W ostatnich sezonach (głównie z racji na lokalizację) jakoś nie po drodze było mi na Mistrzostwa Polski w maratonie MTB. W tym roku zawody rozgrywane były w Srebrnej Górze, więc nie było za dużo dylematów. Oczywiście treningowo byłem w czarnej pupce. Tak realnie to ostatni mocny tydzień to był 9-15 sierpnia i to też bardziej wycieczkowo (bikepacking) niż treningowo. Potem tydzień odpoczynku przed Uphill Śnieżka, następnie 2 na maxa stresujące tygodnie, gdzie sprawy zawodowe wzięły górę. No i ostatni tydzień przed MP. Wiadomo- mocnych treningów nie było sensu robić, bo by narobiły więcej szkody niż pożytku. Miałem nadzieję, że organizm pamięta dłuższe dystanse z początku sierpnia i wystarczy mu 2h przepalenie na wyścigu tydzień przed MP. Ostatnie kilka dni spędziłem rodzinnie w Polanicy i choć może kilkanaście tyś. kroków każdego dnia nie wpływało korzystnie na formę, to za to fajnie spędzony czas i wysypianie się zrobiło robotę. Każdego dnia też krótki trening, lekki ale z elementami techniki, bo z tą też jestem w lesie (oczywista sprawa kiedy się nie ścigasz tydzień w tydzień, a czas na to żeby pojechać w góry tak o, potrenować technikę? W ogóle nie ma tematu 😉 )
Oczywiście nie nastawiałem się absolutnie na nic jeżeli chodzi o wynik. Szczególnie, że tydzień temu w Henrykowie na dość prostej trasie, skurcze miałem już po 1,5h. Nie ukrywam, że mój aktualny poziom sportowy jest taki, że mam wyrąbane na kwestie suplementacji, odżywiania i wszystkich innych tzw. marginal gains. Pomyśleć, że kiedyś drukowałem profil trasy na ramę, a teraz jadąc na MP nawet nie wiedziałem gdzie są bufety ;). Podszedłem do wyścigu mentalnie poprzez analogię. Jelenia Góra 2015 jechałem beznadziejny wyścig- Jelenia Góra 2016 MP- zabrakło 1:41 do koszulki mistrza Polski. Ostatnia Srebrna góra chyba 2019 jechałem beznadziejnie- teraz będzie dobrze 🙂
Start. Założenie jest proste. Wyścig będzie trwał ze 4-4,5h- nie można przegiąć na początku- szczególnie kiedy tak jak ja nie ma się formy. Zakładam sobie tak z czapki, żeby nie przekraczać tętna 172-173, choć oczywiście czasami trzeba docisnąć mocniej na chwilkę. Pierwszy tłok i podjazd asfaltem jakoś idzie. Początkowe zjazdy jakieś takie strasznie sypkie- opony tańczą strasznie. Wjazd na single i…..korek chyba jednak te single za wcześnie jak na taką ilość zawodników, aż strach pomyśleć co było w dalszej części stawki. Zjeżdżamy się tu z Piotrkiem i Kawalem i jedziemy z grubsza we trójkę kilka km. Marcin niestety rozcina oponę, w sumie na takim odcinku asfaltowo- szutrowym, więc straszny pech. Zostajemy z Piotrkiem we dwóch. Sam trochę biedzę na singlach, potrzebowałem odrobinę czasu żeby się ogarnąć. Kwintesencją biedzenia był drugi bufet. Bidony podawał nam Mirek- ojciec Piotrka za co wielkie dzięki, to nieoceniona pomoc. No ale na drugim bufecie jakoś nie ogarnąłem, za późno zauważyłem, najpierw chwyciłem bidon zamiast wyrzucić stary, potem przekładanie z ręki do ręki, wywalam stary a tu już jakaś kładka z poprzecznie ustawionymi belkami drewna do podjechania, a ja bidon w jednej ręce, przełożenie jakieś ze zjazdu jeszcze 😉 Ogólnie wtopa, dramat i 10sekund w plecy 😉 Dobra skupiam się i od tego czasu już jakoś technicznie ogarniam trasę w czym zasługę ma też Piotrek, bo dobrze mi się zjeżdża na kole kogoś odrobinę szybszego. Zjazdy niestety w większości słabe. Tzn. szybkie, niezbyt trudne=bardzo niebezpieczne. Serio bezpieczniej jest zjeżdżać 10km/h po ciężkim technicznie zjeździe niż 50km/h po luźnym szutrze, szczególnie na początku w peletoniku. Dwa razy trafiam na kamień spod koła (albo jakaś wyrwę, przy tej prędkości ciężko nawet zauważyć), gdzie rzuca rowerem na tyle mocno że wypina mnie z buta, ale wyratowane. Jednak najwięcej strachu najadłem się na przejeździe przez wybrukowany wał, niezbyt wysoki, jakoś tak niepozornie wyglądał. Na tyle niepozornie że olałem te „!!!” (bo często bywa, że takie oznaczeni jest nadużywane i niby trzy wykrzykniki a ja się zastanawiam o co chodziło i co tam było groźnego). No cóż nie tym razem. Skończyło się słabo kontrolowanym wybiciem i lądowaniem na przednim kole przy prędkości pewnie około 40-45 km/h…nie wiem jak to ustałem, ale potem nic już mi nie było straszne 😉 Piotrek został trochę w tyle, twierdził potem że przyśpieszyłem, ale ja po prostu dalej nie wychylałem się za 170hr, podchodząc z respektem do trasy i własnych możliwości. Niestety to nie pomogło i już po 2,5 godzinie miałem pierwsze oznaki skurczy. Szkoda- wiedziałem, że kluczowy będzie ostatni podjazd, którego nachylenie mi bardzo pasowało. Miałem nadzieję, że jadąc sensownie wyścig będę miał z czego tam depnąć…teraz wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Zluzowałem na chwilę i jakie było moje zaskoczenie, kiedy to na bardzo twardym i wymagającym podjeździe pod Czeszkę po skurczach nie było śladu. W międzyczasie zaczęliśmy wyprzedzać takie osoby, że albo wszyscy mieli bombę, albo to jednak my jechaliśmy dobrze. W sumie z większej grupki w której jechaliśmy zostaliśmy tylko z Piotrkiem i też fajnie, równo jadącym Tomkiem Balem.
Niestety, na przedostatnim krótkim podjeździe skurcze zaatakowały ze zdwojoną siłą. Musiałem odpuścić. chłopaki pogonili do przodu. Chwila zjazdu, ja ledwo dopedałowuję, zerknięcie oka prawy na mięsień przyśrodkowy w okolicach kolana- w ogóle nie pracował- był na stałe skurczony. Przyszło mi na myśl, żeby go rozciągnąć i to była najgłupsza rzecz jaką mogłem zrobić ;). Wypiąłem nogę i w czasie jazdy dociągnąłem piętę do tyłka- momentalnie potworny skurcz dwugłowego uda. Teraz byłem już załatwiony podwójnie ;). Zaczyna się długi, ostatni podjazd, a ja zamiast włączyć turbo muszę rozkręcać skurcze. Gdzieś tam pod sam koniec udaje się trochę przyśpieszyć, no ale tak miało być od początku. No ale nic, mogę mieć pretensję tylko do siebie. Jak się olewa żywienie przez pół roku, to potem łykanie Asparginu i picie Wielkiej pieniawy przez 5 dni dużo nie pomogą. Na wypłaszczeniu przed zjazdem do mety nawet zbliżam się do Piotrka. Jesteśmy w tej samej kategorii, a patrząc realnie na to z kim jedziemy open, to jest szansa na fajne miejsce w Mastersach. Niestety zjazd A-linem specjalnie mi nie leży i tak jak w 2019 tak i teraz tracę tam cenne sekundy. Nawijka do mety, jeszcze kilka obrotów i koniec. 3:57:56. 33 miejsce open…i 4 w Masters I.
Jeszcze kilka zdań o trasie. Single są fajne, ale nie na zawody, a już na pewno nie na Mistrzostwa Polski….a już niedopuszczalne jest umieszczanie singli na odcinkach gdzie mieszają się dystanse. To nie jest ani bezpieczne ani przyjemne- zarówno dla nas jak i dla wyprzedzanych (tez pewnie by woleli spokojnie jechać, a nie ciągle ustępować miejsca ). Jeden z manewrów wyprzedzania kończę na drzewie przygrzewając w niego barkiem i kaskiem o konar którego nawet nie zauważyłem, bo skupiłem się na bezpiecznej odległości od mijanego zawodnika z krótszego dystansu. Mistrzostwa Polski to powinna być po prostu osobna impreza i tyle, choć oczywiście wiem, że z powodów finansowych tak nie będzie…choć kiedyś się jakoś dało.
Czy jestem zadowolony? Mówię trochę przez zęby, ale jednak „oczywiście”. Patrząc na nazwiska za mną w tabeli wyników nawet bardzo. Wiadomo- czwarte miejsce zawsze niesie z sobą niedosyt, szczególnie że zdarza mi się to na Mistrzostwach Polski…chyba już 4 raz, a nigdy nie byłem wyżej. Chyba jak się kiedyś uda medal to się popłaczę ze szczęścia. Z drugiej strony- uczciwie mówiąc. Ostatni okres stricte podporządkowany treningowo w życiu to była zima-wiosna 2017. To by było wręcz niedorzeczne, gdyby się udało zdobyć medal. No nic jeszcze mi przyjdzie na niego poczekać. Na osłodę mamy brąz Piotrka dla naszego teamu. Ogólnie rzecz biorąc to był dobry ścig, zarówno jeżeli chodzi o dyspozycję jak i o całą otoczkę. Fajnie jest jednak pojechać Mistrzostwa Polski, aż pożałowałem że nie stawiłem się na MP w XC, cóż może za rok, a może wcześniej przełaje…kto wie, nie da się zdobyć medalu lub koszulki nie próbując.