Bikepacking- Czechy- Beskidy- Kraków

Jeżeli chodzi o bikepacking u mnie to większość tematów z nim związanych jest gdzieś tam w sferze marzeń i dalszej przyszłości. Trochę ten typ aktywności nie koresponduje z typowo treningowym podejściem do jazdy rowerem. Jednak czasem po prostu trzeba siąść i pomyśleć co sprawi większą przyjemność- 20x ten sam trening po tej samej trasie, czy odkrywanie czegoś nowego.
Czysto turystycznie jeździłem wieki temu, chyba jakoś po maturze- przez 10 dni po północno-wschodniej granicy Polski od Olsztyna po Siedlce. Typowe skawiarstwo- namiot, biwak i te sprawy. Fajne to było, ale nie ukrywam, że styl bikepackingowy, który niejako wyewoluował z sakwiarstwa jest mi dużo bliższy. Rower nie waży 50kg, pozostaje zwrotny, lekki i nie utrudnia znacząco pokonywania podjazdów.

Początki gdzieś za Wiązowem

Na Ścieżce koroną wałów Zbiornika Nyskiego

Jedyny wyjazd tego typu odbyłem z Pawłem w 2018 roku, kiedy to pokonaliśmy w dwa dni trasę Wrocław-Praga-Drezno. Idee tego typu ciągle gdzieś tam mam z tyłu głowy. Ułożone z grubsza tracki tak na 3-4 dni, gdzieś pomiędzy Brnem, Wiedniem, Bratysławą a Budapesztem. Gdzieś jeszcze dalej, odważniejsze plany, ale o nich nie śmiem nawet jeszcze pisać. W każdym razie w 2020 plany pokrzyżowała pandemia. W 2021 trochę nie było kiedy. Wiadomo, że idealny czas na takie jazdy to przełom czerwca i lipca. Mi dopiero gdzieś w połowie sierpnia udało się wygospodarować dwa dni. Cel….było kilka pomysłów i kompanów, ale w końcu wyszło na to że jadę sam…i w sumie czasem to lubię….no i skorzystałem z gościnności niezawodnego kuzynostwa z okolic Bielska- Białej. Tak więc pierwszy dzień planowałem dłuższy dystans około 300km jadąc przez Zlate Hory, lekko pod Opavą i Ostravą. W drugi dzień już lżej, około 150km z metą w Krakowie i powrót PKP do domu.
Wyjazd o 4:00. No i właśnie- sierpień to nie lipiec. Mimo, że w czasie dnia było 30*C, to rano startowałem przy 13*C i przez pierwszą godzinę było całkowicie ciemno. Generuje to niestety dodatkowy bagaż (rękawki, potówka, lampki), a ja jechałem na turbo lekko, czyli mała torebka podsiodłowa praktycznie na dętkę i kilka narzędzi + torba pod ramę na ciuchy na drugi dzień. No i jeszcze jedna sprawa- w sierpniu zawsze łatwiej o poranne mgły i choć ich nie było, to wilgoć na asfalcie w godzinach porannych miejscami taka jak po porządnym deszczu. No ale jeżeli chce się przejechać 300+ i być na miejscu w rozsądnej godzinie, to o tej 4 trzeba było wyjechać.

Takie śniadanko 😀

Niby Czechy, a trochę Niemcy 😉

Na początek znana droga. Gdzieś w okolicach Wiązowa robi się jasno. Rzadko zapuszczam się na południe w tych rejonach, więc tak po 2,5h jazdy trochę poniżej Grodkowa zaczęły się dla mnie dziewicze asfalty. Z wielką radochą jechałem ścieżką koroną wałów Jeziora Nyskiego, które już tyle razy oglądałem na zdjęciach. Gdzieś na horyzoncie zaczynają być coraz lepiej widoczne górki z Pradziadem na czele. Przed przekroczeniem granicy czas na śniadanko, akurat minęło 100km i 3,5h jazdy. Do tej pory było praktycznie płasko…..za to od teraz płaski odcinek będzie w sumie tylko jeden może jakieś 20km, gdzieś w okolicach Ostravy. No i dobrze, w końcu specjalnie taką trasę sobie ułożyłem:D. Robi się cieplej, więc rękawki i nakolanniki idą out. No i tak sobie kręcę po tych moich ubóstwianych wręcz czasem Czechach, pokonując kolejne zmarszczki czy przełęcze. Jak mi się chce jeść to jem, jak mi się chce pić to piję (Kofolę oczywiście) i życie momentalnie staje się takie proste. Kilometry uciekają jak szalone, aż mi szkoda że już na horyzoncie widać Ostravę……ale nie jest źle- bo na tym samym horyzoncie widać też zarys Beskidów. Lubię te góry- tyle pozytywnych wspomnień, tyle przygód.

Standardowo 😀

Widoczki na Beskidy

Przejazd przez Ostravę to dla mnie jakiś (pozytywny) szok. Przez pół życia jeżdżąc rowerem po Wrocławiu mniemałem, że komunikacja rowerowa jest u nas rozwiązana w sposób dość dobry. Ja rozumiem, że Ostrava jest 2x mniejsza, że może nie jechałem przez ścisłe centrum, tylko bardziej jakąś obwodnicą….ale nie no jestem w szoku jak można rozwiązać tranzyt rowerowy przez 300tysięczne miasto. Droga była cały czas oznakowana, poprowadzona nawierzchnią pod rower szosowy. Troszkę parkiem, troszkę wałem, jakiś zygzak przez postkomunistyczne osiedle z wielkiej płyty, jakaś kładka nad drogą szybkiego ruchu, tunel pod inna drogą. Podczas całego przejazdu przez miasto były 1 (słowem: jedne) światła!!!! Taką trasę wyznaczyło z automatu mapy.cz dla trybu jazdy rowerem szosowym. Kurtyna. A my jesteśmy jak zwykle 30 lat do tyłu jeżeli chodzi o rozwiązania komunikacyjne. No i jeszcze jedna dygresja- jesteśmy 50 lat do tyłu jeżeli chodzi o czystość krajobrazu. Jedzie człowiek przez te Czechy i ciągle tylko myśli jak pięknie. Wjeżdża do PL, jakaś Wisła czy Ustroń i 100 bilbordów na kilometr, a na jednym płocie 10 nadrukowanych plandek z reklamami wszystkiego od dewocjonaliów po masaż wiadomo jaki. Zawsze byłem tego świadomy, ale chyba tego dnia po 150km spędzonych u naszych południowych sąsiadów uderzyło (i zabolało) mnie to jak nigdy.
No nic, ostatni zjazd po czeskich asfaltach do Cieszyna i zaczyna się walka o życie w rozkopanej totalnie Wiśle (samochodem strzelam, że godzina jazdy w korku, rowerem na szczęście szybciej 😉 ). No i teraz wisienka na torcie. 302km na liczniku, a ja zaczynam……podjazd pod Przełęcz Salmopolską 😉 Takie tam 500m w pionie na deser….. i wiecie co? Jechało mi się świetnie….pewnie dlatego, że z przełęczy miałem już tylko w dół. Lecę przez wakacyjny Szczyrk i już na wyciągnięcie ręki mam spokojniejszy, mniejszy, ale bardziej sielski Beskid Niski. Na stokach Magurki Wilkowickiej kończę ten dzień z 327km (i 3600m) w nogach. Kuzyn serwuje Smażony Syr, Brambory i złoty trunek z Pivovar Samson, a ja w tej konkretnej chwili jestem przekonany, że tak właśnie smakuje szczęście.

Tak kończę pierwszy dzień….

….a właściwie to tak 😛

Dzień drugi już na luzie i bez spinki, spokojne śniadanie i wyjazd koło 8. Trasa ma przebiegać przez Beskid Żywiecki i Makowiecki. Po drodze Jezioro Żywieckie i Mucharskie, kilka fajnych wiosek. Szczególnie do gustu przypadła mi Lanckorona, bo mimo że miasteczko z tak bogata historią, to nie jest takie „nachalne” turystycznie, tylko wręcz sprawia wrażenie sielankowego….no i prowadzi do niego zacny podjazd z kilkoma serpentynami. No i te widoczki dookoła, tamte górki są mega. Odcinki Jeleśna- Koszarawa- Lachowice i Krzeszów-Tarnawa po prostu wymiatają krajobrazowo. No i jechało się całkiem spoko, nawet jakoś szczególnie w nogach nie było czuć poprzedniego dnia. Gdzieś tam po drodze drugie śniadanie w lokalnej, acz bardzo dobrze wyposażonej piekarnio/cukierni. Jak ja cenię takie miejsca, trochę na uboczu, bez przepychu, gdzie można podładować kcal i cukier :P, zapić kawą i nie zapłacić za wszystko 30zł tylko połowę z tego albo i mniej. Z atrakcji został jeszcze przejazd przez Myślenice i gdzieś tam boczkami, w miarę luźno udało się wjechać do Krakowa i przed pociągiem powrotnym zjeść obiadek. Kraków to fajna meta, tak stwierdziliśmy z Pawłem będąc tu 1,5 tygodnia temu kończąc gravelową trasę z Częstochowy.

Dzień drugi- zapora na Zbiorniku Żywieckiem

Całkiem ładnie

Przygoda dobiegła końca, ale chce się więcej, pewnie już nie w 2021, ale może za rok, gdzieś odrobinę dalej i przede wszystkim odrobinę dłużej, bo wyjazdy 2 dniowe to bikepackingowy żłobek, zabawa czuje zaczyna się dalej, gdzie pogoda nie jest już taka pewna, trasa pewnie też nie zawsze taka jak się zaplanowało, im dalej tym większa szansa na awarię i pewnie czasem trzeba coś poimprowizować jeżeli chodzi o zakwaterowanie i ogólny plan podróży….tak więc do następnego razu

Myślenice

Pod Wawelem

Krakowiaczek 🙂

Komentarze