drugi powód, to odcinek zaraz za Żmigrodem- kilka km wzdłuż Baryczy po ścieżce o szerokości…. no nie wiem….5-6m…no po prostu jak normalna droga powiatowa. Nawierzchnia oczywiście ciągle top. Tak docieramy do Osieku, gdzie można obrać kierunek na Gruszeczkę. Ten odcinek jest jeszcze inny- w całości przez las. Prawdopodobnie z tego powodu nawierzchnia jest betonowa….ale jaka! Płyty spasowane są w taki sposób, że na rowerze szosowym z 7bar w oponach nie czuć żadnych nierówności, a my rozkoszujemy się ponad 7km jazdy przez las.

Odcinek z płyt betonowych


Mała infrastruktura

W okolicach Gruszeczki musimy szosówką przemęczyć na wprost jakieś 200m po szutrze do drogi asfaltowej (może i ten odcinek kiedyś zostanie wykonany) lub jechać dalej po ścieżce rowerowej w kierunku Sułowa. Jednak od tego momentu rower szosowy się już nie sprawdzi, bo ścieżka jest szutrowa. Dobra wiadomość jest taka, że powrót w rejony Wrocław/ Trzebnica jest dużo bardziej przyjemny, bo na dzień dzisiejszy (kwiecień 2022) drogowcy kończą remont strasznie dziurawej drogi Gruszeczka- Ujeździec i jest już tam równo jak stół.

No i jeszcze trochę postscriptum, bo opis miał dotyczyć nowych asfaltowych odcinków, ale kilka zdań o etapie Sułów- Milicz. Tak jak pisałem trasa rekreacyjna- idealna dla rodzin z dziećmi- dużo tematycznych przystanków, największa „wystawa” chyba w samym Miliczu. Wydzielona, oznaczona ścieka dojeżdża do Rudy Milickiej, gdzie można odbić na północ i przejechać groblą przez centrum Stawów Milickich. Wracając inną drogą można zahaczyć o wiatrak w Duchowie lub jak ktoś lubi bardziej komercyjne rozrywki, to Park w Krośnicach z jeżdżącą kolejką dla dzieci.
Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Aktualnie prace trwają na odcinku, Żmigród- Bychowo, a mapki umieszczone przy trasie sugerują, że ma powstać całkiem pokaźna sieć dróg, oby tylko został utrzymany wysoki standard wykonania. W sumie nie mam się do czego przyczepić. Ot może w kilku miejscach podczas ostatniej jazdy ścieżka wymagała czyszczenia z naniesionego żwirku, ale biorę też pod uwagę to, że jest wczesna wiosna i prace porządkowe dopiero mogą ruszyć przez sezonem właściwym. Nic tylko jeździć.

Wagony kolejowe- niektóre otwarte do zwiedzania


Stawy Milickie


Wiatrak w Duchowie


Przystanek w Miliczu

Kilka moich przykładowych tras zawierających powyższe trasy:

https://www.strava.com/activities/5273427925
https://www.strava.com/activities/5537674087
https://www.strava.com/activities/6896481299

Bikepacking- Czechy- Beskidy- Kraków

Jeżeli chodzi o bikepacking u mnie to większość tematów z nim związanych jest gdzieś tam w sferze marzeń i dalszej przyszłości. Trochę ten typ aktywności nie koresponduje z typowo treningowym podejściem do jazdy rowerem. Jednak czasem po prostu trzeba siąść i pomyśleć co sprawi większą przyjemność- 20x ten sam trening po tej samej trasie, czy odkrywanie czegoś nowego.
Czysto turystycznie jeździłem wieki temu, chyba jakoś po maturze- przez 10 dni po północno-wschodniej granicy Polski od Olsztyna po Siedlce. Typowe skawiarstwo- namiot, biwak i te sprawy. Fajne to było, ale nie ukrywam, że styl bikepackingowy, który niejako wyewoluował z sakwiarstwa jest mi dużo bliższy. Rower nie waży 50kg, pozostaje zwrotny, lekki i nie utrudnia znacząco pokonywania podjazdów.

Początki gdzieś za Wiązowem

Na Ścieżce koroną wałów Zbiornika Nyskiego

Jedyny wyjazd tego typu odbyłem z Pawłem w 2018 roku, kiedy to pokonaliśmy w dwa dni trasę Wrocław-Praga-Drezno. Idee tego typu ciągle gdzieś tam mam z tyłu głowy. Ułożone z grubsza tracki tak na 3-4 dni, gdzieś pomiędzy Brnem, Wiedniem, Bratysławą a Budapesztem. Gdzieś jeszcze dalej, odważniejsze plany, ale o nich nie śmiem nawet jeszcze pisać. W każdym razie w 2020 plany pokrzyżowała pandemia. W 2021 trochę nie było kiedy. Wiadomo, że idealny czas na takie jazdy to przełom czerwca i lipca. Mi dopiero gdzieś w połowie sierpnia udało się wygospodarować dwa dni. Cel….było kilka pomysłów i kompanów, ale w końcu wyszło na to że jadę sam…i w sumie czasem to lubię….no i skorzystałem z gościnności niezawodnego kuzynostwa z okolic Bielska- Białej. Tak więc pierwszy dzień planowałem dłuższy dystans około 300km jadąc przez Zlate Hory, lekko pod Opavą i Ostravą. W drugi dzień już lżej, około 150km z metą w Krakowie i powrót PKP do domu.
Wyjazd o 4:00. No i właśnie- sierpień to nie lipiec. Mimo, że w czasie dnia było 30*C, to rano startowałem przy 13*C i przez pierwszą godzinę było całkowicie ciemno. Generuje to niestety dodatkowy bagaż (rękawki, potówka, lampki), a ja jechałem na turbo lekko, czyli mała torebka podsiodłowa praktycznie na dętkę i kilka narzędzi + torba pod ramę na ciuchy na drugi dzień. No i jeszcze jedna sprawa- w sierpniu zawsze łatwiej o poranne mgły i choć ich nie było, to wilgoć na asfalcie w godzinach porannych miejscami taka jak po porządnym deszczu. No ale jeżeli chce się przejechać 300+ i być na miejscu w rozsądnej godzinie, to o tej 4 trzeba było wyjechać.

Takie śniadanko 😀

Niby Czechy, a trochę Niemcy 😉

Na początek znana droga. Gdzieś w okolicach Wiązowa robi się jasno. Rzadko zapuszczam się na południe w tych rejonach, więc tak po 2,5h jazdy trochę poniżej Grodkowa zaczęły się dla mnie dziewicze asfalty. Z wielką radochą jechałem ścieżką koroną wałów Jeziora Nyskiego, które już tyle razy oglądałem na zdjęciach. Gdzieś na horyzoncie zaczynają być coraz lepiej widoczne górki z Pradziadem na czele. Przed przekroczeniem granicy czas na śniadanko, akurat minęło 100km i 3,5h jazdy. Do tej pory było praktycznie płasko…..za to od teraz płaski odcinek będzie w sumie tylko jeden może jakieś 20km, gdzieś w okolicach Ostravy. No i dobrze, w końcu specjalnie taką trasę sobie ułożyłem:D. Robi się cieplej, więc rękawki i nakolanniki idą out. No i tak sobie kręcę po tych moich ubóstwianych wręcz czasem Czechach, pokonując kolejne zmarszczki czy przełęcze. Jak mi się chce jeść to jem, jak mi się chce pić to piję (Kofolę oczywiście) i życie momentalnie staje się takie proste. Kilometry uciekają jak szalone, aż mi szkoda że już na horyzoncie widać Ostravę……ale nie jest źle- bo na tym samym horyzoncie widać też zarys Beskidów. Lubię te góry- tyle pozytywnych wspomnień, tyle przygód.

Standardowo 😀

Widoczki na Beskidy

Przejazd przez Ostravę to dla mnie jakiś (pozytywny) szok. Przez pół życia jeżdżąc rowerem po Wrocławiu mniemałem, że komunikacja rowerowa jest u nas rozwiązana w sposób dość dobry. Ja rozumiem, że Ostrava jest 2x mniejsza, że może nie jechałem przez ścisłe centrum, tylko bardziej jakąś obwodnicą….ale nie no jestem w szoku jak można rozwiązać tranzyt rowerowy przez 300tysięczne miasto. Droga była cały czas oznakowana, poprowadzona nawierzchnią pod rower szosowy. Troszkę parkiem, troszkę wałem, jakiś zygzak przez postkomunistyczne osiedle z wielkiej płyty, jakaś kładka nad drogą szybkiego ruchu, tunel pod inna drogą. Podczas całego przejazdu przez miasto były 1 (słowem: jedne) światła!!!! Taką trasę wyznaczyło z automatu mapy.cz dla trybu jazdy rowerem szosowym. Kurtyna. A my jesteśmy jak zwykle 30 lat do tyłu jeżeli chodzi o rozwiązania komunikacyjne. No i jeszcze jedna dygresja- jesteśmy 50 lat do tyłu jeżeli chodzi o czystość krajobrazu. Jedzie człowiek przez te Czechy i ciągle tylko myśli jak pięknie. Wjeżdża do PL, jakaś Wisła czy Ustroń i 100 bilbordów na kilometr, a na jednym płocie 10 nadrukowanych plandek z reklamami wszystkiego od dewocjonaliów po masaż wiadomo jaki. Zawsze byłem tego świadomy, ale chyba tego dnia po 150km spędzonych u naszych południowych sąsiadów uderzyło (i zabolało) mnie to jak nigdy.
No nic, ostatni zjazd po czeskich asfaltach do Cieszyna i zaczyna się walka o życie w rozkopanej totalnie Wiśle (samochodem strzelam, że godzina jazdy w korku, rowerem na szczęście szybciej 😉 ). No i teraz wisienka na torcie. 302km na liczniku, a ja zaczynam……podjazd pod Przełęcz Salmopolską 😉 Takie tam 500m w pionie na deser….. i wiecie co? Jechało mi się świetnie….pewnie dlatego, że z przełęczy miałem już tylko w dół. Lecę przez wakacyjny Szczyrk i już na wyciągnięcie ręki mam spokojniejszy, mniejszy, ale bardziej sielski Beskid Niski. Na stokach Magurki Wilkowickiej kończę ten dzień z 327km (i 3600m) w nogach. Kuzyn serwuje Smażony Syr, Brambory i złoty trunek z Pivovar Samson, a ja w tej konkretnej chwili jestem przekonany, że tak właśnie smakuje szczęście.

Tak kończę pierwszy dzień….

….a właściwie to tak 😛

Dzień drugi już na luzie i bez spinki, spokojne śniadanie i wyjazd koło 8. Trasa ma przebiegać przez Beskid Żywiecki i Makowiecki. Po drodze Jezioro Żywieckie i Mucharskie, kilka fajnych wiosek. Szczególnie do gustu przypadła mi Lanckorona, bo mimo że miasteczko z tak bogata historią, to nie jest takie „nachalne” turystycznie, tylko wręcz sprawia wrażenie sielankowego….no i prowadzi do niego zacny podjazd z kilkoma serpentynami. No i te widoczki dookoła, tamte górki są mega. Odcinki Jeleśna- Koszarawa- Lachowice i Krzeszów-Tarnawa po prostu wymiatają krajobrazowo. No i jechało się całkiem spoko, nawet jakoś szczególnie w nogach nie było czuć poprzedniego dnia. Gdzieś tam po drodze drugie śniadanie w lokalnej, acz bardzo dobrze wyposażonej piekarnio/cukierni. Jak ja cenię takie miejsca, trochę na uboczu, bez przepychu, gdzie można podładować kcal i cukier :P, zapić kawą i nie zapłacić za wszystko 30zł tylko połowę z tego albo i mniej. Z atrakcji został jeszcze przejazd przez Myślenice i gdzieś tam boczkami, w miarę luźno udało się wjechać do Krakowa i przed pociągiem powrotnym zjeść obiadek. Kraków to fajna meta, tak stwierdziliśmy z Pawłem będąc tu 1,5 tygodnia temu kończąc gravelową trasę z Częstochowy.

Dzień drugi- zapora na Zbiorniku Żywieckiem

Całkiem ładnie

Przygoda dobiegła końca, ale chce się więcej, pewnie już nie w 2021, ale może za rok, gdzieś odrobinę dalej i przede wszystkim odrobinę dłużej, bo wyjazdy 2 dniowe to bikepackingowy żłobek, zabawa czuje zaczyna się dalej, gdzie pogoda nie jest już taka pewna, trasa pewnie też nie zawsze taka jak się zaplanowało, im dalej tym większa szansa na awarię i pewnie czasem trzeba coś poimprowizować jeżeli chodzi o zakwaterowanie i ogólny plan podróży….tak więc do następnego razu

Myślenice

Pod Wawelem

Krakowiaczek 🙂

Mistrzostwa Polski w Maratonie MTB- Srebrna Góra 11.09.2021

W ostatnich sezonach (głównie z racji na lokalizację) jakoś nie po drodze było mi na Mistrzostwa Polski w maratonie MTB. W tym roku zawody rozgrywane były w Srebrnej Górze, więc nie było za dużo dylematów. Oczywiście treningowo byłem w czarnej pupce. Tak realnie to ostatni mocny tydzień to był 9-15 sierpnia i to też bardziej wycieczkowo (bikepacking) niż treningowo. Potem tydzień odpoczynku przed Uphill Śnieżka, następnie 2 na maxa stresujące tygodnie, gdzie sprawy zawodowe wzięły górę. No i ostatni tydzień przed MP. Wiadomo- mocnych treningów nie było sensu robić, bo by narobiły więcej szkody niż pożytku. Miałem nadzieję, że organizm pamięta dłuższe dystanse z początku sierpnia i wystarczy mu 2h przepalenie na wyścigu tydzień przed MP. Ostatnie kilka dni spędziłem rodzinnie w Polanicy i choć może kilkanaście tyś. kroków każdego dnia nie wpływało korzystnie na formę, to za to fajnie spędzony czas i wysypianie się zrobiło robotę. Każdego dnia też krótki trening, lekki ale z elementami techniki, bo z tą też jestem w lesie (oczywista sprawa kiedy się nie ścigasz tydzień w tydzień, a czas na to żeby pojechać w góry tak o, potrenować technikę? W ogóle nie ma tematu 😉 )

fot. Kasia Rokosz

Oczywiście nie nastawiałem się absolutnie na nic jeżeli chodzi o wynik. Szczególnie, że tydzień temu w Henrykowie na dość prostej trasie, skurcze miałem już po 1,5h. Nie ukrywam, że mój aktualny poziom sportowy jest taki, że mam wyrąbane na kwestie suplementacji, odżywiania i wszystkich innych tzw. marginal gains. Pomyśleć, że kiedyś drukowałem profil trasy na ramę, a teraz jadąc na MP nawet nie wiedziałem gdzie są bufety ;). Podszedłem do wyścigu mentalnie poprzez analogię. Jelenia Góra 2015 jechałem beznadziejny wyścig- Jelenia Góra 2016 MP- zabrakło 1:41 do koszulki mistrza Polski. Ostatnia Srebrna góra chyba 2019 jechałem beznadziejnie- teraz będzie dobrze 🙂

fot. Grzegorz Drosiński

Start. Założenie jest proste. Wyścig będzie trwał ze 4-4,5h- nie można przegiąć na początku- szczególnie kiedy tak jak ja nie ma się formy. Zakładam sobie tak z czapki, żeby nie przekraczać tętna 172-173, choć oczywiście czasami trzeba docisnąć mocniej na chwilkę. Pierwszy tłok i podjazd asfaltem jakoś idzie. Początkowe zjazdy jakieś takie strasznie sypkie- opony tańczą strasznie. Wjazd na single i…..korek chyba jednak te single za wcześnie jak na taką ilość zawodników, aż strach pomyśleć co było w dalszej części stawki. Zjeżdżamy się tu z Piotrkiem i Kawalem i jedziemy z grubsza we trójkę kilka km. Marcin niestety rozcina oponę, w sumie na takim odcinku asfaltowo- szutrowym, więc straszny pech. Zostajemy z Piotrkiem we dwóch. Sam trochę biedzę na singlach, potrzebowałem odrobinę czasu żeby się ogarnąć. Kwintesencją biedzenia był drugi bufet. Bidony podawał nam Mirek- ojciec Piotrka za co wielkie dzięki, to nieoceniona pomoc. No ale na drugim bufecie jakoś nie ogarnąłem, za późno zauważyłem, najpierw chwyciłem bidon zamiast wyrzucić stary, potem przekładanie z ręki do ręki, wywalam stary a tu już jakaś kładka z poprzecznie ustawionymi belkami drewna do podjechania, a ja bidon w jednej ręce, przełożenie jakieś ze zjazdu jeszcze 😉 Ogólnie wtopa, dramat i 10sekund w plecy 😉 Dobra skupiam się i od tego czasu już jakoś technicznie ogarniam trasę w czym zasługę ma też Piotrek, bo dobrze mi się zjeżdża na kole kogoś odrobinę szybszego. Zjazdy niestety w większości słabe. Tzn. szybkie, niezbyt trudne=bardzo niebezpieczne. Serio bezpieczniej jest zjeżdżać 10km/h po ciężkim technicznie zjeździe niż 50km/h po luźnym szutrze, szczególnie na początku w peletoniku. Dwa razy trafiam na kamień spod koła (albo jakaś wyrwę, przy tej prędkości ciężko nawet zauważyć), gdzie rzuca rowerem na tyle mocno że wypina mnie z buta, ale wyratowane. Jednak najwięcej strachu najadłem się na przejeździe przez wybrukowany wał, niezbyt wysoki, jakoś tak niepozornie wyglądał. Na tyle niepozornie że olałem te „!!!” (bo często bywa, że takie oznaczeni jest nadużywane i niby trzy wykrzykniki a ja się zastanawiam o co chodziło i co tam było groźnego). No cóż nie tym razem. Skończyło się słabo kontrolowanym wybiciem i lądowaniem na przednim kole przy prędkości pewnie około 40-45 km/h…nie wiem jak to ustałem, ale potem nic już mi nie było straszne 😉 Piotrek został trochę w tyle, twierdził potem że przyśpieszyłem, ale ja po prostu dalej nie wychylałem się za 170hr, podchodząc z respektem do trasy i własnych możliwości. Niestety to nie pomogło i już po 2,5 godzinie miałem pierwsze oznaki skurczy. Szkoda- wiedziałem, że kluczowy będzie ostatni podjazd, którego nachylenie mi bardzo pasowało. Miałem nadzieję, że jadąc sensownie wyścig będę miał z czego tam depnąć…teraz wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Zluzowałem na chwilę i jakie było moje zaskoczenie, kiedy to na bardzo twardym i wymagającym podjeździe pod Czeszkę po skurczach nie było śladu. W międzyczasie zaczęliśmy wyprzedzać takie osoby, że albo wszyscy mieli bombę, albo to jednak my jechaliśmy dobrze. W sumie z większej grupki w której jechaliśmy zostaliśmy tylko z Piotrkiem i też fajnie, równo jadącym Tomkiem Balem.
Niestety, na przedostatnim krótkim podjeździe skurcze zaatakowały ze zdwojoną siłą. Musiałem odpuścić. chłopaki pogonili do przodu. Chwila zjazdu, ja ledwo dopedałowuję, zerknięcie oka prawy na mięsień przyśrodkowy w okolicach kolana- w ogóle nie pracował- był na stałe skurczony. Przyszło mi na myśl, żeby go rozciągnąć i to była najgłupsza rzecz jaką mogłem zrobić ;). Wypiąłem nogę i w czasie jazdy dociągnąłem piętę do tyłka- momentalnie potworny skurcz dwugłowego uda. Teraz byłem już załatwiony podwójnie ;). Zaczyna się długi, ostatni podjazd, a ja zamiast włączyć turbo muszę rozkręcać skurcze. Gdzieś tam pod sam koniec udaje się trochę przyśpieszyć, no ale tak miało być od początku. No ale nic, mogę mieć pretensję tylko do siebie. Jak się olewa żywienie przez pół roku, to potem łykanie Asparginu i picie Wielkiej pieniawy przez 5 dni dużo nie pomogą. Na wypłaszczeniu przed zjazdem do mety nawet zbliżam się do Piotrka. Jesteśmy w tej samej kategorii, a patrząc realnie na to z kim jedziemy open, to jest szansa na fajne miejsce w Mastersach. Niestety zjazd A-linem specjalnie mi nie leży i tak jak w 2019 tak i teraz tracę tam cenne sekundy. Nawijka do mety, jeszcze kilka obrotów i koniec. 3:57:56. 33 miejsce open…i 4 w Masters I.

fot. Grzegorz Drosiński

Jeszcze kilka zdań o trasie. Single są fajne, ale nie na zawody, a już na pewno nie na Mistrzostwa Polski….a już niedopuszczalne jest umieszczanie singli na odcinkach gdzie mieszają się dystanse. To nie jest ani bezpieczne ani przyjemne- zarówno dla nas jak i dla wyprzedzanych (tez pewnie by woleli spokojnie jechać, a nie ciągle ustępować miejsca ). Jeden z manewrów wyprzedzania kończę na drzewie przygrzewając w niego barkiem i kaskiem o konar którego nawet nie zauważyłem, bo skupiłem się na bezpiecznej odległości od mijanego zawodnika z krótszego dystansu. Mistrzostwa Polski to powinna być po prostu osobna impreza i tyle, choć oczywiście wiem, że z powodów finansowych tak nie będzie…choć kiedyś się jakoś dało.

fot. Bikemaraton

Czy jestem zadowolony? Mówię trochę przez zęby, ale jednak „oczywiście”. Patrząc na nazwiska za mną w tabeli wyników nawet bardzo. Wiadomo- czwarte miejsce zawsze niesie z sobą niedosyt, szczególnie że zdarza mi się to na Mistrzostwach Polski…chyba już 4 raz, a nigdy nie byłem wyżej. Chyba jak się kiedyś uda medal to się popłaczę ze szczęścia. Z drugiej strony- uczciwie mówiąc. Ostatni okres stricte podporządkowany treningowo w życiu to była zima-wiosna 2017. To by było wręcz niedorzeczne, gdyby się udało zdobyć medal. No nic jeszcze mi przyjdzie na niego poczekać. Na osłodę mamy brąz Piotrka dla naszego teamu. Ogólnie rzecz biorąc to był dobry ścig, zarówno jeżeli chodzi o dyspozycję jak i o całą otoczkę. Fajnie jest jednak pojechać Mistrzostwa Polski, aż pożałowałem że nie stawiłem się na MP w XC, cóż może za rok, a może wcześniej przełaje…kto wie, nie da się zdobyć medalu lub koszulki nie próbując.