Pobiegane- 100km po górach w dwa dni.

Jesień tego roku rozpieszcza i jest to bardzo na rękę kolarzom, którzy w październiku mają zazwyczaj trochę „wolne” od reżimu treningowego. Jest czas na inne aktywności z dużo luźniejszym podejściem. Sam za sobą mam już w tym miesiącu trochę pływania, oczywiście luźne wędrówki po górach, łyżwy, ściankę wspinaczkową, a nawet badminton- słowem wszystko na co w sezonie jest trochę mało czasu. Oprócz wspomnianych aktywności jest jeszcze jedna nad którą się skupię za sprawą ostatniego weekendu- bieganie.

Z perspektywy kolarza bieganie jest super, bo po pierwsze zazwyczaj ograniczamy się do 1-2 biegów w tygodniu, po drugie biegamy z grubsza październik-styczeń. Jeżeli bym miał regularnie trenować bieganie mieszkając w centrum miasta to bym chyba się załamał ;). Jednak co innego góry- to jest dopiero przygoda. Napędzony tą myślą jakoś od tygodnia knułem plan na weekend i wyglądało, że będzie (nie lubię tego słowa, ale tu pasuje) epicko ;). Plan prosty- start sobota rano Kłodzko, meta niedziela wieczór Wałbrzych. Dziennie około 45km i 1800m w pionie. Jako, że było to moje 6te i 7me bieganie tej jesieni to do wyzwania podszedłem z lekkim respektem ;). Oczywiście biegać zamierzałem tylko w dół i po płaskim, pod górę, szczególnie dnia pierwszego, szybki marsz.

Plecak spakowany, mądrze ale z umiarem, bo boję się o plecy, choć jednak na dwa dni trzeba trochę rzeczy wziąć. 7:44 wysiadam w bardzo mglistym Kłodzku i żółtym szlakiem ruszam w kierunku Kłodzkiej Góry (najwyższego szczytu Gór Bardzkich należących do Korony Gór Polski). Przede mną jak pokazuje Garmin 46km (wskazówka na przyszłość- nie ufać w te cyferki ;P ). Już po 2-3km zrobiło się przepięknie, mgła została w dole, a niskie słońce zaczynało grzać i rozpraszając się na drobinkach mgiełki tworzyło niesamowity spektakl, zapowiadał się piękny dzień. W miarę bezproblemowo dobiegam na charakterystyczne urwisko nad Bardem, a na zbiegu do miasta, przy Źródle Marii, spotykam wreszcie pierwszych ludzi od wybiegnięcia z Kłodzka. W Bardzie pierwszy postój i czas na lekkie śniadanie przy zabytkowym moście. Na razie biegnie się fajnie, kije w plecaku, choć myślałem, że za Bardem je rozłożę, ale jakoś fajniej mi bez nich.

Ruszam w kierunku Srebrnej Góry po drodze biegnąc trasą dawanej kolejki zębatej- super szlak (niebieski przed samą Srebrną)- praktycznie wydrążony w skale, czasami ściany wąwozu sięgają kilkunastu metrów w górę. Podchodzę jeszcze pod Fort Ostróg, przy którym dziwnym trafem też jeszcze nigdy nie byłem i zbiegam na Przełęcz Srebrną. Na parkingu BMW, którym na trasy enduro przyjechał Doc i Darek- o tym wiedziałem, ale ku mojemu zaskoczeniu na parkingu jeszcze jeden Rometowiec, a raczej Rometowczyni 😉 Ola z Michałem też dziś jeżdżą, fajne spotkanie. Zbiegam do miasteczka, żeby zatankować, bo powoli pustki w bukłaku, wracam na przełęcz żółtym szlakiem, gdzie prawie zostałem staranowany przez kilka saren ;P- leciały ze zbocza chyba ktoś je powyżej wystraszył, bo lekko na oślep- dopiero jak mocno klasnąłem, to skręciły ze 3-4m przede mną, jednym skokiem przebiegły przez drogę i hyc komuś do ogródka ;), fajnie tam mają :). Pod Twierdzą większy obiad, czyli nieodzowny w górach paprykarz ;). Siedzę tu trochę, daję odpocząć nogom i podklejam plastry w miejscach gdzie czuję, że coś już jest nie tak. Na Garminie 40km, a do celu 13, wft? nie tak się umawialiśmy ;). Ale nie jest źle 15:00 na zegarku, koło 17:00 powinienem być na miejscu. W końcu rozkładam kije i luzuję trochę tempo, bo jutro też trzeba biegać. Powoli też świta mi pomysł aby domknąć w weekend 100km, czego jeszcze w życiu nigdy nie zrobiłem.

Po zaplastrowaniu nogi jak nowe, krajobrazy jesienne i maszeruje się fajnie. Czerwonym szlakiem wbiegam na Przełęcz Woliborską. Stamtąd już ostatnie 4km do Ostroszowic, bo zamiast iść do schroniska przygarnia mnie na nocleg klubowa znajoma Kinga i Jej Rodzice za co jeszcze raz dziękuję, było przesympatycznie, przemiło i w ogólne naj, naj. Nie ma nic lepszego niż po takim dniu spędzić wieczór w gronie przyjaciół, którzy rozumieją pasję i podzielić się wrażeniami z całego dnia.
Podsumowując dzień pierwszy: 51,8km 2200m w górę, 9:30 po całości, czyli pewnie z 8:45 w ruchu (Strava coś mi zawyża dystans- w Endomondo jest poprawnie, ale znów z Endomondo coś ostatnio pozmieniali i nie mam pojęcia jak wyeksportować ramkę na bloga).

Rano czuję się świetnie- dużo lepiej niż myślałem, że będzie. Nogi rewelacja, biegnie mi się lepiej niż dnia pierwszego. Kręgosłup super, żadnych dolegliwości. Jedynie co, to o czuję odbicia od plecaka- na ramionach, ale szczególnie na biodrach o które obija się dół plecaka. Jednak ten który wziąłem to bardziej model trekingowy niż biegowy, ale wymagała tego wielkość, bo na dwa dni te 25l to było akurat, no może w 20 jeszcze bym się jakoś upchał, no ale z małych plecaków mam na stanie 2l, 8l albo 25l. Zmieniam trochę ustawienia pasków regulacyjnych, aby ułożyć inaczej plecak i jest ok- do końca dnia wytrzymuję.
Początek biegu mija fajnie, bo Kinga, Daniel vel. Pan Teściu i husky Dedal towarzyszą mi aż na Wielką Sowę, czyli przez pierwsze 18km.

Pogoda wydawała się gorsza, ale jest ciepło, tyle że mniej słońca, choć im wyżej tym lepiej- słonko dogrzało trochę na samym szczycie Sowy i potem utrzymało się aż do Rzeczki, więc nie narzekam. Na Sowie kilka pamiątkowych fotek i tu się rozdzielamy, Kinga i Teściu zbiegają na Walimską, a ja lecę dalej w kierunku Rzeczki mijając PTTK Sowa i Orzeł (tankuję do bukłaka), szlak w kierunku Jedliny puściutki, biegnie się fajnie, nogi na razie całkowicie pozbawione plastrów, kije zaczepione na plecak, a tempo w granicach 6,8 km/h licząc po całości z postojami.
Dystans leci jak szalony, a ja po kilku niezłych ściankach za Jedliną (jedna ponad 40% nachylenia) dobiegam już prawie do ruin Zamku Rogowiec. W międzyczasie kończy mi się woda, ale do PTTK Andrzejówka już kilka km, więc może jakoś dam radę. W schronisku pierwszy dłuższy postój tego dnia. Kalkuluję czas i dystans, bo jeden pociąg mam 16:57, drugi chyba przed 19. Powinno się udać zdążyć na ten wcześniejszy robiąc około 50km- powoli zaczynało mi zależeć na tym 100km :). Wystarczyło nawet czasu na wciągnięcie fasolki w schronisku, bo to już 42km, a ja lecę na śniadaniu, dwóch batonikach, żelu etixxa o przeokropnym smaku Cola i pysznej kanapce (dzięki Pani Gosi ;)). Ze stopami wszystko super- tu jednak miałem największe obawy- wydolnościowo dam radę, ścięgna i mięśnie też już do biegania przyzwyczajone, w końcu całe 5 treningów tej jesieni za mną :P. Bałem się jedynie o skórę na stopach, która jest zupełnie nieprzyzwyczajona do takich obciążeń. Jednak nic- ani obtarć, ani pęcherzów (te małe z pierwszego dnia się wchłonęły), rewelacja. Tak więc w schronisku nawet butów nie ściągałem ;). Do Wałbrzycha pozostał zbieg asfaltem, jedna mała hopka może 100m w pionie i 2,5km w dół łąką. Na dworzec wbiegam jakieś 10min przed odjazdem pociągu, więc jeszcze jest czas się przebrać 🙂

Podsumowując dzień drugi: 50,7km 1800m w górę, 7h:45m. Średnia prędkość z 1km/h wyższa niż dzień wcześniej, bo goniłem na pociąg 😉 ale i mniej przewyższeń, a zbiegi łatwiejsze/ o mniejszym nachyleniu niż w dniu poprzednim.

Kilka wniosków- obniosłem kilka rzeczy nie używając ich- długie spodnie lycrowe, 2 pary dodatkowych skarpet, miniaturową kurtkę przeciwdeszczową, ze 3 batoniki, scyzoryka i czołówki też nie użyłem. Jednak pogoda dopisała- wystarczył jeden deszcz co zawsze jest w górach możliwe i wszystko to mogło się przydać, więc lepiej mieć niż nie mieć, a te pół kilo w tą czy w tą, no trudno. Jedyne co bym się zastanawiał następnym razem to kije- to już jednak większy ciężar, a użyłem ich może przez 2 godziny, choć mam wrażenie, że to dzięki nim zawdzięczam dobrą formę dnia drugiego. Buty choć to podstawowy model Asics, które kosztowały w outlecie chyba poniżej 200zł sprawdziły się super, choć nie są to buty górskie i czasem za miękka podeszwa dawała o sobie znać, ale komfort i lekkość w pełni to zrekompensowały. Do wyboru miałem jeszcze Salomony, ale już zjechane z tyłu i z pewnością bym wrócił do domu bez skóry za piętą. Jednak na długie biegi bez względu na teren- tylko lekkie buty.
Świetna przygoda za mną, to była dobra okazja aby się zresetować po sezonie, pobyć przez chwilę samemu, zasmakować natury w pięknych jesiennych klimatach. W sumie 102,5km! Jakiś tam kolejny kamień milowy osiągnięty. Horyzont wytrzymałości, możliwości, zawziętości znów przesunięty i znów trzeba patrzeć za niego i na razie tylko domyślać się co się kryje dalej.
Więcej zdjęć

Komentarze