Archiwum autora: mike

Everesting w Przesiece

Pomysł Everestingu nie kiełkował szczególnie długo w mojej głowie i choć pierwszy tego sformułowania użył w 1994r George Mallory (wnuczek himalaisty, którego życiorys chyba większość z nas zna), to dopiero w 2014 roku wyzwanie zostało dokładnie sklasyfikowane i zostały sformułowane oficjalne zasady. Mi słowo everesting pewnie obiło się o uszy gdzieś kilka lat temu, ale jakoś przeszło bez echa. Trochę bardziej zainteresowałem się tematem czytając relację Tomka na korboludek.pl z pokonywania podjazdu w Przesiece. No i w końcu parafrazując reklamę przyszedł rok 2020 wywrócił wszystko do góry nogami i ludzie zaczęli szukać nowych atrakcji 😉 Dużo znajomych ma za sobą wycieczkę nad morze, ale jakoś mnie to nie kręci…jeżeli już, to bym pokręcił nad Adriatyk- raptem 300km dalej, a morze cieplejsze 😉 No i powrócił pomysł everestingu, a że w Polsce jest to ciągle rzecz wyjątkowa ( bo ma go ukończone na ten moment około 40 osób), to wpadł pomysł, żeby to trochę nagłośnić i przy okazji zrobić coś dobrego.

No ale dobra co to jest ten cały Everesting, bo nie każdy przecież pewnie wie. Ogólnie chodzi o to, aby podjeżdżać jeden podjazd (zjeżdżając tą samą drogą), dopóki nie osiągnie się 8848m przewyższeń. Zasady jasne, są jeszcze dodatkowe punkty/odznaki które można zdobyć np. za podjazd w terenie zabudowanym lub nie po asfalcie. Proste? No to teraz trzeba wybrać podjazd. Nie wiem na ile wpłynęła na mnie relacja Tomka, ale od razu pomyślałem o Przesiece- ile tam się czasu spędziło na różnych zgrupowaniach, pierwszy raz chyba jeszcze w 2004 czy 2005 roku przed Akademickimi Mistrzostwami Polski. Po drugie jest ciekawie, dużo dzieje się dookoła, bo to miejscowość turystyczna, ale nie na tyle aby ruch utrudniał podjeżdżanie (a przede wszystkim zjeżdżanie). W międzyczasie Piotrek Berdzik proponował Bałtyk, ale przekabaciłem go na Everesting, bo też to kiedyś miał w planach. Piotrek zaproponował podjazd z Kamionek na Przełęcz Jugowską i może byśmy tam jechali gdyby pogoda wyklarowała się na piątek a nie na sobotę. W słoneczny czerwcowy weekend Jugowska odpadała właśnie ze względu na spodziewany duży ruch samochodowy.

Zaczęliśmy przygotowania, a ja rozmyślałem jak nagłośnić temat tak aby przy okazji pomóc w zbiórce pieniędzy na rehabilitację Kasi Konwy i Rity Malinkiewicz po ich wypadku. Już na tym etapie spotkałem się z dużą pomocą od ludzi, Tomek Wołodźko zdobył trochę czasu antenowego w Radiu Eska, a Magda ogarnęła materiały do mediów. Ja zająłem się drukowaniem plakatów z informacją o akcji, które miąłem zamiar umieścić w Przesiece. Od Pawła z Im Motion zgarnęliśmy banery, które zawiesiliśmy na starcie i mecie.

Wieczór przed dniem sądu 🙂

Do Przesieki jedziemy w piątek bardzo komfortowo, bo dzięki partnerowi naszego Teamu- salonowi Skoda Gall-ICM podróżujemy wypasioną Skodą Superb Sportline. Dojeżdżamy wieczorem ciut za późno żeby zrobić planowany rekonesans trasy, ale nocujemy na mecie, więc oglądamy sobie drogę z samochodu 😉 Wieszamy baner Im Motion z informacją o akcji i zbiórce dla dziewczyn, po drodze rozwieszamy też małe plakaty na tablicach ogłoszeń. Liczy się każda złotówka, więc jak to czytasz, a jeszcze nie wpłaciłeś, to to dobry moment, żeby sobie zrobić przerwę z czytaniem (LINK!), bo ta relacja będzie długa 😉

3:30 budzik. Piotrek: „To ja w ogóle spałem?” Faktycznie te 4,5 godziny snu to było trochę mało, ale jakoś nie potrafimy się zmusić do zaśnięcia wcześniej. Trochę jedzonka, choć kolację jeszcze było czuć, przebieranie, kontrola temperatury i w sumie jest jasno- można było spokojnie ruszyć 30min wcześniej. Zjeżdżamy samochodem na dół, bo taki mamy pomysł- jedna baza w samochodzie na dole, a na górze jak coś ośrodek Chybotek w którym nocowaliśmy. No i co…4:37 zaczynamy.

Takie widoczki na początku jazdy


4:30- startujemy

Pierwszy podjazd i zjazd zajmują 21:30. Szybka kalkulacja i wychodzi około 14:30 samej jazdy i chyba jest jeszcze rano, bo stwierdzam że do 18 się uwiniemy ;). Oczywiście później podjazdy będą szły wolniej, ale za to na zjazdach nadrabiamy na każdym kolejnym poznając każdą dziurę, piasek, zakręt i rozkład jazdy autobusu nr 4 z którym raczej nie chcemy się zetknąć na zakręcie ;). Drugi podjazd i…zza zakrętu wyłania się Darek Poroś i cyka nam pierwsze zdjęcie na trasie. Darek przebywa z teamem Mitutoyo na zgrupowaniu w Przesiece i w sumie mijamy się z nimi cały dzień, bo mieszkają zaraz przy drodze. Następne okrążenie i na dole spotykamy Tomka. Rozumiecie? Gość specjalnie przyjechał z Wrocławia, żeby nam cyknąć zdjęcia, filmy z drona i przekręcić z nami kilka podjazdów. Tomek mieszkał kiedyś w Przesiece i to trochę dzięki niemu kręciliśmy ten Everesting. Tym samym dołączyła do nas pierwsza osoba, która ma zaliczony everesting (a nawet trzy, z czego jeden wirtualny na Zwift….to musi być kat dopiero). Potem przez cały dzień spotykaliśmy się z wieloma przyjaznymi gestami ze strony znajomych, którzy przyjechali specjalnie do Przesieki albo samochodem, albo tak zaplanowali trening, żeby tędy przejechać. Poznaliśmy też kilka osób, które dowiedziały się o akcji z wydarzenia na FB lub z plakatów, które rozwieszaliśmy w Podgórzynie i Przesiece. Chwilę po tym jak odjechał Tomek, łapie nas na podjeździe Wojtek i samochodem eskortuje prawie całą drogę na górę. Następnie spotykamy sympatyczną parę- Natalię i Konrada. Na bufecie łapie nas Radek z całą grupą. Kilka kółek kręci z nami też chłopak, który przyjechał na nocleg do Chybotka. Mija kilka chwil i mijamy się z Patrycją, a jak Patrycja, to kilka kółek dalej widzimy się z Jeziorem…po prostu co kółko mamy towarzystwo. Podjeżdża się super, zupełnie nie czuć upływającego czasu i dystansu. Mija chwila i dojeżdża Bożenka (ma na koncie ukończony Everesting z Podgórzyna na przełęcz Karkonoską). Jakoś po 16 z obiecanym arbuzem wpadają Gosia i Piotrek. Tym samym spotykamy dziś trzecią i czwartą osobę które ukończyły Everesting- Piotrek już 3 razy, Gosia robiła swój pierwszy 2 tygodnie temu. Potem jeszcze wpada Karolina, która kręci trening po okolicy. Gdzieś na trasie spotykamy Bartka, który kibicuje, kręci film, który potem wrzuca na stronę wydarzenia na FB- dzięki. Mam nadzieję, że o nikim nie zapomniałem…do popołudnia było serio sporo osób.
Popołudniem wpada Kasia z makaronem i robimy sobie jedną dłuższą, pewnie z 30min, przerwę na jedzenie i 0% piwko, bo przez ostatnie godziny słońce grzeje niemiłosiernie.

Dzięki Tomek za natchnienie, wsparcie i zdjęcia 🙂


Auto chroniące z tyłu- prawe jak na wielkich tourach. Dzięki Wojtek.


Dobra ekipa nie jest zła 🙂


Podjazd z Patrycją na półmetku everestingu


Z Bożenką pojechałem na tym everestingu jedno z najszybszych okrążeń 😉

No właśnie. Jeżeli chodzi o warunki, to wiadomo zawsze może być gorzej, ale idealny dzień to nie był. Praktycznie 10-17 to straszny skwar. Wiatr niestety też południowy, choć teren zabudowany dość dobrze go blokował, ale czasem dawał się we znaki. No i w końcu burza. Przesiedzieliśmy godzinę między 20 a 21 w samochodzie. Po burzy zjeżdżało się wolniej, no i ostatnie 6 podjazdów kręciliśmy po zmroku.

Pierwsza 1/3 wyzwania poszła dość gładko- uwinęliśmy się z tym od 4:30 do 10. Jednak rano kręciło się fajnie- mały ruch samochodowy, znośne temperatury i mało postojów na jedzenie. Realnie można było zacząć wcześniej, może około 3:30.

No ale dobra wracamy do jazdy- powoli sprawdza się prognoza pogody i zaczynają się kumulować burze. Pierwsza około 17 na szczęście nas mija i dzięki temu mamy też pierwsze 30minut tego dnia bez słońca co przyjmujemy z ulgą. Gdzieś koło 18 robimy jeszcze szybką przerwą na loda w OW Kaliniec, aż dziwne że dopiero teraz :). Zostaje do podjechania jakieś 2tyś metrów. Powoli zbliża się burza, która nas raczej nie ominie, sprawdzamy radary i kalkulujemy czy bardziej opłaca się jeździć w deszczu czy przeczekać w samochodzie. Decydujemy się na to drugie, jako że i tak jeszcze mieliśmy zaplanowane ostatnie większe jedzenie. Jeszcze przed deszczem kolejna miła niespodzianka a nawet dwie. Najpierw Ewa czeka na nas na końcu naszego podjazdu, chwilkę gadamy, aż szkoda że tak krótko, ale powoli zaczynamy czuć upływający czas i to że będziemy kończyć gdzieś koło północy. Jeszcze jeden podjazd przed deszczem i kolejne miłe zaskoczenie- tym razem kompletna niespodzianka, bo czeka na nas Ola i to z całym zestawem ciasta :D. Obie dziewczyny nas bardzo podbudowały, specjalnie przyjechały z Jeleniej Góry żeby nas choć chwilkę podopingować. Dzięki, to było super świetne :*.
Koło 20 zaczyna padać i chowamy się w aucie. Jemy i dumamy co dalej. Chwilkę jaką mamy wykorzystujemy na obliczenia. Segment po którym jeździmy ma 215m przewyższenia, więc pokonując go 41 razy mamy bardzo mały zapas. Choć faktem jest że zaczynamy nieco poniżej i kończymy nieco powyżej startu i mety segmentu. Trochę niepewności wprowadzają odczyty z Garminów. O ile nowszy model Piotrka pokazuje dość realne dane, o tyle mój zaniża stabilnie o 10%, a po burzy zwariował na tyle, że na ośmiu podjazdach zliczył może 300m przewyższenia. Tak czy siak decydujemy pojechać o jeden podjazd więcej niż zakładaliśmy, choć nie było to chyba konieczne, jednak zaufaliśmy radom bardziej doświadczonych everesterów. W sumie głupio by było, gdyby nie udało się zaliczyć oficjalnie wyzwania. Gdzieś przed 21 przestaje padać- nawet szybciej niż to wynikało z radaru. Asfalt przez to, że nie jest tam idealnej jakości, dość dobrze ukrywał w porowatościach wodę i mimo że przestało padać chwilę temu, to prawie nic nie chlapało. Zostało 8 podjazdów, z czego 2 udało się jeszcze zrobić w półmroku. Podjazdy po zmroku miały swój urok. Ruch uliczny praktycznie ustał, tylko kilka grupek turystów siedziało pod schroniskami. Ogólnie te 8 podjazdów po deszczu minęło szybciej niż myślałem. 3 do końca, 2 do końca, 1 do końca-ostatni! I co? Oczywiście nie jesteśmy sami- mimo tego, że zbliża się 1 w nocy pod Chybotkiem czeka na nas ekipa z Mitutoyo. Ostatni zjazd i oficjalnie kilka minut przed pierwszą kończymy Everesting!

Tak wyglądała końcówka podjazdu koło OW Chybotek/Marzenie Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Witamy w Przesiece…42 razy 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Sama jazda odbyła się dość spokojnie. Praktycznie brak sytuacji awaryjnych. Nie licząc jednego prawie rozjechanego kota, jednego psa i jednego auta wyprzedzającego na zakręcie na czołówkę (jedno na 16h jazdy to całkiem dobry wynik). Po zmroku drogę przebiega nam locha z dwoma małymi, a po krzakach chowają się sarny, no a koło drogi oczywiście chodzi lisek ;). W nocy zjeżdżamy dużo spokojniej- po pierwsze jest ciemno, więc mimo lampek dziury są mniej widoczne- choć praktycznie pamiętamy każdą z nich. Po drugie mokry asfalt, zawsze trochę bardziej śliski. Po trzecie właśnie z uwagi na dzikie zwierzęta. Na szczęście w godzinach 22-24 działa oświetlenie uliczne co trochę pomaga.

Czasy okrążeń utrzymywały się dość stabilnie na około 21minut +/-30sek przez mniej więcej pierwszą połowę, czyli 21 podjazdów, potem zaliczaliśmy lekkie spadki tempa, a czasy zbliżały się do 23minut. Natomiast ostatnie 6 okrążeń po ciemku to już około 25minut na jeden podjazd i zjazd. W sumie nie miałem jakiejś specjalnej ściany czy dołka, pilnowałem jedzenia i picia i jakoś noga się kręciła. Gorsze czasy pod koniec wynikały bardziej z ostrożniejszej jazdy po zmroku i jakoś tak mam, że jak jest ciemno i nie widzę cyferek na liczniku, to zawsze wydaje się, że się jedzie mocniej.

Sam organizm na taki wysyłek zareagował dość dobrze. W sumie nie wiedziałem czego oczekiwać, bo dotychczas najdłuższe wytrzymałościowe jazdy i biegi to około 10h, a tutaj było sporo więcej. Jeżeli chodzi o nogi to zupełny luz- zero bólu, zmęczenia, skurczów itp. No w końcu jedzie się to raczej wszystko w tlenie. Średniej jakości asfalt trochę dał się we znaki, choć w sumie i tyłek i stopy jakoś nie stwarzały problemu. Jakoś przez kilkanaście zjazdów w połowie zaczynało mnie pobolewać coś pod łopatką, ale potem przestało. Jedyny większy problem pojawił się dopiero po everestingu- musiałem ubić jakiś nerw, bo ze 3 dni mi drętwiały palce podczas zaciskania lewej dłoni. A tak to oczywiście- ogólne zmęczenie całego organizmu, ale nie jakieś dramatyczne. W każdym razie po biegowych 10cio godzinnych rogainingach czułem się zazwyczaj dużo gorzej (no ale może to dlatego, że przygotowanie do nocnego biegu na orientację po lasach około 60 trwało zazwyczaj jakieś 5-6 przebieżek po sezonie 😉 ). A i taka ciekawostka- przez te 20 godzin przyjąłem około 11 litrów płynów czyli lekko ponad 1/7 mojej wagi całkowitej 🙂

Zmarzlak vs. mors 😉 Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Piotr K-ski

Po pierwszym everestingu człowiek oczywiście mądrzejszy i może kilka rzeczy by dało się zrobić inaczej. Podjazd w Przesiece na Everesting idealny nie jest to na pewno- asfalt powiedzmy 6/10, dużo zakrętów, na których raczej trzeba trzymać się na swoim pasie, dużo dohamowań z racji na ostrość i profil tych zakrętów. No i teren zabudowany, trzeba uważać na psy, koty i ludzi (ale za to jest dodatkowa odznaka na everesting.cc 😉 ). Ruch turystyczny był uciążliwy w sumie tylko tak w godzinach 11-12. Przesieka to na szczęście nie jest Karpacz czy Szklarska. Na zjeździe może raptem 2-3 razy byliśmy mocniej blokowani przez zjeżdżające samochody, więc tu nie było dużej straty czasu. Jednak mimo wszystko bardzo się cieszę, że udało się pojechać Everesting w Przesiece, to jest dla mnie jedno z bardziej magicznych miejsc.

Kiedy spotykaliśmy rano Tomka dziwiłem się, że mu się chciało przyjeżdżać specjalnie. Teraz już się nie dziwię. Wiem jak ciężko jest wykonać Everesting (świadczy o tym choćby ilość osób w Polsce, które ma go ukończone) i wiem jakim wielkim wsparciem są osoby na trasie. Jedną z trudności jest to, że ciągle pokonuje się ten sam podjazd- jadąc z kimś nie myśli się o tym. że to jeszcze tyle i tyle zostało podjazdów, nie patrzy się na baaaardzo wolno zmieniające się cyferki na liczniku. Po prostu chwilka pogaduch, trochę śmieszków z byle czego i pyk jest się na górze. Jeszcze raz dzięki- bez Was byśmy nie dali rady. No i oczywiście podziękowania dla Piotrka, udało nam się zrobić razem kolejną fajną akcję 🙂

Prawo, lewo, prawo, lewo i tak do samego dołu. Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl


Fot. Tomek Bondarewicz / korboludek.pl

Dziękujemy też w imieniu Kasi i Rity. Mamy nadzieję, że dorzuciliśmy się naszą akcją do zbiórki. Byliśmy trochę widoczni w mediach przed everestingiem, poobklejaliśmy każdą tablicę ogłoszeń w Przesiece plakatami z informacją o akcji i zbiórce. Kto jeszcze nie wpłacił ten ma jeszcze okazje- dużo już nie zostało! Link do zbiórki.

Link do artykułu w Radiu Eska. Na końcu jest podcast z pełną audycją

Aktywność na Stravie

Oficjalna strona na everesting.cc

Dane z licznika:
Przewyższenie: 9321 ze Stravy, realnie 9114m
Dystans: 331km
Średnia: 21km/h
Czas jazdy: 15:56
Czas całkowity: 20:06
Średnie tętno: 134bpm
Moc NP: 204W
TSS: 565
Kalorie: 9068kcal.

Sezony których nie było

Cóż, pora napisać kilka słów na www i tym samym się trochę za nie zabrać, bo pusto że aż wiatr hula. Jest takie powiedzenie „co zrobisz? Nic nie zrobisz”- czasem się po prostu nie da i choć sam zawsze byłem zdania, że trenowanie wymaga czasu, ale ten czas da się znaleźć, jeżeli jest się dobrze zorganizowanym. No i w sumie….może by też tak było tylko gdyby nie lekka zmiana priorytetów.

Sezon 2017 zapowiadał się świetnie, takich watów jak na zgrupowaniu jeszcze nigdy nie kręciłem, no ale niestety wyszły sprawy kardiologiczne, arytmia, szereg badań- usg, holter, ekg wysiłkowe, przeróżne badania krwi …i w sumie nic na nich nie wyszło niepokojącego, a te 600 pojedynczych arytmii na dobę, to wg lekarzy nie ma co się przejmować i ludzie tak nawet mają często a tego nie czują. Jednak każdy kto przez to przechodził, to wie jak to działa- błędne koło- stres napędza arytmie, a arytmia powoduje stres. Życie ma się jedno, więc do wyjaśnienia sprawy nie trenowałem i pół sezonu zleciało. Potem od połowy roku zaczęliśmy budowę domu więc czasu było coraz mniej. W 2017 wystartowałem w 2 wyścigach- uphill na Pradziada udało się wygrać, a w uphillu na Śnieżkę być 3 w kategorii ;)…całkiem dobrze jak na nie trenującego amatora po karierze;)

Sezon 2018 to kolejne zmiany i to duuuuże, bo w kwietniu urodził nam się Pawełek i to dopiero zmieniło cały system. Problemy z sercem skończyły się same nie wiadomo czemu, czyli w sumie tak samo jak się zaczęły. Prawdopodobnie wszystko związane było ze stresem i oby już tak zostało na dobre. Świetnym przeżyciem był dwudniowy trip z Pawłem Wrocław-Praga-Drezno. Pochodziłem też trochę po Tatrach czego zawsze chciałem spróbować, a nigdy nie było czasu.

Czechy, bikepacking, 500km w dwa dni i 10h śmiechu/ dobę 😀

Tatry zimą to jest magia

Sezon 2019 był trochę przełomowy, bo po rozwiązaniu MTB Votum Team pod swoje skrzydła przygarnął mnie Paweł Ignaszewski i od tego roku reprezentowałem barwy Im Motion Specialized Skoda Gall-ICM Team. Mimo tego, że budowa domu się przeeeeeciągała, to udało się już wygospodarować trochę czasu i coś pojeździć. W sumie wyszło tego 7 wyścigów i choć oczywiście jest to z 4x mniej niż w najmocniejszych sezonach, to ważne że tendencja jest wzrostowa. No i co jest trochę śmieszne, to mimo braku sensownego treningu od 3 lat, braku zgrupowań, udawało się kończyć wyścigi na całkiem przyzwoitych pozycjach, w sumie chyba na te 7 wyścigów to 5 razy na pudle. Udało się też pyknąć bardzo fajną traskę z Piechowic przez trójstyk granic i Jested- chodziła mi po głowie już chyba ze dwa lata. Udało się w końcu pojeździć trochę rodzinnie z przyczepką i łączyć wyjazdy na wyścigi z rodzinnym spędzaniem czasu, choć wtedy idealnie jechać na 2-3 dni tak jak to było w przypadku uphillu i maratonu w Karpaczu. Jedyne z czego mogę być niezadowolony, to to że nie udało nam się z Perkozem zrealizować planu trochę dłuższego bikepackingu no i że nie wypaliło mini-pseudo zgrupowanie w Ski&Bike House.

Nowy team, starzy znajomi 🙂

Maraton Strzeliński- pierwsze pudło Pawełka 🙂

„Luz w dupie” to podstawa

Śnieżka bolała jak zawsze

Jested- pierwszy raz, traska wyszła obłędna

Trening z obciążeniem

Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali przez te słabsze lata, w szczególności podziękowania dla Pawła Ignaszewskiego, za przyjęcie do teamu w sumie w ciemno, bo moje gwarancje startów były zerowe. Dzięki dla firmy Specialized na której wsparcie jako team możemy liczyć. Dzięki również dla Michała Świderskiego z Trezado, który nawet jak nie jeździłem dzwoni sam z siebie z pytaniem czy czegoś nie trzeba.

W przyszłość patrzę optymistycznie, na 2020 składa się przepiękny niebiesko- różowy Spec Epic. Budowa domu na wykończeniu, zgupowanie koło Malagi zaplanowane. Oczywiście jestem świadomy, że nie będzie to takie ściganie bez względu na wszystko i wszystkich jak kilka lat temu, ale gdyby tak dołożyć jeszcze kilka wyścigów do tych 7 z poprzedniego sezonu, może etapówkę jakąś…no i objechać ten bikepacking 3-4 dniowy, to bym był w pełni szczęścia. To będzie dobry rok!

He is back…and he’s bigger and better than ever 😀

Bikepacking- Praga i Drezno 500km w dwa dni

Wstęp

Plan na jakiś dalszy wyjazd rowerem marzy się chyba każdemu cykliście i w zależności od możliwości może to być dla niego 100 200 300 czy 500km na raz; czy to wyjazd nad morze, na drugi koniec Polski lub do jakiegoś fajnego miejsca- wszystko to łączy jeden wspólny mianownik. Jest to po prostu coś wyjątkowego, co długo się planuje i o czym długo się myśli. Jakie to odmienne od takiej szarej kolarskiej codzienności kiedy jedzie się tą samą drogą po raz 873 w życiu.
Jako kolarzowi jednak z bardziej sportowym zacięciem idea jazdy z sakwami jest mi trochę odległa (choć raz w życiu byłem i mi się podobało, to jednak zostawiam to na emeryturę 😉 ), to tzw. Bikepacking czyli takie sakwy na lekko, które można zamontować np. do szosówki i ich praktycznie nie czuć to już jest coś fajnego. Nie mówię co tydzień- ale tak raz-dwa razy na sezon to jest to. Dosłownie 3 litry pod ramą pozwolą się zapakować na dwa dni przy ładnej pogodzie, a właśnie taka zapowiadała się na początek długiego Bożociałowego weekendu w tym roku. Plan jazdy do Pragi próbowaliśmy zrealizować z Pawłem i Piotrkiem dwa lata temu, choć trochę w innej wersji- tzn. tylko Praga i powrót tego samego dnia. Wtedy pokonał nas deszcz i po 5 godzinach totalnie przemoczeni i wyziębnięci odpuściliśmy. Teraz lekka zmiana- pierwszy dzień Praga czyli około 300km w siodle- tam nocleg, a drugiego dnia jazda około 200km do Drezna i powrót do Wrocławia fajnym połączeniem kolejowym no i jedziemy we dwójkę z Pawłem.

Żegnamy się z Polską

Dzień 1- Praga.

Budzik na 4:00, 4:30 wyjazd- trochę po 5 rano zjeżdżamy się z Pawłem gdzieś za Okrzeszycami. Lampki jeszcze załączone ale w sumie nie tak bardzo potrzebne- spokojnie można było wyjechać 30min wcześniej. Słońce gdzieś tam próbuje przebić się zza deszczowych chmur, z których pada na północ od Wrocławia, choć oczywiście prognozy na nadchodzące dni mówiły o samym słońcu, to fatum deszczu nad nami wisi :). Gdzieś koło Jordanowa słońce wychodzi w końcu zza chmur i będzie nam już towarzyszyć całe dwa dni (no prawie 😉 ), a temperatura pozwala ściągnąć rękawki po zjeździe z Przełęczy Tąpadła czyli około 6:30. Z Polski wyjeżdżamy o 9:00 mając 120km w nogach i zaraz ukazują się nam piękne formacje czeskich skalnych miast. Pierwszy postój na śniadanko mamy zaplanowany w Trutnovie u Pani ochrzczonej 2 lata temu ksywką Obelix. Pani nie ma, ale co ważniejsze jest zupa czosnkowa, która okazuje się być soczewicową. W tle leci relacja z wyścigu Praskie Schody, a my wciągamy łyżka po łyżce zupę mocy, która kosztuje 3zł i kosztujemy pierwszą z miliona wypitych podczas tej wyprawy kofoli 😉
Zadowoleni, że góry mamy już za sobą ruszamy w kierunku stolicy naszych południowych sąsiadów. No ale za jakieś 30km bardzo miły pan z obsługi kombajnu pokazuje, że trzeba się zatrzymać na lody, no to przecież nie odmówimy 🙂 Lody takie fajne- można było wybrać trzy podstawowe smaki a do tego kilka rodzajów mrożonych owoców, potem pani wkładała to to w magiczną maszynkę do mielenia i dostawało się takie prawdziwe lody owocowe. To wszystko w malowniczej wiosce Pecka- jest tam jeszcze jakiś tam zamek, ale kto by po zamkach chodził jak można pójść na lody :).

Skalne miasto w Adsprachu

Naturalne lody zawsze spoko 🙂

Po jakiś 200km i kilku(set) wiaduktach („-No nie no znów podjazd? Przecież do Pragi to miało być płasko. –No co Ty to taka mała hopka, jak wiadukt w Oławie”) docieramy do większego miasteczka tj. do Jicina. Tam odwiedzamy piekarnię i uzupełniamy zapasy wody, bo temperatury już od kilku godzin przekroczyły dobrze 25*C. Za Jicinem kolejny wiadukt, ale za to bardzo malowniczy koło wioski Podhradi (podzamcze?)- faktycznie była taka sroga górka z basztą na szczycie na horyzoncie wyjeżdżając z Jicina, no jakoś tak się zdarzyło, że nasza trasa tamtędy biegła ;). No ale potem już było z górki ;), nogi jakoś się nawet kręciły, prędkość średnia w okolicach 29km/h co przy 300km i 2500m przewyższeń było chyba nawet trochę powyżej planu. Deszczu nie ma, wiatr boczny, czasem w plecy- jeszcze jeden przystanek na uzupełnienie bidonów i wjeżdżamy do Pragi!

Jicin- Brama Valdická.

Ładne widoki z tego wiaduktu 🙂

Po 293km, o 16:30 stanęliśmy nad brzegiem Wełtawy pod Mostem Karola. Chwilka na zwiedzanie, odwiedziny na wzgórzu zamkowym, na rynku…i zaczęło padać tzn. lać- totalne oberwanie chmury- czyli jednak fatum deszczu podczas wyjazdu do Pragi ciągle istnieje. No ale to opad burzowy- chwilę którą czekamy pod jakimś budynkiem wykorzystujemy na znalezienie knajpy w której pochłaniamy smażony syr, który niejako jest jednym z celów wyprawy ;), potem jeszcze kilkanaście km dojazdu na nocleg i zmęczenie trochę daje o sobie znać, bo mimo dostawy 300g czystego cukru w postaci Studentska + Margot zasypiamy w trackie rozmowy 😉

Na Moście Karola!

Pod Mostem 🙂

„Tam zjemy Syr!”

Dzień 2- Drezno

Koło 8:00 wyjeżdżamy z przedmieść Pragi i obieramy kurs na Drezno….no może nie do końca bezpośrednio, bo zahaczając o rezerwat Kokořínsko, ale przede wszystkim o Park Narodowy Czeska Szwajcaria. Trasa na dziś ma jakieś 180km….czyli przejażdżka porównując z dniem wczorajszym…..tylko te wiadukty…dziś jakieś takie stromsze ;). Zaczynamy od klimatycznego śniadanka na czeskiej wsi. Obserwowanie ludzi w innych krajach zawsze jest takie ciekawe, niby to zaraz za granicą, niby też Słowianie, a jednak tak inaczej niż u nas…..a może zawsze się tak tylko wydaje w myśl zasady „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”.

Śniadanko

Kolejny z tysiąca wiaduktów 😉

Pierwszy rezerwat to takie fajne wąwoziki + zamek Kokorin niestety trochę niedostępny dla rowerów szosowych), ale jeszcze chwilka i wjeżdżamy na tereny Czeskiej Szwajcarii. Spędziłem tutaj dzień na pieszym trekkingu dwa lata temu i wiedziałem że są to piękne tereny. Choć z asfaltu oczywiście nie widać wszystkiego (choćby słynnej Bramy Pravcickiej), to i tak jest super, co stwierdzamy pijąc chyba setną kofolę podczas tego wyjazdu ;). Kwintesencją wszystkiego było przygraniczne miasteczko Hreńsko, gdzie hotele malowniczo wcinają się w wielkie skały nad Łabą. Zostało nam 50km do Drezna już po niemieckich (nie zawsze równych) asfaltach. W międzyczasie zrobiło się przegorąco, a garmin (który zazwyczaj zaniża) pokazał 33*C. Do pokonania mieliśmy jeszcze jednak kolejne kilkanaście wiaduktów na terenie Saskiej Szwajcarii… też bardzo ładny obszar. Mi szczególnie utkwiła w pamięci panorama z wybijającym się wzgórzem Lilieinstein, który bardzo przypomina nasz Szczeliniec.

I’m a Cowboy Baby!

Hreńsko cz.1

Hreńsko cz.2.

Hreńsko cz.3 „Paaaanie stop, my tu fotkę strzelamy z autopstryczka”

Po 180km wjeżdżamy do Drezna i stajemy na Schloßplatz- chyba moje ulubione miejsce, skąd jest widok na Katedrę, Operę, Sąd i drugi brzeg Łaby. Drugie moje ulubione miejsce to Neumarkt z górującym nad nim kościołem Marii Panny- idealna miejscówka na Pizzę 😉 Ogólnie Drezno jest mega- chyba podoba mi się najbardziej z tego typu miast o podobnym układzie i architekturze (Praga, Budapeszt, Wiedeń, Bratysława). Wszystko tutaj jest takie monumentalne, wręcz przytłaczające, po prostu jeździ się tymi uliczkami i zbiera szczękę spomiędzy szprych. Byłem tutaj dwa lata temu, byłem teraz i z chęcią wrócę jak najszybciej. W drodze na pociąg zaglądamy do słynnego Zwinger i jemy nie mniej słynnego Bratwursta. Podróż mija bez komplikacji i o 21:50 jesteśmy we Wrocławiu.

Drezno- naj, naj, naj!

Pizza na Neumarkt

Zwinger

Podsumowanie

Pierwsza i najważniejsza sprawa. Uważam za coś totalnie odlotowego fakt, że mogę sobie wyjechać na rowerze z Wrocławia jednego dnia, popołudniem tego samego dnia być w Pradze, zobaczyć masę rzeczy po drodze i w samym mieście, potem się przespać, przejechać niesamowitymi drogami przez przepiękne tereny, popołudniu być w Dreźnie, a wieczorem znów we Wrocławiu. To wszystko w 42 godziny za 300zł (nie oszczędzając na jedzeniu 😉 ). Teraz tak sobie porównuję do jakiejś tam sportowej imprezy X gdzie wpisowe jest 200 czy 400zł (ale hoho za to mamy makaron na mecie i medal! ). Nie zrozumcie mnie źle- to nie jest jakiś tam krok w kierunku sakwiarstwa, ale może czasem warto spróbować czegoś nowego i serio stawiam takie akcje dużo wyżej niż 5-ty raz wyścig w tej samej lokalizacji na tej samej trasie. Życie jest tylko jedno i póki mam taką formę aby przejechać w dwa dni 500km ze średnią ~30km./h to trzeba to wykorzystać. Wyjazd był pierwsza klasa, naśmialiśmy się za wszystkie czasy, dobrze mieć takiego kumpla, który nie pyta „gdzie, czemu i po co?”, tylko „kiedy jedziemy?” Fajnie, że udała się pogoda, fajnie że bez awarii sprzętu ani innych problemów, fajnie że czasowo wszystko się udało zobaczyć i zdążyć, fajnie że był syr, kofola, studentska i bratwurst, fajnie że 500km….no i fajnie 🙂 To mówicie, że te lody w Nowym Targu dobre ?;)

Trasy biegowe w Górach Bialskich i Masywie Śnieżnika

Trzy tygodnie temu testowałem kolejną miejscówkę na biegówkowej mapie Polski. Tym razem wybór padł na Góry Bialskie i Masyw Śnieżnika. Przez kilka ostatnich lat pojawiło się sporo nowych miejsc, w których można pobiegać na nartach…i dobrze, bo ile razy wspomnę sobie o zatłoczonych Jakuszycach, to zbieram się i próbuję odkryć coś nowego- rok temu Harrachov i Karłów, a w tym roku właśnie Góry Bialskie.

Plan zakładał pięć dni na biegówkach, więc trzeba było znaleźć jakieś lokum do spania- z tym nie było na szczęście problemu, bo ilekroć jestem w Stroniu to korzystam z zaprzyjaźnionego ośrodka Ski & Bike House, który jak zwykle polecam. No i właśnie tutaj pierwsza sprawa jeżeli chodzi o trasy biegowe w okolicy. Niestety nie da się zrobić takiej akcji, że się wychodzi z pensjonatu i ma się trasy biegowe w zasięgu 100m marszu jak np. w Harrachovie. Wprawdzie punktów startu jest kilka, ale trzeba do nich dojechać samochodem- około 20 minut do Bielic albo 15 minut do Nowej Morawy i co gorsza potem wrócić, co dość mocno mi dało w kość w pierwszy dzień kiedy było -15*C a po treningu samochód zimny. No i to w sumie jest jedyny minus tych tras, a teraz już same pozytywy.

Okolice Stronia Śląskiego o poranku. Zostawiam za sobą miasto i jadę kilka km na parking do Bielic


Początek tras biegowych na parkingu za leśniczówką w Bielicach

Po pierwsze mamy do dyspozycji bardzo fajną mapę wydaną przez gminę Stronie Śląskie- dostępna on-line, albo w wersji papierowej- laminowanej w Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury, w Ski & Bike House też zawsze kilka sztuk jest. Oczywiście na trasach są odpowiednie drogowskazy z zaznaczonymi odległościami.

Ogólnie miejsc startu jest kilka, ale dwa pierwsze są najsensowniejsze:
– Bielice- trzeba przejechać całą wioskę, potem za zakaz wjazdu (z dopiskiem „nie dotyczy narciarzy biegowych” ) i do dyspozycji jest fajny leśny parking przy którym bezpośrednio zaczynają się trasy. Do dyspozycji mamy najpierw podbieg Doliną Białej Lądeckiej, pętlę Biały Spław po polskiej stronie, ew. możliwość pobiegnięcia łącznikiem do Nowej Morawy lub przebicie się na stronę czeską. U naszych południowych sąsiadów mamy kilka fajnych pętelek, które przebiegją przy schronisku Paprsek. Mamy tutaj do dyspozycji pewnie ze sto km tras jak nie lepiej, które są dość ciekawe, ale czasem wymagające. Ogólnie na takich treningach 50km wychodziło z 1200m przewyższenia, co jest już całkiem fajnym rezultatem. Bardzo mi też odpowiada profil tras- na sam początek jest jednostajny podbieg, dobre 50minut idealnie na rozgrzewkę, potem różne pętle, a na koniec znów zjazd do Bielic, gdzie już można odsapnąć i lekko z górki zakończyć trening. Jest kilka fajnych miejsc widokowych- w szczególności polecam szlak graniczny i okolice góry Brusek i Przełęczy Trzech Granic.

Trasa na pętli Biały Spław


Piękne warunki


Szlak graniczny w okolicy szczytu Brusek

– Nowa Morawa- parking trochę przed Przełęczą Płoszczyna. Można z niego pobiec na wschód w kierunku tras w Bielicach lub przejść na drugą stronę asfaltu i ruszyć w kierunku Śnieżnika. Ta trasa ma taki minus, że po prostu trzeba pobiec i wrócić tą samą drogą, praktycznie nie ma pętli i odnóg ( z wyjątkiem 7km dookoła góry Młyńsko)….ale widoczki są takie że i 10 razy można tą drogą biec i się nie znudzi. Po pierwsze piękne osie widokowe na Śnieżnik, który jest coraz bliżej i od tej strony prezentuje się przepięknie….zazwyczaj idąc od Kletna nie widzi się majestatu tej góry, natomiast biegnąc trasą z Nowej Morawy ośnieżone strome zbocza robią wielkie wrażenie. Z drugiej strony biegnąc Drogą Nad Lejami pokazują się piękne widoki na całą kotlinę. Wisienką na torcie jest możliwość podbiegu pod Schronisko na Śnieżniku (a potem zjazdu na którym można spokojnie polecieć >50km/h). Niestety im bliżej Kletna i Śnieżnika tym więcej turystów na trasach- szczególnie w miejscu gdzie biegną razem z niebieskim szlakiem pieszym. Jednak trzeba przyznać- ślady do klasyka nienaruszone, ale łyżwiarze mogą już narzekać. Dodatkowo trzeba uważać na odcinek od Porębka do Przełęczy Śnieżnickiej- tamten szlak jest dość mocno kamienisty i potrzeba dużo śniegu, aby był przejezdny bez przeszkód- mi się akurat udało, bo sypało mocno kilka dni przed moim przyjazdem.

– Są jeszcze punkty startowe z Janowej Góry, Kletna, Kamienicy i górnej stacji wyciągu Żmija, ale ich nie testowałem.

Kolejną lokalizacją skąd można wystartować to parking za Nową Morawą- ruszam w stronę Śnieżnika


Trasy biegowe w rejonie Kamienicy mają świetne osie widokowe


Panorama z Drogi nad Lejami

Odnośnie przygotowania tras, to jest bardzo fajnie- gmina dba o turystów i to nie tylko od święta i w weekendy, ale i w środku tygodnia jeżeli są opady śniegu. Aktualny stan można sprawdzić na stronie www. Ratrak podczepiony jest też pod system GPS bilestopy.cz. Na trasach co roku rozgrywana jest impreza sportowa Ultrabiel, na której można się zmierzyć z dystansami 30km i 60km.

Schronisko PTTK na Śniezniku


Najlepsza kanapa na świecie z najpiękniejszym widokiem

Ogólnie rzecz biorąc świetna miejscówka, bardzo przyjemne góry do uprawiania narciarstwa biegowego. Tereny Gór Bialskich są dość dzikie- chyba po raz pierwszy od dawna nie miałem zasięgu w komórce…i dobrze, bo to w końcu chodzi, aby się oderwać od miejskiej rzeczywistości i poobcować sam na sam z naturą. Sportowo wyjazd udał się w 100%- prawie 200km w nogach 5200m w pionie w tym dwa dni trening po 50km i to wszystko przy pięknej pogodzie. Na koniec zapraszam na filmik, który udało się nakręcić na trasach.

Single koło Kotowic

Temperatury w ten weekend nie rozpieszczały- w sobotę wietrznie i zimno, a w niedzielę jeszcze zimniej, tyle że przynajmniej ze słońcem. Jakoś nie miałem pomysłu na wyjazdowe biegówki czy coś innego, to oba dni spędziłem na MTB na ścieżkach w lesie koło Kotowic przy okazji zbierając trochę materiału, bo myślę że warto opisać tą fajną lokalizację.

Tak zimno, że sorbet się robi w bidonie

Jest takie fajne miejsce dość blisko Wrocławia- położone pomiędzy Siechnicami a Kotowicami kilka jeziorek i pagórków, które łączy sieć bardzo ciekawych ścieżek. Dojechać najfajniej od Siechnic jadąc przez las, choć w porze deszczowej jest tam duuuużo błota i wtedy wybieram dojazd Siechnickim wałem do Groblic i stąd asfaltem do Kotowic, a następnie już przez las. Po drodze lubię też zboczyć z głównej ścieżki wzdłuż nasypu i zgodnie z żółtym szlakiem pieszym pokonać krótki singiel wzdłuż niewielkiego, chyba bezimiennego jeziorka.
Większa zabawa zaczyna się w okolicach Jeziora Dziewiczego. Dojeżdżamy tam szeroką szutrową drogą i po jednej stronie mamy jeziorko, a po drugiej górkę na której znajduje się większość ścieżek, które są dziełem Damiana i Daniela (świetna robota! ). Jest jeszcze mała górka pomiędzy jeziorkiem a główną szutrówką, a na niej też ze dwie ścieżki- łączniki i jeden sztuczny drop. Dookoła jeziora prowadzi trasa miejscami z ciekawymi odcinkami, lubię tam jeździć pomiędzy rundkami na górce.
Natomiast samo wzniesienie (na mapach google dumnie opisane jako Kotowickie Wzgórza) oferuje nam całkiem fajną sieć singletracków, które z roku na rok się rozrastają. W tym momencie najdłuższa rundka ma lekko ponad 6 minut moim dość żwawym tempem 😉 i to z niej nagrany jest poniższy filmik. Ogólnie na wzgórzu jest kilka mniejszych i większych pętelek oraz łączników pomiędzy nimi- mniej więcej wygląda to tak (niektórych łączników nie objechałem na tej mapie):

Mapka singli na górce

Oczywiście nie jest to sieć mogąca się równać długością i przewyższeniami z konstrukcjami typowo górskimi, ale jak na płaskie podwrocławskie warunki, to jest to bardzo przyjemna miejscówka. Lubię tam jeździć zimą kiedy temperatura i/lub wiatr nie pozwala na treningi na szosie.

Ładnie tam 🙂

Na trasie

Tatry- zimowe wejście na Kościelec i Giewont

Jak jadę w Tatry drugi raz w ciągu trzech miesięcy, to wiedz że coś się dzieje 😉 No i dobrze się dzieje, bo to piękne góry. Piękne szczególnie zimą, kiedy to powyżej pewnej granicy nie spotyka się już przypadkowych osób, a cały gwar i hałas od którego przecież uciekam z miasta zostaje gdzieś daleko na Krupówkach i w dolinkach. Nie mogę ciągle odżałować, że te Tatry tak daleko, a jeszcze z takim sobie dojazdem gdzie 300km z Wrocławia do Krakowa jedzie się 3h, a następnie 100km do Zakopanego kolejne 2h (niech no szybciej tą S7 budują). Tym razem znów góry przy okazji, bo podwożę Ewelinę na kurs do Krakowa w piątek wieczór i lecę na nocleg do Cioci do Nowego Targu skąd w sobotę rano o 6:30 łapię busa, który ciut po siódmej dowozi mnie w okolice Kuźnic i tam też, około 7:30, zaczyna się przygoda 🙂

Dzień 1- Kościelec i Kasprowy
Dzień zapowiadał się w miarę dobrze- ciepło i bezwietrznie, bez szans na słońce, choć biorąc pod uwagę utrzymującą się od kilku dni 3jkę lawinową może to i lepiej. Do Murowańca dochodzę sprawnie w 1,5h żółtym szlakiem- mimo dużej ilości śniegu szlak jest dużo lepiej przetarty niż jak byłem ostatnio (1-wszego listopada ). Aha cel i plany! No właśnie jakoś tak ze mną jest, że zawsze mam cel i plany 😉 i co gorsza w 99% je realizuję. W górach zimą to nie jest najlepszy tok działania- za wszelką cenę iść i realizować plan. Zresztą tym razem założyłem, że realizacja celu będzie uzależniona od warunków i pogody- ba już zmieniłem plany bo jeszcze tydzień temu chciałem polecieć przez Zawrat na Świnicę, no ale spadło od tego czasu 70cm ;). Ostatnio w Tatrach najadłem się trochę strachu, teraz ma być wszystko pod większą kontrolą. Aha cel- Kościelec :). Góra trochę demonizowana w internetach…ale coś w niej jest zawsze budziła we mnie szacunek patrząc na nią właśnie z Gąsienicowej lub z Czarnego Stawu. Taki idealny strzelisty, piękny kształt. Założenie było proste- iść tak długo póki nie będzie to zbyt ryzykowne.

Hala Gąsienicowa i wyłaniający się z mgły Mały Kościelec


Podejście na szczyt

Żółty Szlak nawet za Murowańcem był dość dobrze wydeptany. Na Przełęcz Karb idę oczywiście czarnym szlakiem przy Zielonym Stawie (wejście od Czarnego stawu wydaje się zimą przy 3jce zbyt ryzykowne). Do przełęczy jedyną trudnością jest ilość śniegu, choć szlak był przetarty przez kilka osób- szło się dobrze i o 10:30 melduję się na Karbie. Zakładam raki, kask, jednego kijka zamieniam na czekan, a drugiego skracam. Na przełęczy do wejścia szykuje się grupa z instruktorem, którego pytam czy woli żebym szedł za, czy przed nimi i że pewnie się wycofam bo pierwszy raz i zima i mgła i w ogóle ;), a on mi na to, że nie taka straszna ta góra, ktoś właśnie szedł, więc wydeptane i żebym szedł bo oni będą wolno. No to siup, moja pierwsza poważniejsza góra zimą, kurczę… nawet nie wiem czy to nie mój pierwszy 2-tysięcznik, chyba tak 😉 Podejście jest dość wymagające wydolnościowo, ale o to na szczęście się nie martwię, a technicznie- cóż kwestia operowania czekanem w pozycji pionowej i po prostu pewnego stawiania kroków. Szczyt jest dość bezpieczny nawet przy wyższych stopniach lawinowych, bo przez jego strzelistość śnieg zwiewa w żleby i pod ściany, a droga którą szedłem to taki lekki mix skały + śnieg o dość dobrej strukturze pozwalającej na pewne wbicie czekana. Z jednej strony żałuje że widoczność wynosiła 100m w porywach, z drugiej strony się cieszę, że nie widziałem tych przepaści dookoła. Oczywiście nie chcę też góry uproszczać- to wciąż jest szczyt, gdzie trzeba uważnie stawiać każdy krok i mieć zawsze 100% pewności jeżeli chodzi o równowagę. Każde poślizgnięcie to może być upadek, a każdy upadek to może być zjazd ,a jeżeli nie uda się go wyhamować, to kończy się albo u podstawy na przełęczy (i w najlepszym przypadku będziemy sami w stanie wezwać TOPR żeby nas poskładali), albo w prawo/lewo od szlaku gdzie są pionowe urwiska, więc na Kościelcu zawsze 100% skupienia. Początek podejścia to dość srogie nachylenie, potem zaczynają się większe formacje skalne i czasem trzeba niektóre ominąć, jakieś 100m pod szczytem mijam się z taternikiem, o którym wspominał mi przewodnik. Najcięższe fragmenty to dwie półki skalne, na których już przydaje się czekan, bo można sobie go wbić i mieć kolejny punkt zaczepu. Na szczycie jestem o 11:05- w sumie szybko poszło 300m w pionie w pół godzinki.

Na wierzchołku Kościelca- 2155 mnpm


Moja trasa wejścia na Kościelec

Samo wejście na szczyt było bardzo ciekawym doznaniem, które ciężko mi porównać do innego z przeszłości. Wszystkie górki do tej pory to były takie: ok, idziemy, no i naturalne było wejście na szczyt, tutaj już było inaczej. Może to też za sprawą tego, że to mój pierwszy 2-tysięcznik, może dlatego że zima i w pełnym wspinaczkowym rynsztunku, ale to co poczułem po wejściu na szczyt było bardzo intensywne. Oczywiście na górze byłem sam 😉 pofociłem trochę, choć widoki marne, na szczęście wiatru zero. Czekałem na grupkę, żeby się nie mijać na żadnej trudności, ale chyba faktycznie szli wolno- ruszyłem w dół, co było dla mnie 2x cięższe niż droga do góry 😉 Minąłem się sprawnie z grupką z przewodnikiem, a 5 minut przed przełęczą na dość stromym odcinku spotkałem 4 osoby z czego jedna bez raków (!!!) i chyba nikt nie miał czekana, grzecznie odradziłem, choć chyba już podjęli sami taką decyzję, bo jeden leżał zatrwożony na śniegu, a reszta powoli próbowała się obrócić 😉
No dobra Kościelec mnie wpuścił i pozwolił stanąć na szczycie- była to zdecydowanie moja najcięższa wspinaczka do tej pory- od czegoś trzeba zacząć :). Co najważniejsze bez większego stresu (dzięki mgle hahaha) i bez żadnej sytuacji awaryjnej. Planowałem nocleg na Hali Kondratowej, a godzina jeszcze wczesna, więc na deser wszedłem sobie na Kasprowy szerokim wydeptanym szlakiem wzdłuż stoku narciarskiego- zszedłem zielonym szlakiem prawie do Kuźnic i obrałem niebieski na Halę Kondratową, gdzie dochodzę mając w nogach 22,5km oraz 2150m (!!!) przewyższenia.
Schronisko bardzo przyjemne i klimatyczne, wieczór minął w miłej atmosferze z nowo poznanymi ludźmi, a ranek przywitał pięknym widokiem. Chwilę po 7 ruszam w kierunku Giewontu, bo taki był plan na drugi dzień.

Na deser szlak na Kasprowy

Dzień 2- Giewont
Dojście na Kondracką przełęcz w zimie przy dużym zagrożeniu lawinowym jest takie sobie, bo idzie się trawersując żleb i chyba to jest aktualnie to czego najbardziej się boję w górach. Choć w tym wypadku nie było tragicznie, bo szlak był już wydeptany i ubity przez kilka osób, więc podciąć śnieg raczej trudno, ale czy samo nie zleci z góry nigdy nie jest pewne. Tyle dobrego, że atakowałem rano, bo przy słońcu, które wyszło zza grani- zagrożenie im później tym większe. Choć chyba ta 3jka lawinowa trochę na wyrost i przetrzymana przez weekend (co biorąc pod uwagę ferie i trochę niezdecydowanych turystów było bardzo dobrym posunięciem)- byłem przekonany że od poniedziałku będzie zmniejszone na 2 co zresztą się stało.

Dzień drugi zapowiada się dobrze


Na przełęczy


Śniegu trochę napadało

Żleby to chyba moja najmniej ulubiona formacja górska, bo i niebezpieczna i w sumie nudna, bo po prostu śnieg, który nie wymaga jakiś specjalnych technicznych umiejętności- trzeba po prostu napierać. Droga na szczyt raczej uważna, choć w sumie bez stresu, bo nawet mając do dyspozycji łańcuchy jakoś nie wyciągnąłem lonży na podejście (na przełęczy jeszcze nie było potrzeby, a przy łańcuchach już nie było miejsca 😉 ). Ogólnie czułem się dużo pewniej niż na Kościelcu, choć w sumie stoi się czasem pod ścianą na półkach śnieżnych o szerokości 40cm. Nie było natomiast tak stromo jak na Kościelcu, raptem ostatnie kilkanaście metrów trudniejsze. Na szczycie znów oprócz mnie nikogo (a na Giewoncie to podobno nie jest możliwe ;). W sumie lubię chodzić sam po górach, oczywiście trudniejsze trasy są wtedy mniej bezpieczne, ale jakoś tak lubię obcować sam na sam z górą. Szczególnie w takich warunkach- siedzę na wierzchołku z 20minut i gapię się na Tatry Wysokie, które widać jak na dłoni. Co ciekawe z tej perspektywy to Świnica i Krywań prezentują się najbardziej okazale, a Rysy gdzieś w dali nie wydają się tak wysokie. Mistyczności całej sytuacji dodawały niskie chmury w dolinach z których wyrastała grań Długiego Giewontu. Bym tam siedział cały dzień gdyby nie to, że o 15 musiałem być w Nowym Targu.

Giewont 🙂


Widoki na Tatry Wysokie, Kasprowy i Suche Czuby


Długi Giewont i smooooog 🙂


Napatrzeć się nie można

Zejście już dla bezpieczeństwa z uprzężą i lonżą. Schodzę do Doliny Małej Łąki też po trochę lawiniastym terenie, ale to już na szczęście ostatnia trudność na tym wyjeździe. Wciąż- wydawało się dużo bezpieczniej niż poranne podejście od Hali Kondratowej- po pierwsze dlatego bo ciągle w cieniu, po drugie dlatego, że nie ma takich wielkich przestrzeni jak po drugiej stronie grani. W Dolinie Małej Łąki czas na drugie śniadanie przy ostatnich chwilach w pełnym słońcu. Na deser zostawiłem sobie dwie atrakcje- Sarnią Skałę i Jaskinię Dziura. Ciekawe formacje warte odwiedzenia jeżeli zostanie trochę czasu po zejściu z gór.

Na zejściu


Znów na przełęczy


W Dolinie Małej Łąki


Pod Sarnią Skałą


W Jaskini Dziura


Wejście takie niepozorne, a w środku prawie 200m komora

No i koniec imprezy. Jakoś nie miałem szczęścia do pogody tej jesieni i zimy. W listopadzie w Tatrach było całkowite zachmurzenie. W grudniu z Piotrkiem przez cztery dni w Beskidach mieliśmy może z 30minut słońca, a tak to mgła, mgła, mgła. W styczniu na biegówkach w Harrachovie też tylko pojedyncze chwile ze słońcem, a tak to albo huragan albo śnieżyca. No ale w końcu się udało :). :)Góry mają to do siebie że czasem trzeba na coś czekać i być cierpliwym. Było pięknie , plan zrealizowany Kościelec i Giewont wpuściły na szczyt, ech szkoda, że te Tatry tak daleko.

Jakuszyce vs. Harrachov, czyli swoje chwalicie, cudzego nie znacie

Wstęp
Mam nadzieję, że nikt mnie nie znienawidzi po tym tekście, bo wiem że Jakuszyce to dla wielu ludzi miejsce kultowe…zresztą dla mnie też. Chyba jak 90% ludzi z Dolnego Śląska zaliczałem tam swoje pierwsze gleby na biegówkach. Zresztą jeżeli faktycznie zaczynamy naszą przygodę z nartami biegowymi to oczywiście polecam Jakuszyce z wiadomych powodów. Wszystko jest tam w miarę jasne- parking, zaraz obok wypożyczalnie, a za nimi już polana z założonymi śladami i kilkaset metrów po płaskim idealne do trenowania pierwszych kroków. Jednak jeżeli Jakuszyce znasz na wylot i mimo tego 10ty raz w sezonie parkujesz na Polanie, to czemu nie przejechać raptem 6km dalej i nie rozkoszować się nieskończoną ilością tras w okolicach Harrachova. Postaram się więc przedstawić pewne porównanie tras w Jakuszycach i Harrachowie- może trochę bardziej z naciskiem na opis tej drugiej miejscówki.

I to jest to!

1.Trasy- utrzymanie i ich mnogość, różnorodność.
To po pierwsze, bo wg mnie najważniejsze. Dość dobry przegląd miałem rok temu kiedy byłem 5 dni na biegówkach- pierwsze dwa w Jakuszycach- a trzy kolejne w Harrachovie. Akurat panowała wtedy klęska urodzaju i co nocy dosypywało 20-30cm śniegu. Jeżeli chodzi o utrzymanie, to w Jakucji byłem o 10:15 i po nocnych opadach trasy były jeszcze dość miękkie, mi w klasyku jeszcze to nie przeszkadzało, ale łyżwiarze się zapadali. W Harrachovie kiedyś pobiegłem sobie na start tras biegowych na porannym rozruchu przed 8:00 i trasy były jak stół. Ogólnie jakoś w Czechach zawsze jest ślad pod klasyka lux jak spod linijki, a u nas jakoś tak czasem mam wrażenie, że tyle co ludzie wyjeżdżą. Oczywiście zależy gdzie- wiadomo, że w weekend po trasie spacerowej Polana- Orle to i po 2h po przejeździe ratraka ślady są w marnym stanie. Dzieje się tak po pierwsze z racji na ilość ludzi, a po drugie ze względu na to, że jest to pierwsza trasa jaką pokonują początkujący i ich zdolność do wychodzenia ze śladów bez ich niszczenia jest bardzo mała.
Mnogość tras- to jest piękne, że można w Czechach wystartować z Nowego Mesta pod Smrkiem i przez Harrachov, Rokytnice, Spindleruv Mlyn i Pec dotrzeć aż do Zaclera- praktycznie bez odpinania nart! Zresztą zobaczcie sami- mi w planowaniu tras bardzo pomaga www.mapy.cz w wersji zimowej. Zazwyczaj wszystko to co jest niebieską ciągłą linią to są to trasy przygotowywane przez ratrak. Niebieska przerywana to szlaki raczej pod ski-toury. Fioletowe natomiast są to trasy typowo sportowe- bardziej wymagające, ale otwarte (chyba że są jakieś zawody) dla wszystkich.
W końcu różnorodność tras- amplitudy wysokości są zupełnie inne niż w Jakuszycach. Jeżeli ktoś lubi prędkość na biegówkach, to też będzie zadowolony, bo można się już nieźle napędzić. Choć oczywiście działa to w dwie strony- jeżeli ktoś jest bardziej początkujący, albo boi się szybko zjeżdżać na biegówkach, to z pewnością bardziej doceni Jakuszyce. Ale i w Czechach można wybrać trasy bardziej spacerowe- w sumie cała Karkonoska Magistrala taka jest. No i na koniec wysokość- 1400m n.p.m. w okolicach Kotela robi wrażenie, bo wiadomo, że w górach im wyżej tym ładniej i o tym w kolejnym punkcie.

Dość szybko można się dostać z Harrachova na szczyt Certovej Hory, gdzie znajduje się górna stacja wyciągu

Traski wyglądają tak- jak od linijki

2. Widoki
Choć 1400m n.p.m. to najwyżej gdzie byłem na biegówkach, to było tam ciut mgliście i dopiero na zjeździe do Szpindla kiedy wyszło słońce zbierałem szczękę ze śniegu…albo potem tego samego dnia. Odcinek Karkonoskiej Magistrali Labskiej Boudy do Vosecka Bouda- trochę na wschód od Szrenicy- wszystko przepięknie ośnieżone, słońce daje po oczach, na grani Karkonoszy skałki na Twarożniku, stacja przekaźnikowa nad kotłami, a oddali wyłania się z mgły szczyt Śnieżki i po prostu wielkie WOW! Tą scenę widać w pod koniec filmu znajdującego się na samym dole tego opisu, choć wiadomo że wideo oddaje 10% tego jak prezentował się krajobraz w tamtym momencie. A Jakuszyce wyglądają mniej więcej tak- polana,las,las,las,Orle,las,las,las,Samolot,las,las,las,las,las i niestety zero różnorodności. Pod względem krajobrazowym Harrachov wygrywa dla mnie 10:0 z Jakuszycami.

Jak są taaaakie widoki…

…to trzeba na chwilkę się zatrzymać i pokontemplować.

3. Mało ludzi
Już nawet nie mam na myśli, że większość z nas jeździ w góry po to żeby się odchamić i unikamy takich miejsc jak Kasprowy czy Gubałówka, a niestety z każdym rokiem Jakuszycom blisko do tego (gorszego) sortu pseudo-górskich miejsc. To już nie te czasy, gdzie się przyjeżdżało na luzie na pusty parking, przebierało się kulturalnie w szatni i do skarbonki wrzucało datek na utrzymanie tras. Mam po prostu wrażenie, że mimo tego że w Czechach biegówki są dużo bardziej popularne niż u nas, to dzięki temu, że mają pierdylion kilometrów tras to zagęszczenie ludzi na nich jest bardzo małe co przekłada się też na plus jeżeli chodzi o stan tras. Serio czasem zdarzało się, że startuję z Harrachowa ,wspinam się pod Certovą Horę potem w stronę Rokytnic mam w nogach 10km, a po drodze mijałem 5 osób….a jest sobota. Po prostu nikt przy zdrowych zmysłach mieszkający w Vrchlabi, Teplicach czy innej jakiejś tam Łomiance nad Papieżem (wolne tłumaczenie Lomnice nad Popelkou) nie jedzie nawet tych 20km do Harrachova mając trasy biegowe 300m od domu. I znów nawet nie chodzi mi o to, że czasem fajnie pobyć właśnie samemu w górach, to po prostu lepiej się biega, jak nie trzeba co 100m wyłazić ze śladów czy zmieniać tempa.

Brak słów

4. Jedzenie
No dobra to będzie krótki punkt, ale wiemy o co chodzi w życiu 😉 W życiu chodzi o to, żeby raz na jakiś czas pochłonąć smażony syr, popić Cernym Kozlem, a na koniec zagryźć Studentską;) A wieczorem kiedy już jesteśmy zatankowani pod korek otworzyć jeszcze tubkę Lentylek i wydusić ją na raz….dopychając Tatranką….i popić Kofolą żeby jakoś przeszło ;). Wszystko to zupełnie bez skrupułów, bo kolejnego dnia wstajemy rano i po lekkim rozruchu, odwiedzeniu lokalnej piekarni i śniadanku znów walimy 6h po górach i 4tyś kcal idzie precz.

Standardowe zakupy 😉

Poranne rozruchy można sobie urozmaicić tak 😉 (hint: tablica z informacją o zakazie wstępu stoi tylko od góry mamuciej skoczni 😉 )

5.Pozostałe praktyczne informacje
Co jeszcze mogę doradzić odnośnie Harrachova i uprawiania narciarstwa biegowego w jego okolicy. Na pewno przy planowaniu tras wspomniana mapa.cz w wersji zimowej ( i aplikacja na telefon). Niebieskie kreski ciągłe chyba zawsze były wyratrakowane. Po przerywanych starałem się nie jeździć, ale raz (aby dostać się na Kotela) musiałem- od Dvoracky do Karkonoskiej Magistrali było słabo- raczej trasa na toury. No ale znów- Karkonoska Magistrala od Labskiej Boudy do Voseckiej Boudy jest kreskowana, a była pięknie wyratrakowana (choć bez śladu do klasyka)
Opis tras i oznaczenia szlaków są idealne- przy każdym skrzyżowaniu stoi znak z pokazaną całą okolicą z numerami tabliczek, odległościami pomiędzy, no cud, miód i ideał.
W kwestii parkingów nie pomogę, bo zazwyczaj jestem tam na kilka dni i parkuję pod pensjonatem, ale na pewno jest parking pod wyciągami do zjazdówek skąd blisko poprzez trasy sportowe na drogę na Certovą Horę. Jest też duży parking koło dworca autobusowego i muzeum górskiego (pewnie tańszy niż koło wyciągu), skąd startuje Magistrala, którą po kilku km docieramy do Mumlavskiego Wodospadu a dalej w stronę Voseckiej Boudy i Szpindlerowego (choć ja nie lubię podbiegać tą drogą, bo Magistrala strasznie powoli i mozolnie się wznosi).
W ogóle jak widzicie na mapy.cz miejsc aby wystartować z Harrachova na biegówkach jest chyba z 5 czy 6. Gdzie by się nie spało czy gdzie się nie postawi auta, to zawsze będzie kwestia max 300-400m.
Na stronie www Ski Arealu Harrachov dostępna jest informacja o przejezdności tras i ostatnim ratrakowaniu.

Tablica informacyjna jaką znajdziemy przy trasach biegowych

Na koniec filmik ze wspomnianego pięciodniowego pobytu w Jakuszycach i Harrachovie na początku roku 2017:

Kilka słów o zmianach w rowerze CX i filmik z Beskidów

Ostatni raz na rowerze szosowym jeździłem 28 września….jakoś jesień od 2-3 lat stoi pod znakiem CX’a i mimo tego całego syfu, błota stęchlizny i tak jest na nim fajnie, dużo fajniej niż na MTB, w którym po lekkim błotku wszystko rzęzi i kwiczy oraz z pewnością dużo fajniej niż na szosie, szczególnie w jesienne zazwyczaj wietrzne dni. No ale zanim o rowerze przełajowym, to chwila dygresji o wczorajszej przejażdżce, która była super fajna, bo po pierwsze wreszcie jakaś dłuższa jazda (własnie pierwsza na szosie od września), po drugie w fajne nieznane miejsce (Pałac Sulisław), a po trzecie na totalnym spontanie i bez planowania trasy. Choć to ostatnie skutkowało kręceniem ostatniej pół godziny po ciemku i lekko wydłużonym dystansem, to wciąż wierzę że Paweł zupełnie przypadkowo gubi się na swoich terenach 😉

Dobra, teraz trochę o rowerze przełajowym, na którym spędziłem większość jesieni. Ogólnie sprzęt który złożyłem rok temu już był całkiem fajny, bo co najważniejsze dla mnie- z hamulcami tarczowymi i karbonowym widelcem…. no ale przecież nie można stać w miejscu ;). Plan na tą jesień był następujący- zmiana napędu na 1x i kół na lżejsze i bezdętkowe. Zamiast korby 34-50 zamontowałem owalny blat 42 zęby, a kaseta 11-36 pozwoliła zachować rozsądne przełożenia. Żeby obsłużyć największą zębatkę 36z konieczna była też wymiana przerzutki. Kołka zamienione na używki ZTR z całkiem fajnymi oponkami- przełajową wersją Racing Ralphów- na błotku super. Przednia piasta Novatec, tylna DT na ratchecie, więc już fajnie. Całość zalana mlekiem Trezado i jeździ się super :). Pół kilo z roweru urwane…a co do różnic w jeździe? Napęd 1x w rowerze przełajowym ma chyba największy sens ze wszystkich zastosowań. Jest to super wygodne rozwiązanie i tak jak w MTB się jakoś długo opierałem, to w CX dążyłem do tego, żeby szybko spróbować jak to jest. Owalna tarcza daje rady przy niskich kadencjach, a w połączeniu z lekkimi kołami rower wreszcie zaczął całkiem dobrze przyśpieszać. Ogólnie zrobił się fajny sprzęt, aż nie wiem co zmieniać za rok 😉 Szczegóły jak zwykle w dziale ROWERY

A na koniec filmik zmontowany z trekkingu po Beskidach:

Czterodniowy trekking po Beskidzie Żywieckim

Plan na te cztery dni był prosty- przejść praktycznie cały Beskid Żywiecki wzdłuż- startując w Zwardoniu, a kończąc w Zawoi. Planowaliśmy to z Piotrkiem już od jakiegoś czasu i wreszcie się udało znaleźć kilka dni. Dla mnie wszystko oprócz Babiej Góry będzie nowością, Piotrek pozwiedzał już trochę te góry, ale na rowerze- podczas Beskidy Trophy. Nowością będzie też forma tego trekingu, bo zakłada chodzenie od schroniska do schroniska, więc większość ekwipunku na 4 dni trzeba nieść ze sobą. Założenie jest takie, że śniadania mamy swoje (niezastąpiona owsianka), a kolacje jemy w schroniskach co pozwala trochę obniżyć wagę plecaka. W połowie dnia drugiego przechodzimy przez wioskę, gdzie może będzie uzupełnić zapasy.

Dzień 1 Zwardoń- Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek.

Rano musieliśmy się przetransportować samochodem z Wrocławia do Żywca, potem busem do Zwardonia, więc zaczęliśmy wycieczkę dopiero około 11. W Żywcu jeszcze nic nie zapowiadało zimy, jednak ostatnie 15 minut jazdy odbywało się już w śnieżycy. Ucieszyło nas to niezmiernie, bo wyjazd z założenia miał być zimowy, a halny i odwilż w zeszły weekend wymiotły cały śnieg z gór. Miało to też wprawdzie minus taki, że te 5cm świeżego śniegu czasem skrywało pod sobą lód, który utrudniał wędrówkę przez pierwsze 3-4km. Było na tyle słabo zaśnieżone, że szkoda tępić raki, ale kijki kilka razy uratowały tyłek i skończyło się na kilku efektownych piruetach zanim osiągnęliśmy poziom, gdzie śniegu było więcej. Ogólnie traska fajna w większości w lesie i dobrze, bo wiatr jeszcze do końca nie zelżał, ale prognozy były przychylne i to miał być ostatni wietrzny dzień. Po 15km osiągnęliśmy najwyższy szczyt tego dnia- Wielką Raczę, z której niestety nie dane nam było zobaczyć masywu Małej Fatry. Na pocieszenie pochłonęliśmy po talerzu fasolki po bretońsku w pobliskim schronisku i ruszyliśmy w kierunku dzisiejszego noclegu- Schroniska na Przełęczy Przegibek. Późny start poskutkował tym, że ostatnie dwie godzinki odbyły się po zmroku, no ale byliśmy na to przygotowani- w sumie czołówki przydały się każdego dnia- ot urok chodzenia po górach w grudniu, kiedy to dni są najkrótsze- dochodzimy do celu po 18:30. W schronisku pustki, oprócz nas jedna ekipa…a na szlakach tego dnia nie minęliśmy nikogo…no ale warunki były podłe, mgła, wiatr na oko ze 30km/h, a w porywach na szczytach z 60 km/h i tak do 15 padał śnieg, więc gogle tego dnia niezastąpione. Kończymy dzień z 25km w nogach i prawie 1500m przewyższenia.

Zwardoń...zaledwie kilka cm śniegu... ...a ciut wyżej już zima Szczyt Wielkiej Raczy Fasolka na rozgrzanie- jest radocha :) Taka końcówka dnia pierwszego

Dzień 2 Schronisko PTTK na Przełęczy Przegibek- Schronisko PTTK na Rysiance.

Startujemy skoro świt, ale po 5km robimy szybki przystanek w Bacówce na Rycerzowej, żeby zatankować wrzątek (na Przegibku obsługa jeszcze spała, a coś się nie dogadaliśmy wieczorem) do termosu i wypić kawkę. Pogoda wciąż perfidna, ale przynajmniej nie pada. W sumie ta odwilż kilka dni temu nie była taka zła- zdarza się, że miejscami głębsze warstwy śniegu są zmrożone i pomijając kilka cm świeżego śniegu, idzie się w miarę po ubitym. Jednak cały czas trzeba uważać, bo jak się to ubite przebije, to się wpada do kolan albo i głębiej. Mniej więcej w połowie drogi mamy zaplanowane przejście przez wioskę Ujsoły, a tam uzupełnienie zapasów żywności. Jeszcze nam się udało, bo zrobiliśmy sobie bufet w ciepełku w cukierni (współdzielonej z…sklepem mięsnym 😉 ). Na zejściu do wioski spotykamy pierwszego turystę na szlaku- no tak piątek- ludzie ruszają w góry. Na chwilkę opuszczamy szlak graniczny i kierujemy się w stronę noclegu w schronisku PTTK na Rysiance. Dochodzimy w miarę sensownie, chyba około 17:30. W schronisku już ciut więcej ludzi, ale jeszcze klimatycznie- nie komercyjnie. Jakoś da się od razu odróżnić na pierwszy rzut oka prawdziwe schroniska do których w z pewnością się będzie miło wracało, od takich molochów typu Morskie Oko, Miziowa (na której nie byłem wprawdzie, ale słyszałem to i owo) czy nasz kolejny nocleg na Markowych. W każdym razie na dobry początek zostaliśmy oszczekani przez 3 pieski, które jednak po wzajemnym obwąchaniu stały się bardzo przyjazne :). Potem już zasłużona kolacja, pyszne naleśniki, ciasto i przede wszystkim przemili ludzie na miejscu, którzy widać że wkładają mnóstwo serca w prowadzenie obiektu. Dzień zamykamy praktycznie z identycznym przewyższeniem i dystansem jak wczoraj, ale zmęczenie dużo mniejsze- w sumie z każdym dniem było chyba lepiej- trzeba było przyzwyczaić organizm do plecaka, szczególnie że miałem nowy i jeszcze pierwszego dnia kombinowałem z regulacją pasków i systemu nośnego.

Na Wielkiej Rycerzowej Jedna z nielicznych chwil z lepszymi widoczkami Chwila w ciepełku i to jeszcze ze Studencką...bezcenne :) Doszli my! PTTK na Rysiance- najfajniejsze schronisko na całej trasie :) Ależ klimatyczna pościel :)

Dzień 3- Schronisko PTTK na Rysiance- Schronisko PTTK Markowe Szczawiny.

To był z założenia najcięższy dzień pod względem dystansu- w planie około 30km, ale za to przewyższenia powinny być w miarę spokojnie- w sumie na sam początek wejście na Pilsko- 1557mnpm, a potem już w miarę lekko i na koniec trochę pod górę do schroniska. Problem tego dnia był taki, że nie mieliśmy nic cywilizowanego po drodze, żeby się ogrzać, zjeść itp. Na Pilsku oczywiście widoczność na 10 metrów i huragan, więc kilka fotek i w dół. Cóż szlak niebieski w kierunku Przełęczy Glinne był średnio (tzn. wcale) oznaczony- pierwszy słupek może 100m od Góry Pięciu Kopców, a następny po 1,5km ;). Zaczęliśmy schodzić, ale zmrożone zejście bez kosodrzewiny skłoniło nas do założenia kolców i tak było bezpieczniej i pewniej. Jednak nie mając GPS lub kompasu bez szans na zejście w dobrym kierunku. Trochę i tak zygzakujemy zapadając się co rusz po pas w śniegu, ale im niżej tym lepiej, a gdy zgęstniał las można było odnaleźć już właściwą ścieżkę. Raki przydają się praktycznie do samej przełęczy, bo nawet jak śniegu ubyło, to lód na zejściu był dość niebezpieczny. Na przeł. Glinne po jakiś 10km szybki bufet we wiacie- paprykarzyk smakował jak nigdy :). Następny postój zaplanowany był na około 20km w bazie namiotowej Głuchaczki. Fajna wiata, która osłaniała od wiatru- można było zjeść obiad- w tym dniu nie za zdrowo, bo zupka błyskawiczna, ale zalana wrzątkiem z termosu pozwoliła się ogrzać, bo o ile temperatury w czwartek i piątek były przyzwoite (w dolinkach nawet na plusie, na szczytach może ledwo poniżej zera), to w weekend już nie było tak kolorowo. O zmierzchu dochodzimy do granicy Babiogórskiego Parku Narodowego i sprawnie poruszamy się w górę- na Żywieckich Rozstajach chwila zawahania- niby do schroniska czerwonym szlakiem…no ale….w sumie jeszcze wcześnie- miał być najcięższy dzień, a jakoś tak lekko i przyjemnie, a Piotrek nigdy nie był na Małej Babiej 😉 (a jutro nie będzie, bo ze schroniska będziemy szli już bezpośrednio na Diablaka). No to co? Ciemno od pół godziny, 27km w nogach, więc decyzja mogła być tylko jedna- chłopaki dołożyli sobie z 500m w pionie ;). Wspinaczka pod Małą Babią szła dość mozolnie ze względu na nachylenie, minęła raczej w ciszy, ale było warto- nocne widoki na Zawoję wynagrodziły wszystko. Na szczycie spokój, wiatr praktycznie zero, a cisza zmączona tylko naszymi przyśpieszonymi oddechami po ciężkim podejściu i niesionym wiele kilometrów szumem armatek śnieżnych z pięknie oświetlonego stoku narciarskiego Mosorny Groń. Z Przełęczy Borna znów uratowały nas raki, bo nachylenie było dość srogie, o czym świadczyła rynna prawie jak na torze saneczkowym wykonana przez turystów, którzy mimowolnie musieli wybrać zjazd na tyłku 😉 Nie cieszyło nas to specjalnie, bo jutro będziemy tędy podchodzić. Dzień zakończony, 32km w nogach 2tyś m podejść w pionie no i już standard- kolacyjka, piwko i spać- a tu nowość w pokoju 5-os co też było fajnym doświadczeniem, bo w górach zazwyczaj większość ludzi jest fajna 🙂

Takie ładne :) Podejście na Pilsko z pierwszej perspektywy. Na szczycie Pilska- szczyt znajduje się kilkaset metrów od granicy- po słowackiej stronie Zejście z Pilska Powoli zapada zmrok, a my wchodzimy na obszar BPN Mała Babia Góra nocą :) Zawoja i Mosorny Groń

Dzień 4 Schronisko PTTK Markowe Szczawiny- Zawoja.

5:10 budzik…z prostej przyczyny- wschód słońca 7:33. Choć pogoda od 3 dni jest perfidna mam wielką nadzieję, że góry się zrewanżują i choć raz na tej wyprawie pokażą swoje piękno. Szybkie śniadanie i ruszamy ze schroniska. Wschód z Babiej podobno trzeba zobaczyć…. to słońce podświetlające panoramę Tatr to musi być coś magicznego. Na Diablaku byłem dwa razy- raz latem, raz jesienią i pogodę miałem ładną, więc żywiłem nadzieję na podtrzymanie passy. Przełęcz Borna osiągamy po 20 minutach jak zwykle podświadomie ścigając się z wyrytymi na drogowskazach czasami przejść, który w tym wypadku wynosił 30minut…latem 😉 . Niebo zdaje się przecierać, widać czasem gwiazdy, na horyzoncie już coraz jaśniej. Ze schroniska na wschód słońca chyba wyszliśmy jako jedyni, myślałem że nawet możemy być sami na szczycie…. Szlak od strony zachodniej nie jest bardzo łatwy- szczególnie jak go nie widać- ostatnie kilka metrów po większych kamieniach i jesteśmy na szczycie kilka minut po 7 rano….a tam z 20 ludzi- chyba wszyscy weszli z Krowiarek. Przy pewnie minus kilkunastu *C i pizgajacym wietrze…ale te wschody słońca stały się popularne. No ale nie tym razem- jeszcze była nadzieja, bo szczyt był wprawdzie we mgle, ale czasem wiatr przeganiał ją na kilka chwil. Jednak w czasie takiego krótkiego przerzedzenia dało się zauważyć, ze zaraz nad horyzontem wiszą ciężkie chmury i jak słońce znad nich wyjdzie to może koło 11. No nic- kilka fotek i w dół, jeszcze tu wrócimy. Choć troszkę dostaliśmy od gór na deser- po zejściu może 200m niżej przez chwilkę się przerzedziło i dało się dostrzec zamglone zarysy Tatr. Reszta dnia to już raczej schodzenie z gór z małymi hopkami. W Zawoi byliśmy gdzieś po 12:00 kończąc dzień z 20km w nogach i 1000m przewyższenia. Teraz tylko dostać się do Żywca i to z przesiadką w Suchej Beskidzkiej. No ale lepiej być nie mogło- dochodzimy na przystanek w Zawoi- stoi busik „-kiedy Pan odjeżdża? – Już”. Dojeżdżamy do Suchej, wysiadamy i nawet nie zdążyliśmy zerknąć na tablicę z rozkładem a podjechał bus do Żywca 😉 Dzięki temu wróciliśmy w miarę sensownie do Wrocławia i szczęśliwie zakończyliśmy tą przygodę. Fajny treking, każdy dzień dość wymagający, góry są piękne nawet jeżeli pogoda nie dopisuje, a surowy zimowy krajobraz zawsze mi się podobał. Było super fajnie 🙂

Takie widoki na Babiej! ;) Na punkcie widokowym na Sokolicy Kilka chwil ze słońcem. Widoczki na doliny na sam koniec wyprawy

XV Strzeliński Rogaining

Jutro drugi etap miejskich biegów na orientację Wrocław Night o Fight. Z tej okazji kilka słów na temat Strzelińskiego Rogainingu, w którym to już po raz czwarty braliśmy z Piotrkiem udział. Impreza miała miejsce w Szklarach w nocy z 18 na 19 listopada i w skrócie polegała na zebraniu jak największej ilości punktów za znalezienie odpowiednio wartościowych (od 4pkt. do 8pkt.) PK (punktów kontrolnych). Na całość było przewidziane 10 godzin, a pole bitwy w tym roku wyglądało tak:
Mapa

Po chwili rozkminy postanowiliśmy zacząć od punktów na południe: 4C->5C->8C i potem zataczać łuk po wschodniej stronie mapy, trochę po północnej jeżeli wystarczy czasu, a kończąc na zagęszczeniu punktów w lesie na wschód od bazy w Szklarach. No i nawet się jakoś udało zrealizować plan, wyszło o tak KLIK- to się mapa otworzy w nowym oknie.

Ogólnie do PK 7a wszystko szło jak z płatka. Normanie sami nie wierzyliśmy że tak dobrze idzie, ale w głębi serca wiedzieliśmy, że tak nie może być do końca;). W tym roku warunki atmosferyczne były dość łaskawe- padało tylko przez pół godzinki ;), ale najważniejsze że nie było mokro. Jeszcze nigdy na tej imprezie nie miałem tak sucho w butach. Jedyne co doskwierało to dość mocny wiatr, ale większość trasy jednak była po lasach. Odnośnie nawigacji, to było lekkie utrudnienie w postaci mocnych wycinek lasów i wielu dróg dojazdowych dla sprzętu, których nie było na mapach. Wracając do zmagań- na 7a straciliśmy z pół godziny albo i lepiej. Atakowaliśmy punkt z dwóch stron i w obu przypadkach popełnialiśmy jakiś błąd. Tyle dobrego, że punkt w końcu został odnaleziony i poświęcony czas nie poszedł na marne. No i albo tak się zmęczyliśmy na szukaniu, albo źle się zorientowaliśmy, że na 5d wybiegliśmy złą ścieżką (bo po co patrzeć na kompas i kontrolować kierunek) i znów ze 2km nadrobione niepotrzebnie. Tyle dobrego, że już potem oprócz malutkiej wtopy na 6a wszystko poszło gładko.

Ogarniamy mapę 3:30 w nocy :)

Szkoda trochę straconego czasu, bo jeżeli byśmy mieli zapas, to zahaczylibyśmy jeszcze o 7c i jak się potem okazało by to miało duże znaczenie, ale o tym zaraz. W sumie ta edycja była jakaś spokojna. Większość PK w takich w miarę normalnych lokalizacjach, nic nas nie goniło, saren raptem kilka, kilka świecących par oczy w ciemnym lesie….choć zgodnie stwierdziliśmy, że tak jest tylko dlatego, że biegniemy we dwójkę. Nie wyobrażam sobie takiego biegu samemu, bym chyba 10x w portki zrobił :). No ale dobrze jest- z każdym rokiem postęp. W tym roku prawie 60km w nogach i nasz rekord- 114pkt. No i czwarte miejsce! Tak wysoko jeszcze nie byliśmy…szkoda tego zmarnowanego czasu- jeżeli byśmy go poświęcili na 7c, to byśmy byli drudzy! No ale cóż i tak był to nasz najlepszy występ. Sama Impreza i organizacja jak zwykle super fajna. Do zobaczenia za rok 🙂

Szczęśliwi na mecie Bigosik na Rogainingu o piątej rano zawsze smakuje idealnie :) Wreszcie cieplutko