Archiwum kategorii: Miejsca

Bikepacking- Praga i Drezno 500km w dwa dni

Wstęp

Plan na jakiś dalszy wyjazd rowerem marzy się chyba każdemu cykliście i w zależności od możliwości może to być dla niego 100 200 300 czy 500km na raz; czy to wyjazd nad morze, na drugi koniec Polski lub do jakiegoś fajnego miejsca- wszystko to łączy jeden wspólny mianownik. Jest to po prostu coś wyjątkowego, co długo się planuje i o czym długo się myśli. Jakie to odmienne od takiej szarej kolarskiej codzienności kiedy jedzie się tą samą drogą po raz 873 w życiu.
Jako kolarzowi jednak z bardziej sportowym zacięciem idea jazdy z sakwami jest mi trochę odległa (choć raz w życiu byłem i mi się podobało, to jednak zostawiam to na emeryturę 😉 ), to tzw. Bikepacking czyli takie sakwy na lekko, które można zamontować np. do szosówki i ich praktycznie nie czuć to już jest coś fajnego. Nie mówię co tydzień- ale tak raz-dwa razy na sezon to jest to. Dosłownie 3 litry pod ramą pozwolą się zapakować na dwa dni przy ładnej pogodzie, a właśnie taka zapowiadała się na początek długiego Bożociałowego weekendu w tym roku. Plan jazdy do Pragi próbowaliśmy zrealizować z Pawłem i Piotrkiem dwa lata temu, choć trochę w innej wersji- tzn. tylko Praga i powrót tego samego dnia. Wtedy pokonał nas deszcz i po 5 godzinach totalnie przemoczeni i wyziębnięci odpuściliśmy. Teraz lekka zmiana- pierwszy dzień Praga czyli około 300km w siodle- tam nocleg, a drugiego dnia jazda około 200km do Drezna i powrót do Wrocławia fajnym połączeniem kolejowym no i jedziemy we dwójkę z Pawłem.

Żegnamy się z Polską

Dzień 1- Praga.

Budzik na 4:00, 4:30 wyjazd- trochę po 5 rano zjeżdżamy się z Pawłem gdzieś za Okrzeszycami. Lampki jeszcze załączone ale w sumie nie tak bardzo potrzebne- spokojnie można było wyjechać 30min wcześniej. Słońce gdzieś tam próbuje przebić się zza deszczowych chmur, z których pada na północ od Wrocławia, choć oczywiście prognozy na nadchodzące dni mówiły o samym słońcu, to fatum deszczu nad nami wisi :). Gdzieś koło Jordanowa słońce wychodzi w końcu zza chmur i będzie nam już towarzyszyć całe dwa dni (no prawie 😉 ), a temperatura pozwala ściągnąć rękawki po zjeździe z Przełęczy Tąpadła czyli około 6:30. Z Polski wyjeżdżamy o 9:00 mając 120km w nogach i zaraz ukazują się nam piękne formacje czeskich skalnych miast. Pierwszy postój na śniadanko mamy zaplanowany w Trutnovie u Pani ochrzczonej 2 lata temu ksywką Obelix. Pani nie ma, ale co ważniejsze jest zupa czosnkowa, która okazuje się być soczewicową. W tle leci relacja z wyścigu Praskie Schody, a my wciągamy łyżka po łyżce zupę mocy, która kosztuje 3zł i kosztujemy pierwszą z miliona wypitych podczas tej wyprawy kofoli 😉
Zadowoleni, że góry mamy już za sobą ruszamy w kierunku stolicy naszych południowych sąsiadów. No ale za jakieś 30km bardzo miły pan z obsługi kombajnu pokazuje, że trzeba się zatrzymać na lody, no to przecież nie odmówimy 🙂 Lody takie fajne- można było wybrać trzy podstawowe smaki a do tego kilka rodzajów mrożonych owoców, potem pani wkładała to to w magiczną maszynkę do mielenia i dostawało się takie prawdziwe lody owocowe. To wszystko w malowniczej wiosce Pecka- jest tam jeszcze jakiś tam zamek, ale kto by po zamkach chodził jak można pójść na lody :).

Skalne miasto w Adsprachu

Naturalne lody zawsze spoko 🙂

Po jakiś 200km i kilku(set) wiaduktach („-No nie no znów podjazd? Przecież do Pragi to miało być płasko. –No co Ty to taka mała hopka, jak wiadukt w Oławie”) docieramy do większego miasteczka tj. do Jicina. Tam odwiedzamy piekarnię i uzupełniamy zapasy wody, bo temperatury już od kilku godzin przekroczyły dobrze 25*C. Za Jicinem kolejny wiadukt, ale za to bardzo malowniczy koło wioski Podhradi (podzamcze?)- faktycznie była taka sroga górka z basztą na szczycie na horyzoncie wyjeżdżając z Jicina, no jakoś tak się zdarzyło, że nasza trasa tamtędy biegła ;). No ale potem już było z górki ;), nogi jakoś się nawet kręciły, prędkość średnia w okolicach 29km/h co przy 300km i 2500m przewyższeń było chyba nawet trochę powyżej planu. Deszczu nie ma, wiatr boczny, czasem w plecy- jeszcze jeden przystanek na uzupełnienie bidonów i wjeżdżamy do Pragi!

Jicin- Brama Valdická.

Ładne widoki z tego wiaduktu 🙂

Po 293km, o 16:30 stanęliśmy nad brzegiem Wełtawy pod Mostem Karola. Chwilka na zwiedzanie, odwiedziny na wzgórzu zamkowym, na rynku…i zaczęło padać tzn. lać- totalne oberwanie chmury- czyli jednak fatum deszczu podczas wyjazdu do Pragi ciągle istnieje. No ale to opad burzowy- chwilę którą czekamy pod jakimś budynkiem wykorzystujemy na znalezienie knajpy w której pochłaniamy smażony syr, który niejako jest jednym z celów wyprawy ;), potem jeszcze kilkanaście km dojazdu na nocleg i zmęczenie trochę daje o sobie znać, bo mimo dostawy 300g czystego cukru w postaci Studentska + Margot zasypiamy w trackie rozmowy 😉

Na Moście Karola!

Pod Mostem 🙂

„Tam zjemy Syr!”

Dzień 2- Drezno

Koło 8:00 wyjeżdżamy z przedmieść Pragi i obieramy kurs na Drezno….no może nie do końca bezpośrednio, bo zahaczając o rezerwat Kokořínsko, ale przede wszystkim o Park Narodowy Czeska Szwajcaria. Trasa na dziś ma jakieś 180km….czyli przejażdżka porównując z dniem wczorajszym…..tylko te wiadukty…dziś jakieś takie stromsze ;). Zaczynamy od klimatycznego śniadanka na czeskiej wsi. Obserwowanie ludzi w innych krajach zawsze jest takie ciekawe, niby to zaraz za granicą, niby też Słowianie, a jednak tak inaczej niż u nas…..a może zawsze się tak tylko wydaje w myśl zasady „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”.

Śniadanko

Kolejny z tysiąca wiaduktów 😉

Pierwszy rezerwat to takie fajne wąwoziki + zamek Kokorin niestety trochę niedostępny dla rowerów szosowych), ale jeszcze chwilka i wjeżdżamy na tereny Czeskiej Szwajcarii. Spędziłem tutaj dzień na pieszym trekkingu dwa lata temu i wiedziałem że są to piękne tereny. Choć z asfaltu oczywiście nie widać wszystkiego (choćby słynnej Bramy Pravcickiej), to i tak jest super, co stwierdzamy pijąc chyba setną kofolę podczas tego wyjazdu ;). Kwintesencją wszystkiego było przygraniczne miasteczko Hreńsko, gdzie hotele malowniczo wcinają się w wielkie skały nad Łabą. Zostało nam 50km do Drezna już po niemieckich (nie zawsze równych) asfaltach. W międzyczasie zrobiło się przegorąco, a garmin (który zazwyczaj zaniża) pokazał 33*C. Do pokonania mieliśmy jeszcze jednak kolejne kilkanaście wiaduktów na terenie Saskiej Szwajcarii… też bardzo ładny obszar. Mi szczególnie utkwiła w pamięci panorama z wybijającym się wzgórzem Lilieinstein, który bardzo przypomina nasz Szczeliniec.

I’m a Cowboy Baby!

Hreńsko cz.1

Hreńsko cz.2.

Hreńsko cz.3 „Paaaanie stop, my tu fotkę strzelamy z autopstryczka”

Po 180km wjeżdżamy do Drezna i stajemy na Schloßplatz- chyba moje ulubione miejsce, skąd jest widok na Katedrę, Operę, Sąd i drugi brzeg Łaby. Drugie moje ulubione miejsce to Neumarkt z górującym nad nim kościołem Marii Panny- idealna miejscówka na Pizzę 😉 Ogólnie Drezno jest mega- chyba podoba mi się najbardziej z tego typu miast o podobnym układzie i architekturze (Praga, Budapeszt, Wiedeń, Bratysława). Wszystko tutaj jest takie monumentalne, wręcz przytłaczające, po prostu jeździ się tymi uliczkami i zbiera szczękę spomiędzy szprych. Byłem tutaj dwa lata temu, byłem teraz i z chęcią wrócę jak najszybciej. W drodze na pociąg zaglądamy do słynnego Zwinger i jemy nie mniej słynnego Bratwursta. Podróż mija bez komplikacji i o 21:50 jesteśmy we Wrocławiu.

Drezno- naj, naj, naj!

Pizza na Neumarkt

Zwinger

Podsumowanie

Pierwsza i najważniejsza sprawa. Uważam za coś totalnie odlotowego fakt, że mogę sobie wyjechać na rowerze z Wrocławia jednego dnia, popołudniem tego samego dnia być w Pradze, zobaczyć masę rzeczy po drodze i w samym mieście, potem się przespać, przejechać niesamowitymi drogami przez przepiękne tereny, popołudniu być w Dreźnie, a wieczorem znów we Wrocławiu. To wszystko w 42 godziny za 300zł (nie oszczędzając na jedzeniu 😉 ). Teraz tak sobie porównuję do jakiejś tam sportowej imprezy X gdzie wpisowe jest 200 czy 400zł (ale hoho za to mamy makaron na mecie i medal! ). Nie zrozumcie mnie źle- to nie jest jakiś tam krok w kierunku sakwiarstwa, ale może czasem warto spróbować czegoś nowego i serio stawiam takie akcje dużo wyżej niż 5-ty raz wyścig w tej samej lokalizacji na tej samej trasie. Życie jest tylko jedno i póki mam taką formę aby przejechać w dwa dni 500km ze średnią ~30km./h to trzeba to wykorzystać. Wyjazd był pierwsza klasa, naśmialiśmy się za wszystkie czasy, dobrze mieć takiego kumpla, który nie pyta „gdzie, czemu i po co?”, tylko „kiedy jedziemy?” Fajnie, że udała się pogoda, fajnie że bez awarii sprzętu ani innych problemów, fajnie że czasowo wszystko się udało zobaczyć i zdążyć, fajnie że był syr, kofola, studentska i bratwurst, fajnie że 500km….no i fajnie 🙂 To mówicie, że te lody w Nowym Targu dobre ?;)

Trasy biegowe w Górach Bialskich i Masywie Śnieżnika

Trzy tygodnie temu testowałem kolejną miejscówkę na biegówkowej mapie Polski. Tym razem wybór padł na Góry Bialskie i Masyw Śnieżnika. Przez kilka ostatnich lat pojawiło się sporo nowych miejsc, w których można pobiegać na nartach…i dobrze, bo ile razy wspomnę sobie o zatłoczonych Jakuszycach, to zbieram się i próbuję odkryć coś nowego- rok temu Harrachov i Karłów, a w tym roku właśnie Góry Bialskie.

Plan zakładał pięć dni na biegówkach, więc trzeba było znaleźć jakieś lokum do spania- z tym nie było na szczęście problemu, bo ilekroć jestem w Stroniu to korzystam z zaprzyjaźnionego ośrodka Ski & Bike House, który jak zwykle polecam. No i właśnie tutaj pierwsza sprawa jeżeli chodzi o trasy biegowe w okolicy. Niestety nie da się zrobić takiej akcji, że się wychodzi z pensjonatu i ma się trasy biegowe w zasięgu 100m marszu jak np. w Harrachovie. Wprawdzie punktów startu jest kilka, ale trzeba do nich dojechać samochodem- około 20 minut do Bielic albo 15 minut do Nowej Morawy i co gorsza potem wrócić, co dość mocno mi dało w kość w pierwszy dzień kiedy było -15*C a po treningu samochód zimny. No i to w sumie jest jedyny minus tych tras, a teraz już same pozytywy.

Okolice Stronia Śląskiego o poranku. Zostawiam za sobą miasto i jadę kilka km na parking do Bielic


Początek tras biegowych na parkingu za leśniczówką w Bielicach

Po pierwsze mamy do dyspozycji bardzo fajną mapę wydaną przez gminę Stronie Śląskie- dostępna on-line, albo w wersji papierowej- laminowanej w Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury, w Ski & Bike House też zawsze kilka sztuk jest. Oczywiście na trasach są odpowiednie drogowskazy z zaznaczonymi odległościami.

Ogólnie miejsc startu jest kilka, ale dwa pierwsze są najsensowniejsze:
– Bielice- trzeba przejechać całą wioskę, potem za zakaz wjazdu (z dopiskiem „nie dotyczy narciarzy biegowych” ) i do dyspozycji jest fajny leśny parking przy którym bezpośrednio zaczynają się trasy. Do dyspozycji mamy najpierw podbieg Doliną Białej Lądeckiej, pętlę Biały Spław po polskiej stronie, ew. możliwość pobiegnięcia łącznikiem do Nowej Morawy lub przebicie się na stronę czeską. U naszych południowych sąsiadów mamy kilka fajnych pętelek, które przebiegją przy schronisku Paprsek. Mamy tutaj do dyspozycji pewnie ze sto km tras jak nie lepiej, które są dość ciekawe, ale czasem wymagające. Ogólnie na takich treningach 50km wychodziło z 1200m przewyższenia, co jest już całkiem fajnym rezultatem. Bardzo mi też odpowiada profil tras- na sam początek jest jednostajny podbieg, dobre 50minut idealnie na rozgrzewkę, potem różne pętle, a na koniec znów zjazd do Bielic, gdzie już można odsapnąć i lekko z górki zakończyć trening. Jest kilka fajnych miejsc widokowych- w szczególności polecam szlak graniczny i okolice góry Brusek i Przełęczy Trzech Granic.

Trasa na pętli Biały Spław


Piękne warunki


Szlak graniczny w okolicy szczytu Brusek

– Nowa Morawa- parking trochę przed Przełęczą Płoszczyna. Można z niego pobiec na wschód w kierunku tras w Bielicach lub przejść na drugą stronę asfaltu i ruszyć w kierunku Śnieżnika. Ta trasa ma taki minus, że po prostu trzeba pobiec i wrócić tą samą drogą, praktycznie nie ma pętli i odnóg ( z wyjątkiem 7km dookoła góry Młyńsko)….ale widoczki są takie że i 10 razy można tą drogą biec i się nie znudzi. Po pierwsze piękne osie widokowe na Śnieżnik, który jest coraz bliżej i od tej strony prezentuje się przepięknie….zazwyczaj idąc od Kletna nie widzi się majestatu tej góry, natomiast biegnąc trasą z Nowej Morawy ośnieżone strome zbocza robią wielkie wrażenie. Z drugiej strony biegnąc Drogą Nad Lejami pokazują się piękne widoki na całą kotlinę. Wisienką na torcie jest możliwość podbiegu pod Schronisko na Śnieżniku (a potem zjazdu na którym można spokojnie polecieć >50km/h). Niestety im bliżej Kletna i Śnieżnika tym więcej turystów na trasach- szczególnie w miejscu gdzie biegną razem z niebieskim szlakiem pieszym. Jednak trzeba przyznać- ślady do klasyka nienaruszone, ale łyżwiarze mogą już narzekać. Dodatkowo trzeba uważać na odcinek od Porębka do Przełęczy Śnieżnickiej- tamten szlak jest dość mocno kamienisty i potrzeba dużo śniegu, aby był przejezdny bez przeszkód- mi się akurat udało, bo sypało mocno kilka dni przed moim przyjazdem.

– Są jeszcze punkty startowe z Janowej Góry, Kletna, Kamienicy i górnej stacji wyciągu Żmija, ale ich nie testowałem.

Kolejną lokalizacją skąd można wystartować to parking za Nową Morawą- ruszam w stronę Śnieżnika


Trasy biegowe w rejonie Kamienicy mają świetne osie widokowe


Panorama z Drogi nad Lejami

Odnośnie przygotowania tras, to jest bardzo fajnie- gmina dba o turystów i to nie tylko od święta i w weekendy, ale i w środku tygodnia jeżeli są opady śniegu. Aktualny stan można sprawdzić na stronie www. Ratrak podczepiony jest też pod system GPS bilestopy.cz. Na trasach co roku rozgrywana jest impreza sportowa Ultrabiel, na której można się zmierzyć z dystansami 30km i 60km.

Schronisko PTTK na Śniezniku


Najlepsza kanapa na świecie z najpiękniejszym widokiem

Ogólnie rzecz biorąc świetna miejscówka, bardzo przyjemne góry do uprawiania narciarstwa biegowego. Tereny Gór Bialskich są dość dzikie- chyba po raz pierwszy od dawna nie miałem zasięgu w komórce…i dobrze, bo to w końcu chodzi, aby się oderwać od miejskiej rzeczywistości i poobcować sam na sam z naturą. Sportowo wyjazd udał się w 100%- prawie 200km w nogach 5200m w pionie w tym dwa dni trening po 50km i to wszystko przy pięknej pogodzie. Na koniec zapraszam na filmik, który udało się nakręcić na trasach.

Single koło Kotowic

Temperatury w ten weekend nie rozpieszczały- w sobotę wietrznie i zimno, a w niedzielę jeszcze zimniej, tyle że przynajmniej ze słońcem. Jakoś nie miałem pomysłu na wyjazdowe biegówki czy coś innego, to oba dni spędziłem na MTB na ścieżkach w lesie koło Kotowic przy okazji zbierając trochę materiału, bo myślę że warto opisać tą fajną lokalizację.

Tak zimno, że sorbet się robi w bidonie

Jest takie fajne miejsce dość blisko Wrocławia- położone pomiędzy Siechnicami a Kotowicami kilka jeziorek i pagórków, które łączy sieć bardzo ciekawych ścieżek. Dojechać najfajniej od Siechnic jadąc przez las, choć w porze deszczowej jest tam duuuużo błota i wtedy wybieram dojazd Siechnickim wałem do Groblic i stąd asfaltem do Kotowic, a następnie już przez las. Po drodze lubię też zboczyć z głównej ścieżki wzdłuż nasypu i zgodnie z żółtym szlakiem pieszym pokonać krótki singiel wzdłuż niewielkiego, chyba bezimiennego jeziorka.
Większa zabawa zaczyna się w okolicach Jeziora Dziewiczego. Dojeżdżamy tam szeroką szutrową drogą i po jednej stronie mamy jeziorko, a po drugiej górkę na której znajduje się większość ścieżek, które są dziełem Damiana i Daniela (świetna robota! ). Jest jeszcze mała górka pomiędzy jeziorkiem a główną szutrówką, a na niej też ze dwie ścieżki- łączniki i jeden sztuczny drop. Dookoła jeziora prowadzi trasa miejscami z ciekawymi odcinkami, lubię tam jeździć pomiędzy rundkami na górce.
Natomiast samo wzniesienie (na mapach google dumnie opisane jako Kotowickie Wzgórza) oferuje nam całkiem fajną sieć singletracków, które z roku na rok się rozrastają. W tym momencie najdłuższa rundka ma lekko ponad 6 minut moim dość żwawym tempem 😉 i to z niej nagrany jest poniższy filmik. Ogólnie na wzgórzu jest kilka mniejszych i większych pętelek oraz łączników pomiędzy nimi- mniej więcej wygląda to tak (niektórych łączników nie objechałem na tej mapie):

Mapka singli na górce

Oczywiście nie jest to sieć mogąca się równać długością i przewyższeniami z konstrukcjami typowo górskimi, ale jak na płaskie podwrocławskie warunki, to jest to bardzo przyjemna miejscówka. Lubię tam jeździć zimą kiedy temperatura i/lub wiatr nie pozwala na treningi na szosie.

Ładnie tam 🙂

Na trasie

Jakuszyce vs. Harrachov, czyli swoje chwalicie, cudzego nie znacie

Wstęp
Mam nadzieję, że nikt mnie nie znienawidzi po tym tekście, bo wiem że Jakuszyce to dla wielu ludzi miejsce kultowe…zresztą dla mnie też. Chyba jak 90% ludzi z Dolnego Śląska zaliczałem tam swoje pierwsze gleby na biegówkach. Zresztą jeżeli faktycznie zaczynamy naszą przygodę z nartami biegowymi to oczywiście polecam Jakuszyce z wiadomych powodów. Wszystko jest tam w miarę jasne- parking, zaraz obok wypożyczalnie, a za nimi już polana z założonymi śladami i kilkaset metrów po płaskim idealne do trenowania pierwszych kroków. Jednak jeżeli Jakuszyce znasz na wylot i mimo tego 10ty raz w sezonie parkujesz na Polanie, to czemu nie przejechać raptem 6km dalej i nie rozkoszować się nieskończoną ilością tras w okolicach Harrachova. Postaram się więc przedstawić pewne porównanie tras w Jakuszycach i Harrachowie- może trochę bardziej z naciskiem na opis tej drugiej miejscówki.

I to jest to!

1.Trasy- utrzymanie i ich mnogość, różnorodność.
To po pierwsze, bo wg mnie najważniejsze. Dość dobry przegląd miałem rok temu kiedy byłem 5 dni na biegówkach- pierwsze dwa w Jakuszycach- a trzy kolejne w Harrachovie. Akurat panowała wtedy klęska urodzaju i co nocy dosypywało 20-30cm śniegu. Jeżeli chodzi o utrzymanie, to w Jakucji byłem o 10:15 i po nocnych opadach trasy były jeszcze dość miękkie, mi w klasyku jeszcze to nie przeszkadzało, ale łyżwiarze się zapadali. W Harrachovie kiedyś pobiegłem sobie na start tras biegowych na porannym rozruchu przed 8:00 i trasy były jak stół. Ogólnie jakoś w Czechach zawsze jest ślad pod klasyka lux jak spod linijki, a u nas jakoś tak czasem mam wrażenie, że tyle co ludzie wyjeżdżą. Oczywiście zależy gdzie- wiadomo, że w weekend po trasie spacerowej Polana- Orle to i po 2h po przejeździe ratraka ślady są w marnym stanie. Dzieje się tak po pierwsze z racji na ilość ludzi, a po drugie ze względu na to, że jest to pierwsza trasa jaką pokonują początkujący i ich zdolność do wychodzenia ze śladów bez ich niszczenia jest bardzo mała.
Mnogość tras- to jest piękne, że można w Czechach wystartować z Nowego Mesta pod Smrkiem i przez Harrachov, Rokytnice, Spindleruv Mlyn i Pec dotrzeć aż do Zaclera- praktycznie bez odpinania nart! Zresztą zobaczcie sami- mi w planowaniu tras bardzo pomaga www.mapy.cz w wersji zimowej. Zazwyczaj wszystko to co jest niebieską ciągłą linią to są to trasy przygotowywane przez ratrak. Niebieska przerywana to szlaki raczej pod ski-toury. Fioletowe natomiast są to trasy typowo sportowe- bardziej wymagające, ale otwarte (chyba że są jakieś zawody) dla wszystkich.
W końcu różnorodność tras- amplitudy wysokości są zupełnie inne niż w Jakuszycach. Jeżeli ktoś lubi prędkość na biegówkach, to też będzie zadowolony, bo można się już nieźle napędzić. Choć oczywiście działa to w dwie strony- jeżeli ktoś jest bardziej początkujący, albo boi się szybko zjeżdżać na biegówkach, to z pewnością bardziej doceni Jakuszyce. Ale i w Czechach można wybrać trasy bardziej spacerowe- w sumie cała Karkonoska Magistrala taka jest. No i na koniec wysokość- 1400m n.p.m. w okolicach Kotela robi wrażenie, bo wiadomo, że w górach im wyżej tym ładniej i o tym w kolejnym punkcie.

Dość szybko można się dostać z Harrachova na szczyt Certovej Hory, gdzie znajduje się górna stacja wyciągu

Traski wyglądają tak- jak od linijki

2. Widoki
Choć 1400m n.p.m. to najwyżej gdzie byłem na biegówkach, to było tam ciut mgliście i dopiero na zjeździe do Szpindla kiedy wyszło słońce zbierałem szczękę ze śniegu…albo potem tego samego dnia. Odcinek Karkonoskiej Magistrali Labskiej Boudy do Vosecka Bouda- trochę na wschód od Szrenicy- wszystko przepięknie ośnieżone, słońce daje po oczach, na grani Karkonoszy skałki na Twarożniku, stacja przekaźnikowa nad kotłami, a oddali wyłania się z mgły szczyt Śnieżki i po prostu wielkie WOW! Tą scenę widać w pod koniec filmu znajdującego się na samym dole tego opisu, choć wiadomo że wideo oddaje 10% tego jak prezentował się krajobraz w tamtym momencie. A Jakuszyce wyglądają mniej więcej tak- polana,las,las,las,Orle,las,las,las,Samolot,las,las,las,las,las i niestety zero różnorodności. Pod względem krajobrazowym Harrachov wygrywa dla mnie 10:0 z Jakuszycami.

Jak są taaaakie widoki…

…to trzeba na chwilkę się zatrzymać i pokontemplować.

3. Mało ludzi
Już nawet nie mam na myśli, że większość z nas jeździ w góry po to żeby się odchamić i unikamy takich miejsc jak Kasprowy czy Gubałówka, a niestety z każdym rokiem Jakuszycom blisko do tego (gorszego) sortu pseudo-górskich miejsc. To już nie te czasy, gdzie się przyjeżdżało na luzie na pusty parking, przebierało się kulturalnie w szatni i do skarbonki wrzucało datek na utrzymanie tras. Mam po prostu wrażenie, że mimo tego że w Czechach biegówki są dużo bardziej popularne niż u nas, to dzięki temu, że mają pierdylion kilometrów tras to zagęszczenie ludzi na nich jest bardzo małe co przekłada się też na plus jeżeli chodzi o stan tras. Serio czasem zdarzało się, że startuję z Harrachowa ,wspinam się pod Certovą Horę potem w stronę Rokytnic mam w nogach 10km, a po drodze mijałem 5 osób….a jest sobota. Po prostu nikt przy zdrowych zmysłach mieszkający w Vrchlabi, Teplicach czy innej jakiejś tam Łomiance nad Papieżem (wolne tłumaczenie Lomnice nad Popelkou) nie jedzie nawet tych 20km do Harrachova mając trasy biegowe 300m od domu. I znów nawet nie chodzi mi o to, że czasem fajnie pobyć właśnie samemu w górach, to po prostu lepiej się biega, jak nie trzeba co 100m wyłazić ze śladów czy zmieniać tempa.

Brak słów

4. Jedzenie
No dobra to będzie krótki punkt, ale wiemy o co chodzi w życiu 😉 W życiu chodzi o to, żeby raz na jakiś czas pochłonąć smażony syr, popić Cernym Kozlem, a na koniec zagryźć Studentską;) A wieczorem kiedy już jesteśmy zatankowani pod korek otworzyć jeszcze tubkę Lentylek i wydusić ją na raz….dopychając Tatranką….i popić Kofolą żeby jakoś przeszło ;). Wszystko to zupełnie bez skrupułów, bo kolejnego dnia wstajemy rano i po lekkim rozruchu, odwiedzeniu lokalnej piekarni i śniadanku znów walimy 6h po górach i 4tyś kcal idzie precz.

Standardowe zakupy 😉

Poranne rozruchy można sobie urozmaicić tak 😉 (hint: tablica z informacją o zakazie wstępu stoi tylko od góry mamuciej skoczni 😉 )

5.Pozostałe praktyczne informacje
Co jeszcze mogę doradzić odnośnie Harrachova i uprawiania narciarstwa biegowego w jego okolicy. Na pewno przy planowaniu tras wspomniana mapa.cz w wersji zimowej ( i aplikacja na telefon). Niebieskie kreski ciągłe chyba zawsze były wyratrakowane. Po przerywanych starałem się nie jeździć, ale raz (aby dostać się na Kotela) musiałem- od Dvoracky do Karkonoskiej Magistrali było słabo- raczej trasa na toury. No ale znów- Karkonoska Magistrala od Labskiej Boudy do Voseckiej Boudy jest kreskowana, a była pięknie wyratrakowana (choć bez śladu do klasyka)
Opis tras i oznaczenia szlaków są idealne- przy każdym skrzyżowaniu stoi znak z pokazaną całą okolicą z numerami tabliczek, odległościami pomiędzy, no cud, miód i ideał.
W kwestii parkingów nie pomogę, bo zazwyczaj jestem tam na kilka dni i parkuję pod pensjonatem, ale na pewno jest parking pod wyciągami do zjazdówek skąd blisko poprzez trasy sportowe na drogę na Certovą Horę. Jest też duży parking koło dworca autobusowego i muzeum górskiego (pewnie tańszy niż koło wyciągu), skąd startuje Magistrala, którą po kilku km docieramy do Mumlavskiego Wodospadu a dalej w stronę Voseckiej Boudy i Szpindlerowego (choć ja nie lubię podbiegać tą drogą, bo Magistrala strasznie powoli i mozolnie się wznosi).
W ogóle jak widzicie na mapy.cz miejsc aby wystartować z Harrachova na biegówkach jest chyba z 5 czy 6. Gdzie by się nie spało czy gdzie się nie postawi auta, to zawsze będzie kwestia max 300-400m.
Na stronie www Ski Arealu Harrachov dostępna jest informacja o przejezdności tras i ostatnim ratrakowaniu.

Tablica informacyjna jaką znajdziemy przy trasach biegowych

Na koniec filmik ze wspomnianego pięciodniowego pobytu w Jakuszycach i Harrachovie na początku roku 2017:

Tatry- zimowe wejście na Kasprowy Wierch i trawers Suchych Czubów Kondrackich

Dobra, strona podupadła ostatnio na treści i aktualizacjach trochę z racji na FB i insta, a trochę z braku czasu. Nie będę się rozpisywał dlaczego sezon 2017 u mnie wyglądał jak wyglądał, może kiedyś w długi zimowy wieczór się zbiorę ;). Teraz mam fajniejszy temat 🙂
Po Tatrach jakoś nigdy mi nie dane było chodzić, albo nie było kiedy, albo tylko przejazdem…a nie sorry- byłem raz z Żoną na tydzień, no ale Gubałówka i doliny to nie Tatry ;). No i w końcu nadarzyła się okazja- poniedziałek i wtorek miałem robotę w Krakowie no i tak kombinowałem- środa wolna, Rodzina w Nowym Targu no to wio 🙂
Plan zakładał start z Kuźnic, wejście na Kasprowy, potem granią do Kondrackiej Kopy, Giewont i powrót przez Halę Kondratową… plan nie zakładał kilkudziesięciocentymetrowego opadu śniegu w dwa poprzedzające dni 😉 Ostatnio zmienił się czas, więc chcę wyruszyć rano- po pierwsze aby mieć jeszcze zapas czasu, mimo czołówki w plecaku, po drugie żeby też nie wracać do Cioci i Kuzynostwa o 23 i spędzić razem trochę czasu. Z Kuźnic startuję o 6:40 i lecę żółtym a potem niebieskim szlakiem do Murowańca, śniegu sypnęło- jest pięknie, zima w górach to jest coś magicznego, widoczność dobra, ale bez słońca, wiatr- zero i dość ciepło- idę bez rękawiczek i czapki, no chyba że to podejście robi swoje ;), szlak dość wydeptany. 8:25 jestem przy Murowańcu i badam szlaki, jedna osoba wraca i mówi, że nie są przetarte, fakt- na Kasprowy żółtym szła tylko jedna osoba, ale śniegu nie jest bardzo dużo- do pół łydek, czasem się zapadam do kolan, więc pierwsze przepakowanie i stuptuty na nogi. Dobrze, że ta jedna osoba szła, bo las się skończył i szlak idzie już gołym stokiem, a tyczkowanych szlaków niestety przez cały dzień nie uświadczyłem. Na razie bezpiecznie, ale kilkaset metrów przed szczytem szlak idzie trawersem, a ścieżka która pewnie wcina się w ten trawers jest już pod śniegiem, zbocze dość strome, więc drugie przepakowanie i na butach lądują raki i od teraz idzie się dużo bezpieczniej. Na Kasprowym jestem o 10:00, kilka fotek szybkie zerknięcie na grań, którą idzie w oddali tylko jedna osoba….no ale przecież bez sensu wracać tą samą drogą 😉 Ruszam dalej zostawiając za sobą zbyt głośny szczyt Kasprowego.

W drodze na Kasprowy Raki założone, chwila zadumy i ruszam dalej Widoczki z Kasprowego Czerwony szlak z Kasprowego w kierunku Kondrackiej Kopy

Na grani jest kilka szczytów do przejścia- pierwszy- Goryczkowy Wierch- przechodzę spokojnie granią- szlak idzie bokiem, po słowackiej stronie, ale zasypany. Po drodze mijam dostrzeżonego wcześniej turystę, piękne stadko kozic górskich i udaję się na Czubę Goryczkową…idę granią- na mapie jest tak samo odejście na stronę południową, ale wszystko po Słowackiej stronie jest totalnie zasypane- musiało jak na złość tak zawiewać- wracam się trochę, próbuję inaczej, też się nie da- po polskiej stornie ścianki i przepaście. Dogania mnie Jarek- ów drugi turysta- decydujemy że razem bezpieczniej i jakoś się przeprawiamy….chyba w końcu granią okrakiem. Jarek mieszka w okolicy, więc po cichu liczę na większe doświadczenie niż moje. Niestety doświadczenie często miesza się z rutyną i jakoś zapomniało mu się raków, co w sumie na razie nie jest problemem- śnieg raczej kopny, lodu mało. Przejście przez Czubę zajmuje jakieś 30minut…a to był dopiero początek. Przed nami cała formacja skałek o nazwie Suche Czuby- w lecie takie piękne- od polskiej strony wybitne i strzeliste, od słowackiej nie takie monumentalne, ale zaraz spod nich startują stoki o nachyleniu 35-40*, czyli idealne lawiniska.

Tak prezentują się Suche Czuby od strony słowackiej (źródło- Wikipedia) Kozice i Koziołki :) Na Goryczkowym Wierchu Grań ma w sobie piękno

Z jednej strony śnieg dopiero co zaczął sypać tej zimy…z drugiej strony 2gi stopień lawinowy tego dnia i w sumie było to widać gołym okiem- po drodze kilka miejsc, gdzie poszły na szczęście nie duże lawinki, które zatrzymywały się po 30-40m, jednak wszystko to kazało wyostrzyć uwagę. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że pewnie jeżeli byśmy szli sami, to byśmy zawrócili, a tak to jednak ciut bezpieczniej- zawsze jest druga osoba, żeby zadzwonić po pomoc. Praktycznie każda z formacji skalnych wymagała obejścia- już sam nie wiem ile ich było w sumie 5 może 6. Warunki bardzo podobne- pod ściankami nawiany śnieg, czasem tak dużo, że kiedy sondowałem, to kijek wpadał cały + ręka do łokcia- trzeba było iść niżej, bo tam śniegu było mniej= mniejsza szansa że się z nim popłynie. Chodziliśmy wykorzystując czasem wystającą kosodrzewinę- zawsze to jakiś uchwyt i znak, że jest płytko śniegu, ale i tak było kilka miejsc gdzie trzeba było przejść 10-20m trawersując żleb. Staraliśmy się to robić bardzo delikatnie, aby nie zruszyć śniegu. Lawinki może nie były groźne ze względu na ilość śniegu- raczej by nie przykryły, ale właśnie przez to że było płytko, to dużo większa szansa na trafienie po drodze na głazy, urwisk na szczęście nie było widać, no ale opis który znalazłem już po powrocie nie pozostawia złudzeń:
„Lawina z lutego 2000 wyłamała las nie tylko po północnej stronie doliny. Przecięła potok i sięgnęła na zbocze Kop Liptowskich około 100 m ponad dnem Doliny Cichej. Jej szerokość przy dnie doliny wynosiła blisko 500 m. Resztki lawiny, przykryte izolacyjną warstwą drzew (…) przetrwały do następnej zimy”. Drwale i kierowcy 10-tonowych ciężarówek mieli robotę na dwa lata” (Władysław Cywiński: Kasprowy Wierch – Tatry. Przewodnik szczegółowy). Chyba faktycznie to była ostatnia szansa tej zimy, aby przejść ten szlak- 30cm śniegu więcej to by była zerowa pewność co do tego po czym się idzie.
Posuwaliśmy się makabrycznie powoli, ale co ważne bez żadnych sytuacji awaryjnych. Najlepiej było już dawno zawrócić, ale oczywiście jak to bywa w takich sytuacjach brnie się zawsze coraz głębiej i głębiej w bagno ;). Doszliśmy tak trochę z duszą na ramieniu do ostatniej formacji- Małej Suchej Czuby. Oczywiście była to najcięższa przeprawa na sam koniec- potem już było widać w miarę przetartą ścieżkę, którą szła czwórka skitourowców. Jak ciężko było niech świadczy fakt, że przejście około 150 metrów w linii prostej zajęło godzinę i dwadzieścia minut (…) i wyglądało mniej więcej tak:

Brawo ja ;)

Niestety po drodze było jedno krytyczne miejsce- gdzie raki były niezbędne, bez nich było na tyle niebezpiecznie, że mimo tego, że było to przedostatnia trudność na trasie Jarek postanowił się wrócić. Wymieniliśmy się numerami tel. żeby ew. się alarmować i upewnić, że się wróciło do domu bezpiecznie. No i właśnie mi została ostatnie przeszkoda- ostatnie 10 metrów…..dlaczego to tak zawsze jest, że to końcówki są takie- jeżeli by taki był początek, to w życiu bym dalej nie poszedł…..hmm… więc w sumie może to i dobrze ;). W każdym razie sytuacja wygląda tak stoję na półce o szerokości 20cm z prawej mam ścianę z 3m wysoką prawie pionową bez żadnych chwytów, z lewej mam zbocze żlebu 40* jak nic, półka się kończy a za nią kijek wpada w śnieg. Czuję że pode mną jest piękna ścieżka szlaku…tylko 1,5m pod nawianym śniegiem. Kręcę się w jednym miejscu z 10minut szukając miejsca na nogę posunąłem się może o metr znajdując pod śniegiem jakieś załomy w ścianie o które stabilnie mogę oprzeć raka, no ale nie mam pomysłu co dalej. Nie zaryzykuję kroku w śnieg w który mi kij wpada, bo jak wpadnę po ramiona to sam nie wyjdę, albo wystartuję lawinę. No ale przecież jak odpuścić- ostatnie kilka metrów. No i dobra- inżynier wymyślił taki sposób- nagarniam śnieg w jedno miejsce i ubijam kijkami, nagarniam, ubijam i tak w kółko, po 3minuach mam w miarę stabilne miejsce, żeby postawić nogę. No i takimi krokami pokonuję ostatnie metry, wychodzę z duszą na ramieniu na utwardzoną ścieżkę. Chyba rekord- Goryczkowa Czuba- Małą Sucha Czuba- w linii prostej 1,6km, po mojemu 2,8km i 3 godziny 20 minut ;), ale co ważne- bez sytuacji awaryjnej, choć nie powiem że bez stresu i ryzyka, no ale czym by były góry bez tych rzeczy. Giewont niestety zostawię sobie na inną okazję, robi się późno- schodzę już bez większych przygód przez Halę Kondratową po drodze zawracając trzy grupki, które chciały odwiedzić Kasprowy, ale nie sądziły że to może zająć 4 godziny w jedną stronę ;). Wieczorem zdzwaniamy się z Jarkiem- niestety obawy przed powrotem tą samą drogą i podcinaniem śniegu drugi raz były słuszne. Jarek poleciał ze śniegiem kilkadziesiąt metrów i jak się ogarnął, to nie miał wody i buta…choć udało się go potem znaleźć acz bez skarpetki ;). Poobijany, w kontakcie tel. z TOPR dotarł bezpiecznie na dół. To tylko daje do myślenia- niby 50-60cm śniegu a już taka siła…co dopiero się dzieje przy poważnych lawinach.
Jak zwykle każde doświadczenie uczy i już wiem, że po pierwsze czekan- może na samym szlaku nie był by dużo bardziej pomocny niż kije, ale rezerwowo w razie podcięcia i zjazdu w dół trzeba go mieć w ręce. Po drugie kask- przy takich lawinach ofiary nie są z uduszenia po śniegiem, tylko z obrażeń- zazwyczaj głowy. Po trzecie lina- nawet z 20m- szczególnie jak idzie się w dwie osoby przez takie krótkie nieosłonięte odcinki- idzie jedna, druga czeka na stanowisku (znów czekan), jak jeden dojdzie w bezpieczne miejsce, to idzie drugi.
No ale zostawiając za sobą już te wszystkie niebezpieczne chwile- było przepięknie, szlak bardzo malowniczy, szczególnie w stronę Słowacji, z mega widokiem na Cichą Dolinę i najbliższe kilka szczytów po 2tyś mnpm. No i mimo wszystko cieszę się że spadł śnieg- ma to swój urok i góry nabierają zupełnie innego charakteru, do pełni szczęścia zabrakło słoneczka, no ale przecież chyba jeszcze kiedyś tam wrócę 🙂

Ech, gdyby zawsze było tak płytko ...no właśnie....zabawa po pachy ;) :) Piękne lodowe stalaktyty...niestety trzeba było je zepsuć, bo kompletnie blokowały przejście blisko ściany

Trasa:
https://www.strava.com/activities/1256649174

Zgrupowanie 2017- Torre del Mar

Mija powoli pierwszy tydzień zgrupowania w Torre Del Mar, miasteczku położonym jakieś 35km od Malagi. Zgrupowanie w Hiszpanii nieodzownie kojarzy się z Calpe i okolicami, ew. Wyspami Kanaryjskimi. Jednak po dwóch latach spędzonych w kolarskiej stolicy zimowych zgrupowań na C, stwierdziłem, że życie jest za krótkie, żeby jechać trzeci raz w to samo miejsce. Tekst ten chcąc- nie chcąc będzie trochę porównaniem Calpe i Malagi.
W sumie jadąc tutaj byłem święcie przekonany, że pod kątem treningów kolarskich czy zapewnionej dobrej pogody będzie to teren gorszy niż Calpe….i już po tygodniu mogę powiedzieć, że się myliłem. Oczywiście wymagało to dość skrupulatnego przeanalizowania mapy, stromości i długości podjazdów przed wybraniem miejsca noclegu, ale co by nie mówić Torre del Mar jest super pod tym względem. Pod nosem płaska droga na rozjazdy wzdłuż morza, która mimo że N-ka (krajowa) ma mały ruch, bo równolegle bezpłatna autostrada, która przejmuje tranzyt. Natomiast góry też zaraz pod domem. Nie ma takich sytuacji jak w Calpe, że aby jechać długie- stabilne podjazdy trzeba gonić 50min do Coll de Rates. Tutaj całkiem fajny podjazd, który na 360W jechałem 22minuty (czyli jest dłuższy od Rates o dobre 4-5min) mamy 16km od chaty. Mnogość tras jest dość duża, praktycznie jeżdżąc przez tydzień na razie mało co się nie powtarzało. Jedynie do czego można się przyczepić, to jakość asfaltów, która nie jest zła, choć mam wrażenie, że w Calpe było lepiej…..choć może to przez to że tamte drogi się już w miarę zna i tam gdzie jest słaby to się po prostu nie jeździ, a tutaj tereny się dopiero poznaje.

Poranne rozruchy na plaży przy słoneczku Pierwszego dnia rozruch biegowy- najbliższe wzgórze zdobyte z takim akcentem :) Deptak w Torre del Mar

Pogoda. Ogólnie nie ma reguły- wiadomo, że trzeba mieć szczęście, ale na razie nie narzekam- wszystkie dni krótki rękaw, wczoraj pierwszy raz rękawki na zjazdach i dziś fakt- rano się udało prawie wyrobić na sucho z rozjazdem i cały dzień leje, ale wg prognoz od jutra do końca wyjazdu znów full lampa i 18-20*C w cieniu, a na tej szerokości geograficznej jak jest słońce to jak lato w Polsce- nawet przy 15*C można się opalać (o właśnie dobrze, że dziś pada, skóra odpocznie, bo z każdym dniem coraz bardziej brązowa…tzn. czerwona 😉 ). Jeżeli mowa o pogodzie, to przy okazji- roślinność w Andaluzji. Byłem przekonany, że jeżeli w Calpe było tak mega skaliście i sucho, to tutaj ponad 400km bardziej na południe będzie już pustynia….nic bardziej mylnego. Okoliczne pagórki to wręcz pastwiska (i to wykorzystywane, wszędzie pełno owiec, kóz itp.). Dookoła zielono, dużo więcej wyższych drzew, plantacje awokado, ogólnie widać że dużo więcej upraw i hodowli niż koło Calpe. Z jednej strony bardziej swojsko, ale mniej egzotycznie, po prostu inaczej, zawsze fajnie zobaczyć coś nowego.

Takie klimaty- dookoła zielone łąki Ekipa po 16km podjazdu :)

Kierowcy. Duży plus, dużo lepiej niż w Calpe. Niby się może wydawać, że tam jest setka kolarzy na 1km drogi i kierowcy powinni być przyzwyczajeni….jednak w lutym-marcu w okolicach Calpe jest sporo emerytów brytyjskich i to oni zazwyczaj powodowali niebezpieczne sytuacje. Jak na ironię południowcy jeżdżą bardzo, bardzo bezpiecznie i z dużym szacunkiem do kolarzy. W okolicach Malagi turystów trochę mniej, praktycznie wszystkie samochody są lokalne i przez tydzień nikt z naszej 15-nasto osobowej grupy nie miał spornej sytuacji na drodze. Mało tego- czasem nawet trzeba machać ręką, aby nas wyprzedzili niejako zezwalając na ten manewr. No i ogólnie chyba ruch jest mniejszy niż w Calpowie- to też swoje robi. A inni kolarze? Jednak Calpe ma swój klimacik- pełno grup zawodowych, tu się można minąć z Michałem Kwiatkowskim, tam z Kasią Niewiadomą. W okolicach Malagi jest więcej kolarzy niż się spodziewałem, jednak w większości są to rowerzyści rekreacyjni, ew. ambitniejsi amatorzy, praktycznie zupełnie brak grup zawodowych, chyba Votum jest tu jedną z liczniejszych :).

Ekipa gotowa to wyjazdu na trening Rekordy i rekordziki ;) Takie przestrzenie na jedno skinienie

A treningowo…..jest spoko, na podjazdach wchodzą fajne waty, miło się jeździ w słoneczku, ekipa jest spoko- połączone siły votum, im-motion, sport-profit i road-racing, a w miłym towarzystwie nóżka zawsze się lepiej kręci. Miejscówkę nam się udało znaleźć super, willa, basen, powierzchnia ogrodu wielka, jest gdzie się relaksować po treningu. No i okolica ciekawa turystycznie- Sewilla, Ronda, Grenada, ew. Gibraltar, w lżejsze dni jest gdzie jeździć i co oglądać. Na razie tyle, jeszcze jeden tydzień zgrupowania przede mną, jeżeli uda się tak samo jak pierwszy, to noga na sezon będzie good, a wspomnienia ze zgrupowania nie tylko te sportowe na długo zostaną w pamięci!

Zapraszam do śledzenia aktualnych treningów i zdjęć na profilach na Stravie, Facebooku i Instagramie.

Katedra w Sewilli, to co na mnie zrobiło największe wrażenie w tym mieście ...a Plaza de España to było drugie wow tego dnia.

Podsumowanie sezonu 2016 i trochę aktualności

Sezon 2017 już bliżej niż dalej, a ja ciągle nie podsumowałem poprzedniego. No ale w końcu znalazłem trochę czasu i odpowiednia strona pojawiła się już na www. A co nowego? No cóż- robię wszystko, aby sezon 2017 był lepszy niż 2016. Zrobione dobre cykle wytrzymałościowe w grudniu na szosie, a na początku roku na biegówkach (5 dni w górach to jest to!), teraz trochę większy nacisk na siłę. W kolejnym tygodniu trochę lżej, później zostaje jeden mikrocykl treningowy, odpoczynek i zgrupowanie! Czyli jeszcze miesiąc zimy, a potem laaaato :). Ten weekend choć zimny, to udało się coś pojeździć na szosie. Ogólnie wszystko zgodnie z planem. W międzyczasie zacząłem się jeszcze bawić na Instagramie i zmontowałem filmik z biegówek- zobaczcie jak było bajecznie w Karkonoszach:

Przed nami ostatni miesiąc ścigania

Sezon powoli się kończy- dokładnie za miesiąc będziemy się bawić na gali kończącej Bike Maraton w Świeradowie. Choć w sumie wygląda na to, że wrzesień i początek października będą dość intensywne pod kątem wyścigowym….może i dobrze, bo do tej pory ten sezon był mocno rwany w moim wykonaniu i jak były okazje do ścigania, to akurat nie mogłem, a jak mogłem, to były akurat te weekendy, gdzie najbliższe wyścigi na drugim końcu polski, albo płaskie w Wielkopolsce. Jako, że ten sezon to jakoś super hiper udanych nie należy, to może i zaginka jest ciut mniejsza, żeby jechać 400km na ścig. W ostatni weekend też mi wypadł fajny wyścig w Srebrnej Górze- bardzo go lubię, już nie raz o tym pisałem- meta na największej górskiej twierdzy w Europie to jest coś! No ale czasem tak bywa- raz w życiu opuściłem wesele w bliskiej rodzinie z uwagi na wyścig i do tej pory nie mogę odżałować, a to już ponad 10lat 😉 i jednak są rzeczy ważne i ważniejsze czasem- o ile nie są to igrzyska olimpijskie, albo choć wyścig rangi MP, to nie ma co się zastanawiać- to się nie wróci i tyle w temacie. Tak więc korzystając z tego, że będę miał 3 dni bez roweru dowaliłem dość mocno w środę przed wyjazdem na fajnym treningu (https://www.strava.com/activities/695372044) w rodzinnych stronach Kingi, kilka porządnych podjazdów pod przełęcze w Sowich, robota zrobiona, potem we czwartek z rana tempówki siłowe i wio w podkarpackie a potem w lubelskie.

Trening z Przyjaciółką z Teamu zawsze super :)

W piątek trochę czasu, to trampki na nogi i dawaj w las :). Puszcza Sandomierska to takie fajne miejsce, gdzie czas trochę się zatrzymał…na tyle że można tam kręcić sceny do ostatnio nagrywanego filmu „Wołyń„, w powietrzu tyle tlenu, że od razu bije się wszystkie rekordy….no to jak już biegałem to wykręciłem półmaraton w 1:53….czas taki o, ale biorąc pod uwagę że często gęsto po piasku i trochę w górę i w dół, to nogi swoje poczuły 😉 (https://www.strava.com/activities/697799867). W sobotę już lekko godzinka truchtu, żeby na weselichu mieć siłę tańcować, a i w niedzielę po zabawie też trochę się rozruszałem- zawsze można pozwiedzać nieznane okolice. W drodze powrotnej zwiedzanie Lublina z trochę innej perspektywy niż raz podczas Eliminatora Lublin City Race ;)….fajne miasto, warto zaglądnąć, pozwiedzać 🙂 No to tyle podróży, czas wracać do treningów i szykować się na niedzielne Mistrzostwa Polski w Jeleniej 🙂

Ja nie wiem co ci biegacze w tych czapach widzą, ciepło w czuprynę i jeszcze czoło się nie opala ;) W las! Michał na ruinach Kościoła św. Michała Archanioła :) Na zamkowym dziedzińcu Panorama Lublina z baszty.

Aha- na www pojawiła się pierwsza część testu, gdzie sprawdzam produkty Trezado– na pierwszy ogień smar do łańcucha, zapraszam.

Produkty Trezado

Podsumowanie festiwalu czerwcowych niepowodzeń i kilka fotek z dzisiejszej jazdy

Zebrałem się w końcu i na www pojawiła się zbiorcza relacja ze ścigania w czerwcu. Cóż było jak było, ważne że wszystko idzie chyba w dobrym kierunku.

A teraz kilka zdjęć, bo byłem dziś w fajnych miejscach. Trening wysiedzeniowy ma tą zaletę, że można nie jechać po raz 200 w tym roku do Żórawiny ;). Za cel obrałem sobie Lubiąż i tamtejsze pocysterskie opactwo- chyba już z 15 lat tam nie byłem….akurat odbywała się tam jakaś impreza, niby art cośtam festiwal, ale w sumie to dużo tej sztuki nie widziałem, może we wnętrzach, no ale co tam, fajnie że coś się dzieje ;). Natomiast sam budynek jest prze-o-gr-o-mny. Już zapomniałem jakie robi wrażenie. Jest to drugi co do wielkości obiekt sakralny na Świecie! Cóż jeszcze sporo jest do odremontowania, ale potrzebne są na to ogromne nakłady. Na szczęście jest już zrobiony dach (o powierzchni raptem 2,5 ha!), więc warunki atmosferyczne nie psują wnętrz, trzeba sie kiedyś wybrać na zwiedzanie.

Lubiąż, ujęcie 1- pole namiotowe ;) Lubiąż, ujęcie 2- ludzi pełno, ciężko o fajny kadr żeby było widać sam zabytek. Lubiąż, ujęcie 3- parking ;)

A jak już byłem na zachód od Wrocławia, a kręcę tutaj niezmiernie rzadko, to pojechałem jeszcze zobaczyć nad rzekę Kaczawę i pobliskie stawy i rezerwaty. Powiem tak- Strava heatmap powinno mieć opcję „pokazuj trasy tylko dla rowerów szosowych” 😉 Dawno mnie tak nie wytrzęsło 😉 Dziwne, bo nawet sporo sprawdzałem na google street view, no ale naciąłem się na kostkę w kilku wioskach. Między wioskami asfalt ale strasznie marny….a w samych okolicach rezerwatu przyrody, to w ogóle chyba zaliczyłem z 10km szutrem 😉 Cóż z oponami 26mm to prawie jak Gravel Bike 😉 Szuter bardzo przyjemny a na oponach (co dobra opona to dobra opona) S-Works Turbo żadnych nowych, dużych śladów. Same okolice na północny wschód od Legnicy fajne, naturalne, żeby nie powiedzieć lekko zapomniane przez cywilizację, no właśnie tylko te drogi….kiedyś chyba trzeba tam się wybrać na MTB zjeździć okolicę.

Takie asfalty! Wręcz dwupasmówka ;) Gravel Bike, o! Nad jednym ze stawów. Do mnogości ptactwa doliny Baryczy daleko, ot kilka kaczek i łabędzi w oddali ;) I tak na zmianę, kostka, szuter, dziurawy asfalt przez 30km Malczyce w ruinie, nic się nie ostało, a kiedyś była cukrownia, papiernia, port,

Oczywiście na koniec w okolicach trzeciego fajnego miejsca, czyli Łęgów nad Bystrzycą dostałem burzą po gębie, ale po 3 minutach wyszło słońce, więc nawet miło 🙂 a na koniec pyszny placek po węgiersku na obiadek w domu, no! Udany dzień 🙂

Jest lipiec- burza musi być! :) Po taki obiad to ja mogę codziennie 6h jeździć ;)

Relacja ze Zdobywania Pradziada

Sam nie wiem czemu dopiero w tym roku wystartowałem w XXIV Ogólnopolskim Rajdzie Kolarskim „Zdobywamy Pradziada” – jazda indywidualna na czas- przecież lubię podjazdy, czasówki, lubię ładne góry i Czechy- a tu mam wszystko na raz jednego dnia. Czechy to trochę inny stan umysłu, czego ja tam nie widziałem przez te kilka godzin 😉 Sam wyścig udało się wygrać i zejść poniżej 30 minut. Na dokładkę „rozjazd” z Pawłem czyli ponad 70km i 1500m w pionie ;), a na deser Syr, Kofola i Studencka, jest git! Zapraszam na relację 🙂